Cierpiał i myślał, że cierpi za mało.
Szedł korytarzem w nieruchomym tłumie.
Wielu z nich jego pamięci żądało.
Czuł wstyd, że żyje i więcej rozumie.
Czesław Miłosz, „Żywotnik”
W „Eseju o krytyce” Virginia Woolf napisała, iż krytyk bywa raczej bardziej omylny niż reszta czytelników, ponieważ musi wydać swoją opinie o książce, która ukazała się może dwa dni temu, uwalniając się przy tym błyskawicznie od mglistego wrażenia i podsumowując, chociaż istnieje bardzo realne ryzyko, że zrobi to przedwcześnie i istnieje niebezpieczeństwo, że powie: to jest zła albo doskonała książka, wiedząc w głębi duszy bardzo dobrze, że nie jest ona ani zła ani doskonała i że przede wszystkim nie powinien przemilczać wątpliwości. Kiedy jednak ukazuje się tom taki, jak „Wiersze ostatnie” autora takiego, jak nieżyjący od dwóch lat Czesław Miłosz, mnie, występującego od czasu do czasu w przebraniu i roli krytyka, kusi, żeby odrzucić wątpliwości i wydać opinię jasną i prostą, zapominając na tę chwilę o wszelkich wątpliwościach, jakie towarzyszyły mi podczas lektury. Dlatego napiszę wprost to, co myślę, i na co wątpliwości liczne nie mają wielkiego wpływu: to wielki i ważny zbiór wierszy. A że ułomny niczym jakaś pozbawiona ręki Wenus z Milo – nic ta ułomność nie znaczy. Musi być taki, gdyż został skomponowany przez redaktorów i przyjaciół poety, którzy starali się, takie wrażenie można odnieść, upodobnić go strukturalnie do dwóch poprzednich, wydanych za życia Miłosza tomów: do „To” i do „Drugiej przestrzeni”. Nawet żałuję – i nie ma w tym żalu ironii – że tak dobrze udało się redaktorom pracującym nad układem „Wierszy ostatnich” upodobnić ten zbiór do poprzednich. Żałuję, gdyż podejrzewam, że inne skomponowanie tomu mogłoby rzucić może ciekawsze światło na osobowość Czesława Miłosza, który bardzo późno zaczął pozwalać sobie na wprowadzanie do wierszy wątków intymnych i w naturalny sposób tragicznych, a to one wydają mi się tym nowym, co w wierszach ostatnich doszło chyba do głosu najmocniej. Proszę mnie dobrze zrozumieć: doceniam pracę pp. Illga, Fiuta, Stali, Franaszka i pań Gromek-Illg oraz Kosińskiej – trudno tej pracy nie docenić, bo tom jest wydany perfekcyjnie. A jednak, myślę, gdyby nie zaczynał się prozatorskim fragmentem, lecz np. lirykiem „Późna starość”: „Skończone budzenie się rano / ze stojąca pytą / która prowadzi i wskazuje drogę. / Ukazuje się Ja, i jest to / przepaść zupełnie czarna. // Nie ma dna gorszemu. / Pora na pobożna literaturę.” Czy nie inny byłby odbiór całości? Albo weźmy wiersz taki, jak „Wstydzę się”: „Wstydzę się układać wiersze / zajęcie nieskromne / schlebiać czytelnikowi / aż powie to dobry wiersz. // Wolałbym przemówić / innymi słowami / tak żeby nikt przytomny / nie życzył sobie mnie słyszeć.” To jest przecież głos Miłosza, który artykułuje swój sprzeciw wobec przedstawienia, w jakim grał ponad siedemdziesiąt lat, niezwykle, jak na tego poetę, ostry i obrazoburczy. Podobnie nowy, bo pozbawiony nuty żartobliwej, towarzyszącej tego typu wynurzeniom Miłosza wcześniejszym, jest liryk, właściwie modlitwa „Jak mogłem”: „Jak mogłem / jak mogłem / robić takie rzeczy / żyjąc w tym strasznym świecie / podlegając jego prawom / igrając z jego prawami. / Potrzebuję Boga, żeby mi przebaczył / potrzebuję Boga miłosiernego.” Tak, Czesław Miłosz, autor całe życie ostentacyjnie niepoddający się rozpaczy, w ostatnich latach żył w rozpaczy. Mimo zaszczytów, splendorów, powszechnego uznania i Nobla. Żył w rozpaczy i pisał o tym najprostszym językiem: „W głębinach moich depresji poznałem świat bez nadziei, // A kolor jego szary, jak dzień odgrodzony chmurami od słońca.” („W depresji”) I pisał o rozmaitych przyczynach tego stanu, wymieniając wśród nich i starość i samotność i utratę sił twórczych, która skazywała go na kontemplacje pustki bez możliwości przeciwstawienia się jej choćby słowami. Mówi o tym w wierszu „Bez Dajmoniona”: „Patrzę w lustro i niemiła jest mi moja twarz, / Pamięć otwiera się, a tam straszno. // Zmącony i nieszczęśliwy ja człowiek. Zupełnie inny zostanę w moich wierszach.” Ale nie tylko o własnej starczej kondycji pisał Miłosz i dwa moim zdaniem najwspanialsze wiersze tego zbioru (osobno liczyłbym w ogóle wyjątkowy poemat „Orfeusz i Eurydyka”) wykraczają dalece poza czas, w jakim zostały napisane, będąc przejawem siły poetyckiego głosu, jakiego można Miłoszowi tylko pozazdrościć. Pierwszy to „Historie ludzkie”: „Są to historie ludzkie, patetycznie żałosne, / Których nigdy nie opowiem. Zastanawiam się / Co mnie powstrzymywało. Może rozumienie, / Że wszystkim nam właściwa jest pewna koślawość / Czy też niezborność, starannie ukrywana, / Że wyjawienie jej to taki nietakt / Jak wytknięcie palcem garbatego. Skoro już jestem / Szamanem, mam odprawiać moje rytuały nieco / Powyżej, a nie poniżej człowieka. / Gdybym mógł być chórem w antycznym teatrze, / Występującym w strojach kamiennych, / Żeby lamentować nad podstępami Losu! / Ale moje historie nie były monumentalne: / Zmięte prześcieradła, złamane przysięgi, / Drobne kłamstewka, zużyte prezerwatywy. / I słowa pomiędzy nią i nim, ale takie żeby zabolało, / Żeby ten drugi czuł się jak śmieć wdeptany w ziemię, / Ugodzony w swojej najbardziej intymnej godności. / Kompromitacja szlachetnych postanowień, / Ośmieszenie podniosłych wyobrażeń o sobie. / Ich życie jak fala kiedy spiętrza się i rozpryskuje się o brzeg. / Panie na Wysokościach! / Nie zostawiaj ich w otchłani, bez Czyśćca i Piekła, / Błądzących labiryntem. / Włóż w moje usta modlitwę / za nas, za nich i za mnie, / Który ich miałem opisać / i nie opisałem.” A drugi, który przeczytałem już wiele razy i nadal urzeka mnie i nadal, mam wrażenie, nie w pełni go pojąłem (choć wiem, że to wyjątkowy tekst), to „Mara: wielość”, zaczynający się od zdań: „Ukazuje się we śnie, ulepiona / Z różnych substancji, kolorów i imion. / Trochę Krystyna i trochę Teresa, Z dodatkiem Zofii, szczyptą Magdaleny. / Pracuje w firmie. Nosi biały kitel. / Inne, fryzjerki i manikurzystki, / Nie lubią jej. Właśnie wygarnęły: / – „Tylko udajesz, jesteś nieprawdziwa. / W środku ciebie nic, nothing, nada”. / Może i tak. Moja czy nie moja?” A kończy się ten wiersz-sen wersami: „Dźwięk biegnie, ogromnieje. To tak mówi cisza. / In Excelsis. Na zawsze. Błogosławiona.” I to oczywiście nie całe bogactwo „Wierszy ostatnich”. Bo są też jeszcze inne wiersze, inne rytmy. Jednak wygląda to tak, że nawet kiedy dziewięćdziesięcioletni Miłosz zaczynał od dowcipnego „Ach te muchi, / Ach te muchi, / Wykonują dziwne ruchi”, jak w wierszu „Na cześć księdza Baki”, to i tak puenta brzmiała: „Otchłań nie je, nie pije / I nie daje mleka. / Co robi? Czeka.” No i tak. Nie wiem, czy udało mi się uniknąć typowych pułapek, czyhających na krytyka, który bierze się za pisanie o książce wydanej dopiero co. Wolałem jednak podzielić się tak na gorąco tymi kilkoma uwagami i kilkoma fragmentami „Wierszy ostatnich” Czesława Miłosza, niż czekać aż wszystko się schłodzi i ucukruje. Choć nie przeczę, że i wtedy może smakować.
Czesław Miłosz, „Wiersze ostatnie”, Wydawnictwo Znak, Kraków 2006.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.