Chciałam czegoś więcej niż nocy pamięci i rozpaczy.
Chciałam krzyczeć.
Chciałam, żeby wrócił.
Joan Didion
1.
Za „Rok magicznego myślenia” Joan Didion dostała w 2005 National Book Award. Nie wiem, jak mocna była tego roku konkurencja, ale mam dziwną pewność, że autobiograficzny i na pewno też autoterapeutyczny esej Didion zwyciężył w swojej kategorii (literatura faktu) zasłużenie. To naprawdę bardzo szczególna książka. Tak szczególna, że trudno ująć ją w jakieś ramy i mieć pewność, że niczego się nie uroniło. Można powiedzieć, że to historia roku przeżytego przez pisarkę w żałobie i depresji. Można powiedzieć, że to próba, udana, na ile to tylko możliwe, zrozumienia, czym jest śmierć najbliższej osoby dla kogoś, komu obce jest pocieszenie oferowane przez jakiekolwiek systemy religijne. Można nazwać ten tekst – i to też przyszło mi na myśl w trakcie lektury „Roku magicznego myślenia” – poematem o metamorfozie i poszukiwaniu straconego sensu. Można uznać wreszcie, że to po prostu kawał dobrej, dotkliwej i mądrej jak rzadko literatury, zrobionej z tego, co pisarka miała akurat w zasięgu własnego doświadczenia. Ale – nazywając tak czy inaczej ten nieduży objętościowo tekst – nie wolno zapomnieć o jednym: cokolwiek by nie powiedzieć, ta książka wymknie się klasyfikacji.
2.
Życie zmienia się szybko.
Życie zmienia się w jednej chwili.
Siadasz do kolacji i życie, jakie znasz, kończy się.
Kwestia żalu nad sobą.
„Rok magicznego myślenia” zaczyna się od tych czterech zdań, które były pierwszymi, jakie Joan Didion zapisała „w styczniu 2004, dwa lub trzy dni po fakcie”. Faktem tym była śmierć jej męża, Johna, z którym spędzili razem blisko czterdzieści lat, nierozłącznie. Faktem było to wydarzenie, po którym życie, jakie znała, skończyło się. Te cztery zdania powracają w „Roku magicznego myślenia” niczym mantra. Służą zorientowaniu się w rzeczywistości. Są prawdami nie do oswojenia, jak śmierć, której w istocie dotyczą, ale też jakimś sposobem pomagają to nieoswajalne – oswoić. To bardzo trudne. To trudne, gdyż żal po stracie w pewnych okolicznościach zupełnie nie przypomina tego, czego się można było spodziewać.
3.
„Żal po stracie – pisze Didion – kiedy nadchodzi, zupełnie nie przypomina tego, czego się spodziewaliśmy. (…) Nadchodzi w postaci fal, paroksyzmów, nagłych napadów lęku, od których uginają się nogi, zaćmiewa wzrok i znika powszedniość. Praktycznie każdy, kto go kiedyś doświadczył, wspomina o zjawisku fal.” Już w roku 1944 zdefiniował to zjawisko cytowany przez Didion szef oddziału psychiatrycznego szpitala w Massachusetts Eric Lindemann, który tak opisał ten stan: „uczucie fizycznego cierpienia nadchodzącego falami, trwającymi jednorazowo od dwudziestu minut do godziny; wrażenie ściskania w gardle, dławienia się krótkim oddechem; potrzeba, by westchnąć, i uczucie pustki w piersiach, brak siły mięśniowej oraz intensywnie subiektywnie odczuwana udręka opisywana jako napięcie lub ból psychiczny.” „Takie fale – pisze Didion – zaczęły się u mnie rano 31 grudnia 2003, siedem lub osiem godzin po fakcie, kiedy zbudziłam się sama w mieszkaniu.”
4.
Dygresja.
Paradoks Kafki wg Maurice’a Blanchota: Oto na czym polega zagadka: jestem nieszczęśliwy, siadam przy moim stole i piszę: „Jestem nieszczęśliwy”. Jak to możliwe? Rozumiem, dlaczego ta możliwość jest dziwna i do pewnego stopnia skandaliczna. Mój stan nieszczęścia oznacza wyniszczenie moich sił, ale wyrażenie mojego nieszczęścia – nadmiar sił. Po stronie bólu jest całkowita niemożność: życia, bycia myślenia; po stronie pisania – wszystkie możliwości: zgrabne słowa, właściwe rozwinięcia, trafne obrazy.
5.
Żałoba i to, w jaki sposób wytrąca ona umysł z równowagi, zostało wyczerpująco opisane. Wiedziała o tym Joan Didion, dlatego jej esej można też uznać za bardzo prywatny, naturalnie intymny palimpsest, tekst nadpisany na tekstach innych. Przede wszystkim na zaczytanej, jak można się domyślać, przez Didion „Żałobie i melancholii” Sigmunda Freuda. Lecz również na „Jak umieramy” Sherwina B. Nulanda, „Smutku” C.S. Lewisa, „Człowieku i śmierci” Philippe Ariesa, kilku wierszach G.M. Hopkinsa i innych poetów, oraz fragmencie z ewangelii św. Mateusza, o którym słów kilka przyjdzie mi jeszcze powiedzieć. Didion przyznaje się otwarcie do tego, że w trakcie tego roku, kiedy z jednej strony wciąż przeżywała, rozpamiętywała i usiłowała ogarnąć umysłem śmierć męża, a z drugiej musiała uczestniczyć aktywnie w ciężkiej i długotrwałej chorobie ich dorosłej, zamężnej córki Quintany (to drugi, niemniej ważny wątek „Roku magicznego myślenia”) – wiele się nauczyła. O chorobach, teorii radzenia sobie ze stratą, o sobie samej, o całym tak zwanym życiu. Tą nowo nabytą wiedzą pisarka dzieli się w swoim pamiętniku odruchowo. Pisze np.: „Ludzie świeżo przez kogoś osieroceni mają szczególny wyraz twarzy, rozpoznawalny zapewne tylko dla tych, którzy widzieli go na własnych twarzach. Widziałam go na swojej twarzy i teraz zauważam u innych. To wyraz całkowitej bezbronności, nagości, odsłonięcia.” Albo pisze: „Pierwszy raz zrozumiałam sens zwyczaju sati. Wdowy nie rzucają się na płonącą tratwę z rozpaczy. Przeciwnie: płonąca tratwa stanowi dokładną reprezentację miejsca, dokąd przenosi je ich rozpacz (nie rodzina, nie społeczność, nie obyczaj – ich rozpacz.” Obok tych uwag mnóstwo medycznego konkretu, opisów tego, w jaki sposób kończy się życie, przeprowadzanych z maniakalnym, jakże zrozumiałem w kontekście całej sytuacji, uporem prób wyobrażenia sobie, jak doszło do tego jednego jedynego wydarzenia – do śmierci Johna.
6.
Nie chce odbierać nikomu przyjemności (jakie dziwne, nie pasujące tu słowo, a jednak – jeżeli sztuka jest sztuką – na pewno jedyne właściwe) samodzielnego zapoznania się z całością tekstu Didion. Kusi mnie, by komentować poszczególne obrazy, metafory, kusi, by napisać więcej o doświadczeniu „fal”, czy o „wirze”, które to słowa nabrały w tej prozie mocy szczególnej, kusi wreszcie, by w ogóle rozebrać ten tekst na elementy pierwsze i zrozumieć, jak powstał tak niesamowicie precyzyjny mechanizm – ale nie zrobię tego w tym omówieniu. Dlatego jeszcze tylko słowo o cytacie ze św. Mateusza.7.
„Czyż nie sprzedaje się za grosz dwu wróbli? A jednak ani jeden z nich nie spadnie na ziemię bez woli Ojca waszego.” (Mt.10,29) Wersety te odzywają się echem w ważnym, wspomnianym przez Didion hymnie „His Eye is on the Sparrow” (On nie traci z oka nawet wróbla). To ważne dla książki Didion słowa, gdyż ani ona, ani jej zmarły mąż nie wierzyli w żadnego Ojca, który „nie traci z oka nawet wróbla”. Byli więc – zwłaszcza zaś ona w żałobie – w sytuacji trudniejszej niż ci, dla których Bóg jest rzeczywistością. I może dlatego tak przejmująco brzmią słowa z ostatniej strony tej książki, kiedy Didion z całą mocą pokazuje sobie i wszystkim, co pozostaje, co może zostać z człowieka, który urodził się – żył – i umarł. To tylko jeden przypadek, jedna nauka, lecz opisana bezbłędnie. Oto ten fragment: „Myślę o tym, jak wpływałam z nim do groty przy Portugese Bend, o fali przejrzystej wody – o tym, jak się zmieniała, jak nabierała szybkości i siły, wciskając się między skały u podstawy cypla. Przypływ musiał być akurat odpowiedni. Musieliśmy znajdować się w wodzie dokładnie w chwili, kiedy przypływ był akurat odpowiedni. W ciągu dwóch lat, gdy tam mieszkaliśmy, udało się nam to zrobić najwyżej sześć razy, ale to właśnie zapamiętałam. Za każdym razem, kiedy to robiliśmy, bałam się, że przegapimy falę, nie mogąc się zdecydować, wybierzemy zły moment. John nigdy się nie bał. Trzeba wyczuć zmianę fali. Trzeba podążyć za zmianą. Tak mi powiedział. Niczyje oko nie patrzy na wróbla, ale on tak mi powiedział.”
Joan Didion, „Rok magicznego myślenia”, przeł. Hanna Pasierska, Prószyński i S-ka, Warszawa 2007.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.