Jakub Winiarski: Kilka słów o tobie. Kim jesteś w literaturze? Jak widzisz obecnie siebie i swoją, jeśli tak można powiedzieć literacką karierę? Jak lubisz o tym mówić i myśleć, a jak nie lubisz?
M.M.: W literaturze chciałabym być sobą. Pamiętam taką sentencję Leca: ,,Żeby być sobą, trzeba być kimś”. Chylę przed tym mądrym zdaniem łeb. Ja i literatura. Jak by ci tu powiedzieć? I żeby nie było patosu. Powiem tak: jestem ogromnie szczęśliwa, że dzieje się marzenie mojego życia. Mam ogromnie dużo do zrobienia, jeśli chodzi o pisanie, bo u mnie rzeczy dzieją się w głowie. Piszę, kiedy już naprawdę nie mam wyjścia. Jeśli zapytasz mnie, ile napisałam w kwietniu, to odpowiem: dziesięć stron. Ale jeśli spytasz mnie, ile napisałam w myślach, odpowiem: całą książkę. Wraz z tytułem i spisem treści. Jak debiutant, powiem zgodnie z prawdą: przyglądam się sobie i czasami aż się zachłystuję ze szczęścia, że się udało. A niekiedy aż się wzruszam. Raz patrzę i myślę, że jestem super laską. (Śmiech.) A potem myślę, że ta super kobitka napisała książkę i to w dodatku pod blond strzechą. (Śmiech.) Jeśli pytasz mnie, jak lubię o tym mówić, to powiem ci, że mam ogromną potrzebę mówienia ludziom, że warto mieć marzenia i że one się spełniają. Bardzo wzruszyła mnie reakcja moich przyjaciół. Mąż mojej przyjaciółki, oboje mieszkają w Paryżu, na wieść, że właśnie wydano moją pierwszą książkę zapytał tak po prostu: czy chciałabym mieszkać na Montmartre, bo to przecież jasne, że artyści mieszkają właśnie tam. A mnie, mówiąc wprost, zatkało. Wiesz dlaczego? Że ktoś tak bezinteresownie, z czystą radością cieszy się z twojego sukcesu i pyta, o czym marzysz. Czy jest coś, co przeszkadza mi w myśleniu o mnie w literaturze? Nie. I mam nadzieję, że nic takiego nie będzie.
J.W.: Od kiedy wiedziałaś, że chcesz pisać?
M.M.: Od zawsze. Nie wiedziałam, kiedy, jak i co, ale wiedziałam, że będę miała psa i że będę pisać. Jako dziecko pisałam opowiadania i czytałam je rodzicom. Potem to już pisałam zawsze. W pracy. W podróży. W domu. Ale tak, jak wspomniałam, u mnie pisanie działo się w głowie. Na papierze były hasła, zdania, krótkie formy. Miłości do książek nauczył mnie mój tata. Szczególną atencją darzył anytkwariaty i muszę przyznać, że gdziekolwiek jestem i widzę antykwariat muszę wejść i odetchnąć kurzem. Kiedy dotykam używanej książki, to jakbym dotykała drugiej osoby. To bardzo szczególne odczucie.
J.W.: W rodzinie dużo się czytało? Pamiętasz jakieś czytelnicze zwyczaje, natręctwa?
M.M.: Dużo się czytało i dużo wokół książek się działo. Mam takie piękne wspomnienia z dzieciństwa, idę z babcią na spacerek, spacerek był albo do sklepu papierniczego albo do księgarni. Dwie ulubione trasy. Wszyscy dorośli w mojej rodzinie czytali mi na głos, modląc się chyba, żebym jak najszybciej nauczyła się czytać sama. Bo ja byłam trudnym odbiorcą: znałam wszystkie bajki na pamięć i nie pozwalałam robić skrótów. (Śmiech.) Mojego tatę, moich dziadków, pamiętam z książką w ręku. Ilekroć wyjeżdżaliśmy na wakacje, pierwszym miejsce, które się odwiedzało, była gminna biblioteka. Jako wyjątkowe pamiętam chwile, kiedy chodziłam z ojcem właśnie do antykwariatów, albo kiedy się mnie pytał co czytam i podsuwał mnie, małej dziewczynce, pozycje, które on sam lubił jako chłopak. Na przykład „Tomka Sawyer’a”. Ale mnie – dziecko, najbardziej interesowało co czytają dorośli i podkradałam ojcu, wypożyczane właśnie na wakacjach książki Nienackiego. Po jego odejściu, rolę książkowego mentora pełnił jego przyjaciel ze studiów, który był na przykład oburzony, że w wieku osiemnastu lat nie czytałam jeszcze Cortazara. (Śmiech.) Podsuwał mi różnych autorów, ale ważniejsze jest chyba to, że rozmawiał ze mną. A moja mama była odpowiedzialna za wystrój wnętrz literaturą, że tak to ujmę klasyczną i na subskrypcję. To chyba dzięki niej na półkach stał wielotomowy Mickiewicz, Prus. Wiesz Kuba, miałam piękne dzieciństwo, dorośli pokazali mi świat wyobraźni. Bardzo mi brakuje takich rozmów o książkach: co czytasz, co czytasz? A znasz to?
J.W.: Jak myślisz, czemu takich rozmów już prawie nie ma? O czym ludzie rozmawiają, skoro nie o książkach? O filmach?
M.M.: Myślę, że to zależy od środowiska, w którym się przebywa. W korporacji rozmawia się o targecie i nurkowaniu. Z czytania książek nie ma pieniędzy, więc po co rozmawiać. To już lepiej porozmawiać, o ile wzrósł kredyt wzięty we franku. Lubię, kiedy ludzie mają potrzebę dzielenia się swoimi pasjami, nieważne czy jest to robienie pasty z twarogu, czy czytanie Prousta w oryginale. Brakuje mi na co dzień takiego dzielenia się z innymi małymi przyjemnościami. To, że jest ciężko i jak żyć martwi każdego, ale czy nie można znaleźć kilku minut dziennie, żeby sprawić sobie i innym przyjemność ciekawej rozmowy? Dlatego lubiłam nasze kursy pisarskie, wiadomo było, że z uczestnikami można porozmawiać o książce i nie kryć wzruszenia.
J.W.: Wspomniałaś antykwariaty. Co myślisz o tym, że to zanika? Że bankrutują. Że antykwariusz, a także księgarz to, poza wąsko wyspecjalizowaną grupą, która zajmuje się „białymi krukami” sprzedawanymi za krocie na aukcjach, wymierające zawody?
M.M.: Ja na pewno odwiedzam antykwariaty z powodów sentymentalnych. Po prostu na chwilę jestem w innym świecie, z pięknymi wspomnieniami i czuję się znowu jak dziecko w krainie baśni. Mogę wybierać, wyszperać zagubione skarby. Znam ludzi, którzy nie lubią antykwariatów, bo dla nich wszystko tam stare, zakurzone i niehigieniczne. Lubią mieć swoje, nowe i najlepiej na kredyt. Nie chciałabym, żeby ten zawód i instytucja antykwariatu przestał istnieć. Dla mnie to świat magiczny – ktoś dla nas przechowuje przeszłość. W ten sposób o tym myślę i zanim kupię daną książkę w księgarni, sprawdzam, czy nie ma w antykwariacie. Sam pewnie wiesz, jakie tam są niespodzianki… Wyłapujesz wzrokiem kawałek podniszczonego brzegu, książkę, o której marzysz, która jest niedostępna, od lat nie wznawiana, drżysz z podniecenia, bierzesz do ręki i jest twoja! Kochajmy antykwariaty.
J.W.: Straszna romantyczka z ciebie. (Śmiech.) Lubisz myśleć o tym, co minione? Gonić w poszukiwaniu straconego czasu?
M.M.: Jestem romantyczką rozwojową. (Śmiech.) Nie żałuję minionego czasu, ale lubię wracać do wspomnień, do przeszłości. Takie wędrówki wstecz potrafią być stymulujące.
J.W.: Czym jest dla ciebie określenie literatura kobieca? Etykietką, która pomaga? Etykietką, która przeszkadza? Czymś jeszcze innym?
M.M.: Powiem tak: często ludzie widzą psa, który im się podoba i pytają, jak ma na imię. Pies może mieć na imię na przykład Gerda. Ludzie myślą: „Tak, to Gerda. Wiem o tym psie wszystko, bo że jest spanielem to widać”. Określenie ,,literatura kobieca” to taka sama szufladka, jak dowiedzenie się jak pies ma na imię i określenie jego rasy. Jeśli ktoś potrzebuje szufladek, to proszę bardzo. Mnie to kompletnie nie interesuje. Ja nie szukam po szufladkach. Ale nie oceniam tych, którzy się ,,szufladkami” kierują. Każdy podług swoich chęci i możliwości. Ktoś mi kiedyś powiedział, że ,,Wielki las” Nienackiego to literatura męska. A z tego co pamiętam to jedna z piękniejszych historii o miłości. Wręcz bajka. Ale czy to znaczy, że jak bajka to dla dzieci? Bałabym się zawierzyć szufladkom.
J.W.: Uważasz, że te „szufladki” są zbędne i że twoja książka może równie dobrze stać na półce „fantasy” albo „thriller”? Nie za bardzo beztrosko do tego podchodzisz?
M.M.: Drogi Jakubie, mnie tylko chodzi o to, żeby zbyt dosłownie nie kierować się zasadą ,,jaki jest koń, każdy widzi”. Sam mówiłeś, kiedy czytaliśmy fragmenty na warsztatach, że moja książka jest zabawna, ale że jak się głębiej zastanowić, to jej treść jest tragiczna, a bohaterowie jak z rosyjskiej literatury: śmiejecie się? A wiecie z czego? Z siebie się śmiejecie. Czy to znaczy, że jest to tragedia?
J.W.: Dlaczego ta literatura kobieca jest tak po macoszemu traktowana przez opiniotwórcze dzienniki, tygodniki, portale kulturalne? Jak to jest, że tyle osób ją czyta, a krytycy tak bardzo na nią narzekają? Co o tym myślisz?
M.M.: Siedzisz? To siedź, bo teraz powiem coś, co może Tobą, jako znawcą literatury, wstrząsnąć. I pewnie nie spodobać się wymienionym przez ciebie autorytetom kulturalnym. Uważam, że harlequin jest jednym z najbardziej konsekwentnych form literackich. Jeśli ktoś uważa inaczej i puka się w czoło, to proszę spróbować napisać. Ja sama czytam literaturę kobiecą, bo czasami potrzebuję bajki, wzruszeń i happy endu. Nie wstydzę się tego. Nie wiem dlaczego krytycy narzekają? Krytyk nie musi narzekać, może inspirować i stymulować. Chciałabym spotkać takiego krytyka. Narzekającym krytykom mówię: nie. Jeśli zaś miałby coś konstruktywnego do powiedzenia, to pierwsza spuszczę uszy po sobie i posłucham.
J.W.: Jesteś pewna, że literatura kobieca, te wszystkie bajki z happy endem, to literatura, o której warto mówić tak samo, jak o Kafce, Beckettcie, Płatonowie czy Coetzeem? Innymi słowy: dlaczego krytyk ma się wysilać i analizować tekst, który jest czystą konfekcją literacką?
M.M.: Kuba, ja nie umniejszam bajkom z happy endem, ale też nie chciałabym leżeć poddańczo przed egzemplarzem Rotha, Dla mnie literatura ma dostarczać emocji i uczuć na różnych poziomach. Ma bawić, ma uczyć, wzruszać, prowokować, złościć. W różnych książkach znajduje te różne rzeczy. Do każdej pozycji podchodzę z szacunkiem. Nie wiem czego szuka krytyk? Czy krytyk chciałby odkryć kolejnego wieszcza? Czy raczej chciałby żyć tu i teraz i być ,,świadkiem wydarzeń”. Według mnie literatura tworzona w danym czasie jest odbiciem, często w krzywym zwierciadle, rzeczywistości. Jeśli ktoś ma czytać bajki, niech czyta, jeśli Barthesa, voila. Chciałabym wierzyć, że krytycy kochają swój zawód i czują miłe podniecenie, czytając harlequina i patrząc tęsknie na egzemplarz Platona.
J.W.: Co jest dla ciebie najważniejsze w pisaniu?
M.M.: Prawda i świat abstrakcji, w którym mogę dosłownie wszystko.
J.W.: Lubisz bawić się w istotę boską na papierze?
M.M.: Ha! Dobre pytanie. Odruchowo chciałabym powiedzieć, że nie, ale muszę przyznać, że dałeś mi do myślenia. Ale nie. Zdecydowanie nie.
J.W.: Czy przy pisaniu trzymasz się jakichś zasad? Masz swoje pisarskie reguły?
M.M.: Mam jedną zasadę. Nazwałeś to jakoś fachowo na kursie, gdybyś był łaskaw przypomnieć, to będę wdzięczna. Zasada jest taka: historia musi się dać streścić w jednym zdaniu. Jedno zdanie można rozwinąć do trzystu stron, ale to jedno zdanie i te trzysta stron są sobie równoważne. (Śmiech.) Może zacznę pisać książki awangardowe zbudowane wyłącznie z jednego zdania?
J.W.: To już było. Powiedz raczej, czy trudno wymyślić to jedno zdanie, które stanie się powieścią na kilkaset stron?
M.M.: Odpowiem inaczej. Było dla mnie wyzwaniem i zmierzeniem się ze sobą podjąć decyzję, że pisanie jest dla mnie najważniejsze i że w związku z tym, mam prawo, bez krzywdzenia innych, do wyabstrahowania się z ,,tu i teraz” i wniknięcia do mojej wyobraźni. Od momentu, w którym stało się to dla mnie jasne, mam już dwa takie zdania, co uważam, jest bardzo dużo. Teraz tylko pisać. I jeszcze w międzyczasie popracować biurowo minimum osiem godzin. (Śmiech.)
J.W.: Co jest najprzyjemniejsze w pisaniu książki?
M.M.: W pisaniu uśmiecham się do siebie, że moja wyobraźnia może nie mieć granic.
J.W.: Co jest najtrudniejsze w pisaniu książki?
M.M.: Hm, zastanawiam się. Dla mnie było najtrudniejsze, że musiałam chodzić do pracy i zostawiać moją wyobraźnię. Podczas roboczogodzin tęsknię za moim laptopem, kubkiem z herbatą, psim pyskiem obok moich nóg i bezkresem absurdu, który dzieje mi się w głowie.
J.W.: Czy udało ci się szybko napisać tę debiutancką książkę? A może miałaś chwile zwątpienia i musiałaś robić przerwy? Jak to wyglądało?
M.M.: Pisanie poszło dość szybko, zwłaszcza, że miałam w głowie już całą książkę ,,napisaną” podczas spacerów z psem. Sam proces trwał około pół roku. Muszę przyznać, że przerwy w pisaniu, na ogarnianie tzw. życia, czyli praca, zakupy, sprzątanie, robiłam niechętnie, wręcz histerycznie reagowałam na myśl o liście ,,to do w realu”. Jeśli chodzi o zwątpienie, to miałam różne myśli, ale zawsze na końcu pojawiała się jedna, nadrzędna myśl: piszę, bo inaczej się nie da, bez względu na wszystko.
J.W.: „Męża poproszę” to bardzo roszczeniowy tytuł, nie uważasz?
M.M.: Powiedziałabym raczej, że prowokacyjny i ironiczny. Taki protest song: życie w pojedynkę nie jest mniej wartościowe.
J.W.: Twoja powieść opowiada o kobiecie i rozmaitych typach mężczyzn. Opowiada bezlitośnie, jak komiczni, żałośni, niepozbierani są faceci. Kobietom też się dostało, ale ich typów tak nie wyliczyłaś. Powiedz, jak to jest, kiedy się tak bezwzględnie wyśmiewa wady i słabości bliźnich?
M.M.: Panie Redaktorze kochany, ja nie miałam intencji wyśmiać. Ja miałam intencję pokazać pewien sposób myślenia o dobieraniu się w pary. Że jeśli damy się ogłupić presji otoczenia, że mamy się spełniać jako żony, matki i żadna inna rola nie ma społecznie sensu i szukamy mężów, partnerów ,,na siłę”, to wówczas z racji złych pobudek widzimy wszystko w krzywym zwierciadle. I wówczas nawet przystojny książę ma fryzurę w ząbek i wiejskie kowbojki na nogach. Dla mnie postacią tragiczną nie był impotent, jeden z bohaterów mojej książki, tylko takie osoby, jak Dzidka z Krychą. Kobiety, które pozwalały się upokarzać swoim facetom i jeszcze wymieniały się przepisami kulinarnymi na dania mające wyzwolić uczucia, a co najmniej rozpocząć komunikacje z ich partnerami.
J.W.: Co lubisz w swoich bohaterach, a czego nie lubisz? O kim najłatwiej, najprzyjemniej ci się pisało, a kto denerwował cię tak, że miałaś ochotę w następnej scenie wrzucić go pod pociąg?
M.M.: Kocham moich bohaterów i mam dla nich wiele zrozumienia. Najtrudniej pisało mi się o Danuśce, która za wszelką cenę, godności, relacji z córką, zębami i pazurami trzyma się, delikatnie mówiąc, niezbyt ciekawego typa. Jako kobieta, wiem, że często popełniamy ten błąd, myśląc, że łobuz zmieni się dla nas, a już na pewno, że zmieni się po ślubie. Natomiast bardzo lubiłam fragmenty o starszych panach i ich trochę nieadekwatnej, że tak powiem, adoracji.
J.W.: Jesteś zżyta ze swoimi bohaterami? Myślisz o nich więcej niż o żywych, otaczających cię ludziach?
M.M.: Na pierwszym miejscu są żywi ludzie. Ale również na pierwszym miejscu, kiedy już jestem tylko ze swoją wyobraźnią są postacie wymyślone, wymarzone przez mnie. Przenikam ze świata realu do fikcji. Na szczęście mój pies się w tym nie gubi. (Śmiech.)
J.W.: Jaki miałaś sposób na zmotywowanie się do pisania?
M.M.: Sposób był prosty. Byłam bardzo nieszczęśliwa w pracy zawodowej i doszłam do punktu, w którym na myśl, że mam dla korporacji spędzać wolny czas z laptopem i kolejną prezentacja ,,na wczoraj” i wciąż odsuwać moje marzenia, był punktem zwrotnym. Trzeba podjąć walkę o własne szczęście. Tak pomyślałam. Powiało patosem, ale tak uważam. Trzeba pamiętać o sobie.
J.W.: Pytanie na rozluźnienie. Czym jest dla ciebie poezja? Co daje ci wiersz – własny bądź cudzy?
M.M.: (Śmiech.) To może odpowiem na rozluźnienie. (Śmiech.) Poezja jest jak seks. Może zadrżeć ziemia, lub po wszystkim pomyśleć: „I co? To tyle na ten temat?” I lubię czytać Martę Podgórnik. Uwielbiam jej zdania.
J.W.: Marta pewnie polubi twoją powieść. Ale, jeszcze o poezję zapytam. Próbowałaś kiedyś pisać wiersze? Tylko odpowiedz szczerze. (Śmiech.)
M.M.: Marta is the king. Pytasz, Kubo, czy pisałam wiersze. No jasne! Mam nawet trzy, z których jestem naprawdę zadowolona. Myślę nawet, żeby je podarować bohaterce książki, który marzy o byciu pisarką iberoamerykańską. Będzie na nią. (Śmiech.)
J.W.: Jacy autorzy są dla ciebie istotni? Jakie doświadczenie lekturowe uważasz za to, które cię uformowało?
M.M.: Wymienię tych, o których myślę, których czytam w ostatnim czasie. I tak zapewne zapomnę o kimś najważniejszym, ale niechaj wyliczance stanie się zadość: Gombrowicz, Witkacy („Listy do żony”, o rany boskie). Doris Lessing, Virginia Woolf, Zweig, Remarque, Bułhakow, Gogol, Czechow, Płatonow, Kundera, Ibsen, Marquez, Cortazar, Llosa (kocham się w nim na zabój), Roth i jego „Konające zwierzę”, Christie Agata za konsekwencję, Winterson, ale i Cusck zwłaszcza za ,,Po. O małżeństwie i rozstaniu”, chociaż ani przed ani po rozwodzie nie jestem, baśnie Grimm, Andersena, Dürenmatt, Ota Pavel, Mann, Flaubert i Balzac, żeby się poekscytować. Elfride Jelinek.
J.W.: A gdzie na tej liście pisarki kobiece, te od bajek i happy endu? Wstyd je po nazwisku wymienić?
M.M.: Nie wiem, czy się teraz nie narażę, bo chociaż bez happy endu, ale Remarque jest dla mnie pisarka kobiecą. Zweig. Kuncewiczowa i jej ,,Tristan 1946”. Pascal Quignard. Mam też garść harlequinów na pms. Czy mogę jeszcze dodać coś do powyższej listy: Henry James, Böll, był czas, że namiętnie Graham Greene. Ale, ale, wyobraź sobie, że zaczęłam doceniać rolę poradników, na przykład ,,Francuski szyk” i ,,Bądź paryżanką gdziekolwiek jesteś”. Czy wiesz, że warto mieć w szafie jedną dobrą rzecz, w której wyglądasz pięknie? No więc mnie oświeciło i kupiłam płaszcz na przecenie. Cudowny, różowy kaszmirowy płaszcz. Godny bohaterki bajki z happy endem. (Śmiech.)
J.W.: Fajna ta lista „pisarek kobiecych”, z autorem „Łuku Triumfalnego”, Zweigiem, Quignardem i Greenem. Ale dalej z tego nie wynika, żebyś czytała kobiety, które naprawdę są pisarkami kobiecymi. Danielle Steel, Sandra Brown, Kleypas, Grochola, Kalicińska, czy twoje koleżanki z serii wydawnictwa Prószyński i S-ka – żadnych zachwytów w tobie nie budzą? Albo chociaż taka Elizabeth Taylor, wiesz, nie ta aktorka, tylko ta pisarka, od „Angel” i „Blaming”, zresztą naprawdę dobra. A może chcesz mi zasugerować, że pisarki prozy kobiecej czytają Zweiga, Manna i Prousta, a Proust, Mann i Zweig nic, tylko pisarki kobiece przyswajali w zachwycie, bo każdy karmi się tym, co jest mu biegunowo przeciwne? Pytam, bo próbuję ogarnąć, jak to jest z tym obiegiem literatury, zależnościami, wpływami, rzeczywistymi fascynacjami. Oficjalną wersję już znam: Remarque jest pisarką. Teraz poproszę o te wstydliwe fragmenty, zachwyty, wskazania nazwisk i tytułów.
M.M.: To może ja się wespnę na szczyty dyplomacji i odpowiem tak: podam nazwiska nieżyjących, żeby żadnej z żyjących i piszących pań nie urazić, cenię je wszystkie, ponieważ mają odwagę spełniać siebie i piszą. Czyli tak, niechaj wybrzmią nazwiska: Brönte, Austin, Wharton, Undset. No dobrze, złamię się. Małgorzata Domagalik uwodzi mnie swoim umysłem.
J.W.: Czy dostrzegasz może coś takiego, jak zapóźnienie polskiej kultury, jej wtórność, drugorzędność wobec innych kultur europejskich, światowych? A jeśli to dostrzegasz – miałabyś może jakiś pomysł, jak można tę sytuację zmienić, na czym oprzeć się w walce o wysoki status kultury własnej?
M.M.: Miałam taką refleksję, kiedy w Walentynki zwiedzałam Pergamon w Berlinie. Ekspozycje przedstawiające życie starożytnych Rzymian i Greków spowodowały taką trochę smutną myśl, że oni mieli już kanalizację ileś set lat temu, a u nas w stolicy dopiero w XVIII w. Albo taka scena w Monty Pythonie: no co dali nam Rzymianie? Myślę, że sami się stawiamy w drugim rzędzie. Jeśli sami niczego nie zmienimy, to nikt tego nie zrobi za nas. To jest mój pomysł: nie narzekać, tylko ruszyć tyłek i spełniać marzenia. Wtedy będzie i sprawna kanalizacja i elektryfikacja i wysoka kultura, nieprawdaż?
J.W.: Może. Nie wiem. (Śmiech.) Powiedz, masz wrażenie, że ta nasza rodzima kultura dobrze sobie dziś radzi na tle kultur innych, czy nie bardzo?
M.M.: Kultura sobie radzi dobrze, natomiast radziłaby sobie lepiej, gdyby były finanse. Tyle i aż tyle na ten temat.
J.W.: Mówi się czasem, że książka składa się z dwóch części: z tego, co autor napisał i z tego, czego nie napisał. Co możesz powiedzieć o tej drugiej części w przypadku swoich książek? O czym nie napisałaś? Jakiego tematu, który – być może jest taki – dręczy cię i męczy, nie poruszyłaś i z jakiego powodu?
M.M.: Jest temat, który we mnie dojrzewa. Albo może raczej ja dojrzewam do jego podjęcia. Mam historię miłości dwóch osób: ojca i córki. Miłość i strata. To temat, który piszę w głowie od lat. Kiedy wybrzmi cały, przeleję go na papier.
J.W.: Dlaczego jeszcze nie zaczęłaś? Co cię hamuje? Zbyt bliski jest ci ten temat, zbyt dotkliwie w nim siedzisz?
M.M.: Właściwie zaczęłam, mam już pomysł na formę. Myślę, że już niedługo zacznie się pisać. Wręcz już czuję, jak palce biegają po klawiszach i wypisują tę historię.
J.W.: Nie obawiasz się, że znowu lata miną, zanim przestaniesz pisać w głowie i przerzucisz to na papier czy do pliku?
M.M.: Obawiam. Często nie śpię z tego powodu. Naprawdę. Ale odsuwam te lęki, biorę notesik i piszę, szkicuję pomysł.
J.W.: Są tacy, co uważają, że pisarz nie pisze o swoich tematach, tylko jak gdyby obok nich. A zatem, zakładając przez moment, że to twierdzenie jest słuszne, obok jakich tematów piszesz?
M.M.: Nie umiem założyć, że to stwierdzenie jest słuszne. Nie umiem pisać o niczym, co nie jest moje, czego nie czuję. Taki przypadek zdarzył mi się tylko w pracy zawodowej, kiedy jako specjalista od public relations pisałam o rozwiązaniach informatycznych do zarządzania magazynami wielkopowierzchniowymi.
J.W.: A zastanawiałaś się czasem nad podjęciem jakiegoś tematu, by tak rzec, tragicznego? Bo wiesz, ten twój debiut to komedia komediowa bardzo. A co z tragedią? Nie leży ci?
M.M.: Jakubie, Ota Pavel jak pewnie wiesz, został namówiony na pisanie, żeby sobie radzić z problemami psychicznymi. Kto by pomyślał, że osoba z takimi problemami, może pisać tak, że i śmieszno i straszno, i nie wiadomo jak się nie posiusiać ze śmiechu i jak nie udławić łzami. Historia o ojcu i córce będzie właśnie ,,tragiczna” w sposób, o który pytasz. Ale to nie znaczy, że to będzie tylko płacz. Tylko czarne. Bo życie nie jest tylko białe i tylko czarne. I tego też szukam w literaturze. Kontrastów i kontrapunktów.
J.W.: Jakimi cechami powinien dysponować twój idealny czytelnik? Co powinien wiedzieć zawczasu i na co powinien być przygotowany? Czego oczekujesz od czytelników?
M.M.: Chciałabym, żeby szukali i otwierali szufladki. Mój czytelnik nie musi niczego wiedzieć zawczasu, do niczego się przygotowywać. Chciałabym, żeby był otwarty i ciekawy świata. Ufam, że sobie poradzi. Nie miałabym śmiałości myśleć, że muszę mu coś wyjaśniać i nakierowywać. Ma być sobą. To jest idealny czytelni.
J.W.: To powiedzmy, że taki ciekawy świata facet weźmie „Męża poproszę” i dostanie po łbie tymi wszystkimi opisami męskiej głupoty. Jak powinien zareagować, jeśli założymy, że nie poczuje się z miejsca obrażony przez narratorkę (a więc po trosze autorkę)?
M.M.: Proszę, krzyczę na głos: narratorka i autorka to dwie różne osoby! (Śmiech.) Dlaczego uważasz, że mężczyźni mogą się poczuć obrażenie? Przecież radzą sobie świetnie! Są adorowani, marzy się o nich za dnia i w nocy. Obsypuje prezentami. Bardziej by mi zależało, żeby te wszystkie Danuśki przejrzały na oczy i zadbały o siebie i, jak to się mówi, prawo do szczęścia.
J.W.: Czy według ciebie tak zwany artysta, pisarz, poeta różni się czymś od innych ludzi, którzy artystami nie są? A jeśli tak, to czym?
M.M.: (Śmiech.) Uważam, że artysta nie różni się niczym od tych, którzy artystami nie są. Ale tutaj znów z tego myślenia wytrącił mnie jeden z bliskich znajomych. Otóż na wieść o tym, że wydałam książkę, ucieszył się, wyściskał mnie ze wszystkich sił napiliśmy się wody mineralnej z cytrynką i powiedział, że zawsze wiedział, że jestem zdrowo pierdolnięta. I że jest to komplement. Dla mnie, muszę przyznać, jeden z najpiękniejszych komplementów, jakie w życiu dostałam.
J.W.: Zaraz, czekaj. Tak pięknie zamotałaś odpowiedź, że nie wiem: różni się, czy nie? (Śmiech.) A jeśli się różni to czym? Jak? W którym miejscu?
M.M.: Reasumując: ja myślałam, że się nie różni. Ale jak dał do zrozumienia mój znajomy, gołym okiem widać, czy ktoś nie jest artystą lub czy jest nienormalny.
J.W.: Czy mogłabyś skomentować taki dwuwers poetki, Marty Podgórnik: „pilot mig-a zwycięża gdy samotnie leci / w pisarstwie nie ma miejsca na męża i dzieci”?
M.M.: Jestem na takim etapie życia, że mogę powiedzieć, że rozumiem część po przecinku, rozumiem, że można tak myśleć.
J.W.: Co masz na myśli, mówiąc: „na takim etapie życia”?
M.M.: To znaczy, że nigdy wcześniej nie czułam się tak wolna, spełniona i szczęśliwa. Że wiele zależy ode mnie, że mam siłę i że nie mam potrzeby narzekać, psioczyć. Że kocham świat, że jest pięknie i że mogę dwie godziny myśleć o jednym przeczytanym zdaniu, które mnie ujęło i mam do tego prawo.
J.W.: Choć nie jesteśmy w paraboli Kafki, widzę, że słowo „prawo” powtarza się coraz częściej. Pozwól więc, że trochę cię podpuszczę i powiedz, jak to jest z tym „prawem do szczęścia” i resztą praw, które ludziom przysługują, a które, jak rozumiem, według ciebie ludzie sami sobie odbierają. Co to jest „prawo do szczęścia”? Nie uważasz, że – jak twierdził umiarkowanie dziś popularny filozof – szczęście to tylko „uświadomiona konieczność”? I że trzeba zagryźć zęby i nie szukać wiatru w polu?
M.M.: Prawo do szczęścia, resztę praw, rozumiem jako stawianie granic. Mam na myśli sytuacje, w których jasno ustalasz, co jest dla ciebie ważne, jakie są granice twojej tolerancji, na jakie kompromisy możesz się zgodzić. Mnie nie chodzi o zwykłe dogadzanie sobie i unikaniu odpowiedzialności. Mnie chodzi o to, że na przykład, jeśli jesteś z partnerem, który wyśmiewa twoją miłość do samodzielnego wyrobu stołków kuchennych, to trzeba się zastanowić, czy umiem być szczęśliwa i wyśmiewana, czy biorę piłę, kawał pieńka, mówię mu ,,nastąp się, dopóki nie zaczniesz respektować moich pragnień” i idę heblować z pieśnią na ustach. Mnie chodzi o to, żeby się nie bać podejmować decyzje. To jest według mnie prawo do szczęścia – prawo do podejmowania decyzji.
J.W.: Od czego zależy i czym tak w ogóle jest według ciebie dzisiaj sukces w literaturze?
M.M.: Mojemu wydawcy, który we mnie uwierzył i który mi zaufał, życzyłabym doskonałych wyników sprzedaży. Dla mnie sukcesem był fakt, że moi przyjaciele cieszyli się tak bardzo, jakby to ich marzenie się spełniło.
J.W.: Ale od czego zależy ten sukces?
M.M.: Trzeba kupić los na loterii. To warunek zero. Trzeba dać sobie szansę. Właściwie to już jest sukces. Zaufać sobie i uwierzyć w siebie.
J.W.: Czy jest w twoim życiu jakaś przestrzeń, w której sztuki, literatury nie ma wcale? Jeśli jest, to jak się z tym czujesz?
M.M.: Był taki moment, kiedy pracowałam w korporacji. Na szczęście nauczyłam się stawiać granice i pamiętać, że moje życie jest ważniejsze od spędzenia niedzieli ze służbowym laptopem i malowania wyników sprzedaży na zielono. Ale to teraz jestem taka mądra. Nie można pozwolić nikomu na zagarnięcie całej naszej przestrzeni i myśli. I wszystko jedno czy te nasze myśli dotyczą literatury, czy marzeń o wyheblowaniu deski.
J.W.: Gdybyś miała przez moment wcielić się w rolę surowego krytyka czy recenzenta oceniającego swoje książki, to na jakie ich mankamenty wskazałabyś w pierwszym rzędzie?
M.M.: Kuba, muszę pomyśleć nad tym pytaniem, nie żebym nie miała pokory.
J.W.: OK., pomyślałaś? To teraz odpowiedz. Nie musi to być odpowiedź pokorna.
M.M.: Na pewno, osoby, które oczekują dialogów, mogą czuć się zawiedzione. Ja nie jestem fanką dialogów. Wiem, wiem, że to świetny środek literacki i możliwość osiągnięcia zamierzonych efektów bez rozpisywania się, ale co ja poradzę, że nie bardzo lubię? Ale też nie oznacza to, że zdania nie zmienię. Czytam teraz ,,Oszustwo” Rotha, i jestem wstrząśnięta dialogami… A myślałam, że nie lubię… Tak więc widzisz, nic nie jest pewne.
J.W.: Co uważasz za swoje największe dotychczasowe osiągnięcie i co jeszcze planuje osiągnąć – w życiu, w literaturze?
M.M.: Kuba, właśnie udzielam pierwszego wywiadu jako pisarka, co może być piękniejszego? A co chciałabym osiągnąć w życiu i w literaturze? Chciałabym spełniać moje marzenia.
J.W.: O czym jeszcze marzysz?
M.M.: O tym, żeby pisać, zwiedzać świat, i mieć tak pięknych przyjaciół, jakich mam teraz.
J.W.: Wolisz pięknych niż mądrych? (Śmiech.)
M.M.: Wolę starszych. (Śmiech.)
J.W.: Jak oceniasz wpływ nowoczesnych mediów na życie literackie? Tych wszystkich fejsbuków, kindlów, portali? Dzięki temu jest żywiej i ciekawie, czy tylko zamętu więcej? Podoba ci się ta demokratyzacja sztuki, która pojawiła się i dominuje wraz z postępem technicznym?
M.M.: Kocham mojego kindle’a. Tak, tak, kocham też szelest kartek. Ale czy może być coś lepszego od szybkiego dostępu do książki, o której marzysz? A jeśli chodzi o fejsbuki, portale, itd.: osobiście nie znam, ale wiele dobrego słyszałam.
J.W.: Nie kusi cię zanurzenie się w tej cyfrowej zupie?
M.M.: Kusi. Chciałabym na przykład umieć zasilić laptop bez zasilacza. Próbowałeś? Ja tak, nie dało się…
J.W.: Jeszcze jedno w związku z mediami nowymi itd. Czujesz się „przeniknięta ilością” rzeczy, osób, wszystkiego w dzisiejszym świecie? Dręczy cię może Gombrowiczowska myśl, że bycie „jednym z dziesięciu tysięcy”, jak na przykład w starożytnych Atenach, to coś zupełnie innego niż bycie jedną z siedmiu miliardów obywateli zglobalizowanego świata XXI wieku?
M.M.: Jeśli się wie, czego się chce, o jakich marzeniach śni, do czego dąży, co jest ważne, co jest priorytetem, to naprawdę nie ma znaczenia, czy jest jeden portal, czy tysiąc. Nie twierdzę, że to łatwe, nie dać się zatopić, czy zagubić w masie informacji, ale ja od pewnego czasu mam na koniec dnia taką myśl: czy dzisiaj dobrze wykorzystałam czas, czy wytraciłam, i jeśli tak to dlaczego? To stawia do pionu i pozwala się zając tym co naprawdę ważne: życiem.
J.W.: Chodziło mi raczej o taki lęk artysty, że jego dzieło ginie w masie innych, w tym samym czasie stworzonych, opublikowanych. W ogóle takich niepokojów nie miewasz?
M.M.: Ja nie. Ale moi znajomi tak. Pytają mnie o to i nie bardzo wiem, jak ich uspokoić.
J.W.: Może mówiąc, że jesteś szczęśliwa będąc jedną z setek tysięcy, którym udało się opublikować wymarzoną książkę? Ale, nie będę ci podpowiadał. Spytam jeszcze tylko, jak uważasz, czemu znajomi się niepokoją, a ty nie?
M.M.: Bo ja jestem dziwnie spokojna o to, że to co ma być to będzie. Wiesz, Kuba, ja po kilkunastu latach pracy w korporacji nie chcę mieć więcej lęków niż to konieczne. Ja mam lęk, czy na przykład będzie padać, bo jakby padało to pies nie będzie mógł cały dzień biegać po parku.
J.W.: Pewien filozof z Europy Środkowej powiedział, że są trzy role intelektualisty: prorok, który tworzy i rzuca wizje przyszłości; sędzia – ten osądza czas, historię, rzeczywistość; w końcu świadek, który świadczy o czasie i miejscu. Która z tych ról jest ci najbliższa i dlaczego?
M.M.: Zdecydowanie świadek. Pozostałe role są radykalne. Świadek jest ludzki.
J.W.: Sędzia też może być ludzki. (Śmiech.) Ale OK. Nawet by się zgadzało, bo twoja bohaterka zdecydowanie „daje świadectwo”. A skoro już o tym mowa, to powiedz, jak myślisz, czy literatura to jest jakieś „zwierciadło na gościńcu”, czy coś innego?
M.M.: Kubusiu, ja to sobie na własny użytek mówię tak: literatura to krzywe zwierciadło przechadzające się po gościńcu.
J.W.: Ale jeszcze w nawiązaniu do poprzedniego: ten sam filozof powiedział, że Zachód, zachodni intelektualiści zawłaszczyli rolę „proroka” i „sędziego”, zostawiając dla reprezentantów kultur niższych, takich jak np. wschodnioeuropejskie, rolę „świadka”. Czy to by nie tłumaczyło, dlaczego na przykład Andrzej Stasiuk i niektórzy jeszcze nasi pisarze „świadkujący” mają pewne wzięcie na Zachodzie, a nasi współcześni „prorocy” i „sędziowie”, a także nasi awangardziści – poza kilkoma wyjątkami, zazwyczaj na stałe zresztą mieszkającymi na Zachodzie – nie?
M.M.: Pozwól, że znów odpowiem Monty Pythonem: „A cóż takiego dali nam Rzymianie?” Czy ty na przykład masz kompleksy i uważasz, że jesteś z ,,kraju świadków” i musisz stanąć na główce bez trzymanki, żeby zwrócić na siebie uwagę proroków? Masz taką ambicję? Mnie kompleksy nie interesują. Szufladki też nie. Opinie świadczą o ludziach, którzy je wydają, nie o nas.
J.W.: A nie jest tak, że autor z małego kraju, o niebogatej kulturze, musi na głowie, a przynajmniej na jakiejś zaczarowanej drabinie stanąć, żeby dorównać tym artystom z krain w kulturę zasobniejszych, co może i talent od niego mają mniejszy, ale na takiej górze wybitnych dzieł stoją, że górują w sposób naturalny? Innymi słowy: jak ma w dojrzałych latach dorównać ktoś, kto w szkole jako najwybitniejszą powieść „Lalkę” przerabiał, komuś, kto na lekcji rodzimego języka poznaje Szekspira, Faulknera, Bellowa czy Davida Fostera Wallace’a?
M.M.: Ha. A podasz przykład małego kraju o niebogatej kulturze? Ja najbardziej bałabym się zjawiska autarkii, odizolowania, czegoś co mieliśmy w latach minionego stroju. Cenzury i zamknięcia granic. Zwłaszcza granic intelektualnych. Myślisz, że Francuzi mają kompleksy, że nie robią twarogu tak dobrego jak nasz polski? Nie, bo maja kilkaset gatunków doskonałego sera. Jestem dumna, że mamy takie dzieło jak „Lalka”. Książkę napisaną na miarę tamtych czasów i możliwości. Jedyny kompleks, jaki mam, to taki, że na przykład nie uczono mnie w szkole od dziecka, że mam wierzyć w marzenia i walczyć o siebie. Tak jak uczą tego choćby w Stanach.
J.W.: A technika, jej zdobycze najnowsze? Czy tylko pisarze fantastyczni powinni się nią interesować? Czy nie jest tragiczne, że w poezji współczesnej więcej znajdziesz „muren i moren” niż telefonów komórkowych, mejli, esemesów, skajpów, wideoczatów (ten słownik jest naprawdę bogaty i poetycko niewyzyskany, mam wrażenie, kompletnie)? Nie uważasz, że poeci współcześni polscy często zachowują się tak, jakby bawili się w pisanie wariacji na temat liryki sprzed stu albo dwustu lat, pełnej słońc, księżyców, gwiazd i nawet łąk, a nie widzieli za bardzo – i nie mieli chęci dostrzec – co jest tu i teraz, pod ręką? Jakby kompletnie nie mieli siły się z tym zmierzyć, wymyślić dla tego poetyki?
M.M.: Ty mówisz o komórkach, skajpach i tak dalej, a ja mówię, że ja nawet o tak prastarej rzeczy jak seks nie znalazłam ostatnio dobrego wiersza… Jeśli ktoś takie pisze, to bardzo proszę mnie uświadomić!
J.W.: Wydawało mi się, że dawałem ci książkę. (Śmiech.) Tak czy inaczej, jak myślisz, skąd taka posucha?
M.M.: Aaa, no tak. Ale, ale, z całym szacunkiem, dziękuję, że mi przypomniałeś, bo twoje wiersze, naprawdę, ale to naprawdę… No, one były po prostu bardzo dobre. Mnie się wydaje, że posucha jest nie z braku popytu, ale podaż nie ,,nadjeżdża”, jak to mówi moja znajoma. Być może w niektórych tematach, brak warsztatu jest zbyt rażący i się poezja o seksie nie składa. Taka Poświatowska. Niby jej wersy takie proste, słowa nieskomplikowane, nawet nie używa nazewnictwa, a masz intelektualny orgazm za orgazmem.
J.W.: Gdybyś mogła kazać polskim krytykom współczesnym przeczytać jakichś polskich poetów i prozaików dwudziestowiecznych jeszcze raz, jakie nazwiska byś wskazała?
M.M.: Kazałabym im czytać ich samych. Na zasadzie psychodramy.
J.W.: Czemu by to miało służyć?
M.M.: Mnie by tylko zależało, żeby mieć w krytyku świadka, sędziego, mentora a może nawet i przyjaciela w jednym. Krytyka powinna służyć rozwojowi, a nie wyładowaniu własnych frustracji. Z góry przepraszam, jeśli się ktoś poczuł urażony, ale: uderz w stół…
J.W.: Dostrzegasz jakieś wybitne, a przegapione czy niedocenione zjawiska w literaturze współczesnej?
M.M.: Raczej odwrotnie, ale nie wypada mówić debiutantce…
J.W.: Ależ mów. Od tego są takie rozmowy. Kto według ciebie jest przeceniony?
M.M.: Mickiewicz. Niech będzie. Reszty nie wymienię bo trafię na indeks. (Śmiech.)
J.W.: Szkoda. Nie będę drążyć. Na marginesie spytam tylko, czy nie uważasz, że właśnie z powodu takich niepokojów, że się u kogoś „trafi na indeks”, jak się szczerze powie, co się myśli o dętych postaciach z literatury współczesnej, życie literackie jest od góry do dołu sfałszowane? A opinie nie tylko krytyków, ale i pisarzy, wypowiadających się o kolegach i koleżankach po piórze, niewiarygodne, by nie powiedzieć załgane. Czy to nie chora sytuacja? I czy nie obawiasz się, że o twojej książce szczerych, krytycznych opinii może nie być, bo ktoś nie będzie chciał na twój „indeks” trafić?
M.M.: Kuba, odpowiem w ten sposób: ja nie mam potrzeby krytykowania dla samego krytykowania. Jeśli coś mi się nie podoba, to przechodzę dalej. Nie karmię się pastwieniem, jaki ten Mickiewicz grafoman. Nie mam natomiast nic przeciwko, żeby usłyszeć konstruktywna krytykę i wyciągnąć z niej naukę.
J.W.: Czy łatwo było znaleźć wydawcę dla twojego debiutu?
M.M.: Miałam szczęście. Mrugam do ciebie okiem i uśmiecham się radośnie.
J.W.: Nie ma za co. (Śmiech.) Zawsze do usług. A znajomi nie dziwili się, że tak szybko znalazłaś wydawcę?
M.M.: Znajomi to się w ogóle dziwili, że można lubić siedzenie przy komputerze, wpatrywanie się w monitor, wzdychanie i płodzenie jednego wyrazu z poprawkami na godzinę. (Śmiech.) Spotkało mnie dużo życzliwości i takiej bezinteresownej radości z powodu mojego debiutu. Ale też decyzja o pisaniu książki wiązała się z pewnymi zmianami w moim życiu osobistym. I to nie było łatwe. Ale nic więcej na ten temat nie powiem.
J.W.: Czy jakiś wydawca odrzucił twoją powieść i jak sobie z tym poradziłaś?
M.M.: Na szczęście nie miałam takiego doświadczenia. Mój Boże, wygląda na to, że potwierdzam regułę: głupi ma jedna zawsze szczęście! (Śmiech.)
J.W.: Jak wspominasz współpracę z wydawcą? Co jest czy też było w niej najlepszego, a co najtrudniejszego według ciebie?
M.M.: Muszę przyznać, że z moim wydawcą, a zwłaszcza z redaktorem prowadzącym mogłabym współpracować codziennie. Profesjonalizm, życzliwość, merytoryczność, trafność uwag a jednocześnie szacunek dla artysty, który jednak jak to artysta może być labilny i wrażliwy… W zasadzie nie mogę wskazać trudnych momentów, sytuacji. Wiesz, Kuba, z każdą odpowiedzią, zdaję sobie sprawę, jak wielkie mam szczęście.
J.W.: Jak czujesz się po napisaniu i opublikowaniu powieści?
M.M.: Bosko. Pierwszy raz w życiu zrobiłam coś co naprawdę wypływało ze mnie i było częścią mnie. Myślę, że podobnie czują się kobiety, które wydają na świat dzieci. Wielkie szczęście, ale też wielka odpowiedzialność.
J.W.: Zamierzasz napisać kolejne książki? Co to będzie?
M.M.: Teraz pracuję nad awangardową powieścią iberoamerykańską. (Śmiech.)
J.W.: Co to znaczy dla ciebie: awangardowa? Będzie się ją czytać w poprzek? Zdradź coś.
M.M.: Chcę złożyć hołd wyobraźni. Ciąg dalszy nastąpi.
J.W.: OK., niech zostanie tak tajemniczo. Z innej beczki. Jak myślisz, czy warsztaty pisarskie mają sens? Czy pisania można uczyć? Kto najbardziej może skorzystać z warsztatów, jak uważasz?
M.M.: Kubusiu, uważam, że wszystko co nam służy ma sens. Ja przyszłam na kurs mając napisaną prawie całą książkę. Ale wiesz czego się nauczyłam? Że nie można się uprzedzać, że nie można szufladkować. Do czasów kursu nie sądziłam, że literatura fantastyczna może mnie uwieść. Ja na kursie nauczyłam się słuchać. I dostałam potwierdzenie, że wyobraźnia może wszystko. Kto może najbardziej skorzystać? Ludzie spragnieni rozmowy. Dla mnie największą wartością tego kursu była życzliwość w poznawaniu tego co inne, cudze. Bez uprzedzeń, z otwartością, ciekawością. Prawdziwie humanistyczne podejście.
J.W.: A co byś powiedziała ludziom, którzy dzielą pisarzy na „naturszczyków” i „tych po kursach”?
M.M.: A czy dobrze rozumiem sens pytania: naturszczyk to ten, który ma talent, a ten po kursie talentu nie ma, ale się nauczył budować zdania? Są ludzie, których potrzeba przytulić, kopnąć na szczęście w tyłek i powiedzieć: jesteś wspaniały, zbierz się i ruszaj w świat. Inni mają tak silne poczucie pewności siebie, że nie potrzebują kopnięcia. Powiedziałabym, że kurs pisarski to nie jest kwestia sprawdzenia talentu, możliwości, tylko kurs życia. Uczysz się siebie, widzisz się w lustrze, czyli w oczach innych uczestników, przekonujesz się w czym jesteś dobry, a nad czym należy popracować. Ale ja mówię o sytuacjach, w których człowiek-pisarz ma pomysł na siebie, na swoją twórczość a nie osobie, która ma zagwozdkę, czy szukać zawodu jako na przykład audytor czy zostać ,,pisarzem” i zarabiać na pisaniu ,,bestsellerów” o tym, jak schudnąć i awansować.
J.W.: Kim byłaby idealna Matylda Man w idealnym wszechświecie?
M.M.: Byłaby sobą. Zdrową, szczęśliwą spełnioną kobietą. Ale ja nie narzekam. Ja się cieszę jak dziecko z każdego dnia i z każdego merdania ogona mojego psa.
J.W.: Czy literatura jest sexy?
M.M.: Tak. Czy jakąkolwiek kobietę trzymałbyś w ramionach tak długo, jak książkę w rękach, wciąż nienasycony i niecierpliwie przerzucający kartki?
Fot. z archiwum Matyldy Man.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.