1.
Justin Torres (ur. 1980) jest autorem, jak do tej pory, jednej tylko książki. Ale za to jakiej! „We the Animals” (Houghton Mifflin Harcourt, 2011) to proza niezwykła i, co ważniejsze, przez wielu już dostrzeżona. Dość powiedzieć, że autor otrzymał za ten debiut kilka nagród i w roku 2012 znalazł się na prestiżowej liście „5 under 35” National Book Award (http://www.nationalbook.org/5under35_2012.html#.VFIMURZoDqE). Co jeszcze warto wiedzieć o Torresie? Że, owszem, pochodzi z rodziny mieszanej – ojciec, czystej krwi Portorykańczyk, matka pół-Włoszka, pół-Irlandka. I, faktycznie, na pewnym poziomie „We the Animals” jest historią kogoś, kto przypomina Justina Torresa. Poza tym jednak nie ma co doszukiwać się podobieństw. „We the Animals” to znakomita powieść, nie pamiętnik – i trzeba o tym pamiętać, czytając sceny na przemian liryczne i brutalne, czułe i okrutne, zabawne i przerażające.
2.
Nie same sceny jednak robią tu największe wrażenie. To, co jest w nich, to rzeczy i sprawy zwykłe, typowe, nawet banalne. Jest co prawda kilka momentów wyjątkowych, jak topienie się narratora albo opis chwili, kiedy to szalona matka straszyła, że wyrzuci syna z pędzącego samochodu, ale nie o niezwykłość chodziło autorowi. Pierwsze bowiem, co rzuca się w oczy, to styl tej prozy. Gęsty. Poetycki. Obrazowy do tego stopnia, że po lekturze pierwszych stron można zastanawiać się, czy to nie poemat. Wrażenie poetyckości nie jest przypadkowe. Torres w wywiadach przyznawał, że zależało mu na takim efekcie i ciężko na niego pracował. Mimo wszystko, jest to jednak powieść. Może nie linearna, może sprawiająca wrażenie chaotycznego zestawienia rozdziałów, lecz w gruncie rzeczy znakomicie przemyślana i wyważona. A dla tych, którym spodoba się jej puenta – może nawet bezbłędna.
3.
Wróćmy jednak do początku. „We the Animals” zaczyna się akapitem, który od razu znakomicie i bardzo ciekawie ustawia głos narratora. Narrator bowiem, jak go widzę, to tutaj ktoś dojrzały, umiejący posługiwać się językiem z ponadprzeciętnym talentem, a przy tym próbujący – karkołomne zadanie – oddać głos swojemu siedmioletniemu „ja”, a więc wspomnieniu siebie sprzed wielu lat. I kiedy to wspomnienie zaczyna mówić, narrator słyszy (i notuje), jak ten siedmiolatek w nim z miejsca zaczyna drzeć się, skandując ze zwierzęcą dzikością i siłą: „We wanted more. We knocked the butt ends of our forks against the table, tapped our spoons against our empty bowls; we were hungry. We wanted more volume, more riots. We turned up the knob on the TV until our ears ached with the shouts of angry men. We wanted more music on the radio; we wanted beats; we wanted rock. We wanted muscles on our skinny arms. We had bird bones, hollow and light, and we wanted more density, more weight. We were six snatching hands, six stomping feet; we were brothers, boys, three little kings locked in a feud for more.” („Chcieliśmy więcej. Tłukliśmy końcówkami widelców o stół, waliliśmy łyżkami o puste miski; byliśmy głodni. Chcieliśmy więcej hałasu, więcej ubawu. Przekręciliśmy gałkę telewizora, aż uszy rozbolały nas od krzyków wściekłych mężczyzn. Chcieliśmy więcej muzyki z radia; chcieliśmy dudnienia, chcieliśmy rocka. Chcieliśmy mięśni na naszych szczupłych ramionach. Mieliśmy ptasie kości, puste i lekkie; chcieliśmy więcej gęstości, ciężaru. Byliśmy sześcioma chwytającymi rekami, sześcioma tupiącymi stopami; byliśmy braćmi, chłopcami, trzema małymi królami w sporze o więcej.) Wszystko zaczyna się więc od ustawienia głosu w specjalny sposób, od wyboru strategii narracyjnej, która pomoże wydobyć to, co autor chce pokazać. I wszystko zaczyna się od wyraźnego zasygnalizowania stanu, w którym jednostka – najmłodszy z braci, bo to w niego wciela się narrator – jest nie do odróżnienia od innych. Nie istnieje jeszcze „ja”, lecz tylko „my”. Opowieść zaczyna się w momencie, kiedy świadomość własnej odrębności jeszcze nawet nie pojawiła się. Już w takim wyborze strategii narracyjnej, w użyciu „my” jest coś zwierzęcego, stadnego.
4.
Zwierzęcość. Stadność. Okrucieństwo, jakie zwykle przypisywane jest naturze, tutaj pojawia się w życiu rodziny, w zachowaniach najbliższych. Okrucieństwo, ale też delikatność. W jednym momencie może być mowa o biciu (a Paps, czyli ojciec, bije synów regularnie i często za nic), w drugim pokazane zostaje, jak bezwzględną, zwierzęco bezwzględną i bezwarunkową miłością darzą się wzajemnie członkowie tej rodziny. Tego, jak powiedziałby narrator Torresa, stada. Nic więc dziwnego, że często samego siebie i dwójkę pozostałych braci, starszego o dwa lata Manny’ego i o trzy Jasona bezimienny narrator porównuje do psów, do szarańczy. Inni, drugoplanowi bohaterowie, jak właściciel sadu, do którego bracia poszli na szaber, też zresztą widzą ich zwierzęcość, też o niej wspominają.
5.
No dobrze: zwierzęcość, stadność, liryzm. Wszystko ciekawe. Ale o czym to w ogóle jest? Mówiąc jak najprościej: „We the Animals” opowiada o mieszanej rodzinie, w której dorasta trzech chłopców. Można by z tego zrobić bajkę o trzech braciach, z których najmłodszy, pozornie najbardziej bezbronny, osiąga to wszystko, czego nie udało się osiągnąć pozostałym, tyle że taki motyw, choć przychodzi na myśl, nie ma tu żadnego zastosowania. A najmłodszy, owszem, coś osiąga, tyle że trudno powiedzieć, aby czyniło go to szczęśliwszym. Książka ma niewiele ponad sto dwadzieścia stron. Całość to tylko dziewiętnaście krótkich rozdziałów. Lirycznych, jak już wspominałem. Skondensowany styl. Przeważają anegdoty i obrazy dnia codziennego raczej niż rozbudowane narracje. Ale są punkty zwrotne. Niemal w każdym rozdziale pojawia się informacja, która każe inaczej spojrzeć na całą sytuację. Z początku więc urzeka styl, oczarowują obrazy. Potem zza stylu i obrazów w nim naszkicowanych wyłania się historia rodziny. Matka, prosta dziewczyna z Brooklynu miała czternaście lat, kiedy została uwiedziona przez szesnastoletniego Portorykańczyka. Żeby się pobrać, musieli jechać do Teksasu. Po ślubie zdani byli na siebie (dziadkowie nie pojawiają się w powieści). Paps i Ma z chłopcami żyją więc tak, jak mogą żyć ludzie, którzy bardzo wcześnie i bez żadnego do tego przygotowania weszli w dorosłe życie. Mieszkają w biednej dzielnicy. Ona pracuje na nocne zmiany w fabryce. On czasem jeździ ciężarówką, czasem nie ma pracy, a bywa też, że jak jakąś dostanie, to nie potrafi jej długo utrzymać. W dodatku czasem on ją zdradza, a jej zdarza się podejmować próby ucieczek (nieudane, rozpaczliwe). W takim domu, w takich warunkach dorasta narrator. Wśród miłości i grozy. Z początku będący takim, jak bracia, z czasem jednak przejawiającym inne zainteresowani i oddalający się od rodziny. Poprzez naukę, zamiłowanie do książek, rozwój i nabieranie samoświadomości. Mniej więcej o tym opowiada Torres. Tyle, że takie streszczenie „We the Animals” nic nie mówi o tym, jak piękna jest to historia. Jak prawdziwa i mocna.
6.
„Byliśmy królami” mówi narrator w pierwszym akapicie. To ważne, ponieważ w dalszych rozdziałach, w toku opowieści okaże się, że to był jeden taki moment, epizod dzieciństwa, podczas gdy dalej nie było żadnych „królów”, nie było niczego, co nie zostałoby stracone. Jest więc to także w sposób nieunikniony – i narrator stwierdza to wprost – opowieść o stracie. O dojrzewaniu, które jest nieuniknioną stratą magicznego poczucia więzi z najbliższymi. O głęboko ludzkich potrzebach, które nie są dalekie od zwierzęcych. O miłości w rodzinie, która jest – tak by ją pewnie określili specjaliści – głęboko dysfunkcyjna. O życiu, bo wszystkie dobre książki są o nim.
7.
Torres napisał książkę wyjątkową. Jej siłą jest bezwzględny, bolesny, ale też piękny wgląd w naturę zyskiwania samoświadomości. Wnioski? Można by powiedzieć, że kultura wyobcowuje z natury, ze stada. Można by powiedzieć, że nie można bezkarnie dążyć do poznania. Ale to by były banały. A powieść Torresa banalna nie jest. Lepiej więc wrócić do jej obrazów, metafor. Znajdziecie w nich więcej, niż w jakichkolwiek, choćby najbardziej uczonych rozważaniach.
Justin Torres, „We the Animals”, Houghton Mifflin Harcourt, 2011.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.