Jakub Winiarski: Co to znaczy pisać „z lekko zjeżoną sierścią”?
Janusz Rudnicki: Pisać w stanie podwyższonej gotowości. Czyhać. Na coś, co się w trakcie pisania wydarzy. Jeśli tak, to skoczyć temu do gardła. Ja już z niejednego gardła krew piłem.
J.W.: A jeśli nie?
J.R.: Co, jeśli nie?
J.W.: Jeśli się nic nie wydarzy.
J.R.: To skoczyć do gardła sobie samemu. Też mi się zdarzało…
J.W.: Przyjemność porównywalna, jak przy skoku do cudzego gardła, czy zupełnie inna?
J.R.: Inna, jakżeby inaczej. Zapach śliny mamy czuć, na chusteczce, którą wycierała mi twarz. Smród z kominów w Azotach i Blachowni czuć. Stan wody w Zawichoście słychać, z głośnika na ścianie. Ohydny smak tranu czuć. Leci pierwsza krew z kolana, widać nieszczęsnego ojca w trumnie. I tak dalej.
J.W.: Inna pańska autodefinicja: „dyrektor jednoosobowego cyrku”. Chodzi o pokazywanie sztuczek z połykaniem ognia? Chodzenie po linie na dużej wysokości bez siatki zabezpieczającej? Czy może tresurę zwierząt, kryjących się między myślami?
J.R.: O sztuczki z połykaniem piętrzących się sytuacji. O chodzenie na linie zawieszonej nad terrorem dnia powszedniego. A te zwierzęta i myśli to niezłe.
J.W.: E, tam. Tak mi się powiedziało. Ale idźmy dalej po ostrzu cyrkowej metafory. Woli pan pracę na scenie, w świetle jupiterów, czy w zaciszu dyrektorskiego gabinetu?
J.R.: Na scenie, w zaciszu cisza za głośna.
J.W.: Chuj w rynnie, czy chuj w torcie? (Śmiech)
J.R.: Kwestia samopoczucia.
J.W.: Samopoczucia tłumacza, który musi z takimi idiomami walczyć, czy jakiegoś innego samopoczucia?
J.R.: Nie, nie, mojego. Ten w rynnie to trochę jak hrabia Monte Christo, samotność w celi. Ten w torcie raczej biesiadny.
J.W.: Henryk Bereza powiedział krótko: Galgenhumor, humor wisielczy. I przywołał Bernharda, Bulatovića, Hłaskę. Jest coś na rzeczy?
J.R.: Nnnie… Ten ostatni, na przykład, bardziej dla mnie interesujący w sensie autobiograficznym, mniej jako pisarz.
J.W.: Myślał pan o tym, żeby wykorzystać jakoś w swoim pisaniu ten potencjał tkwiący w biografii Hłaski?
J.R.: Nie wiem, czy ten potencjał aż tak wielki, poza pobytem w Izraelu reszta dosyć dla ówczesnego emigranta typowa. Przywitałem się z nim i jednocześnie pożegnałem w tekście „Pierwsza osoba liczby jak najbardziej pojedynczej.” I już, to jedno spotkanie wystarczy.
J.W.: Wspomina pan w pewnym miejscu o własnej „betoniarce chorej nieco wyobraźni”. Fajny skrót, obraz. Ale dlaczego „chorej”? Czy ten rodzaj wyobraźni, jakim pan dysponuje, nie mógł rościć sobie praw do opinii wyobraźni najzdrowszej?
J.R.: Wiem, o co panu chodzi, ale proszę przypomnieć sobie „Na wzgórzu”. Tłumaczą to teraz w Czechach i zmieniłem tytuł. Na „Mein Kampf”, mianowicie. Taki też, w zasadzie, powinienem był dać u nas.
J.W.: Co pana powstrzymało?
J.R.: On wpadł mi do głowy niedawno, książka już przecież dawno wydana.
J.W.: Jeszcze jedna pańska autodefinicja (ma pan zacięcie do tego): „wytrwały paparazzo, narracyjna menda”. Jeżeli potraktować te słowa serio, trzeba przyznać, że pobrzmiewa w nich niechęć do profesji, w której jest pan dobry. Skąd ta niechęć?
J.R.: To było w „Uschi”?
J.W: Tak, w „Uschi nie żyje”. Pierwszy akapit: „Uschli umarła, chora na cukrzycę alkoholiczka, moja sąsiadka z góry, która w roku 1987 szukała mnie, obracając się w prawo i lewo, podczas gdy ja, wytrwały paparazzo i narracyjna menda, siedziałem na jej plecach i spisywałem wszystko, co działo się w jej przepoconym życiu.”
J.R.: Wobec niej byłem rzeczywiście świnią. Wykorzystywałem ją, w stosunku prawe że 1:1 przenosząc na papier.
J.W.: I stąd ta niechęć do profesji? Że tu ktoś zdycha, a pisarz, jak paparazzo, patrzy tylko, żeby mu dobre zdania i akapity wyszły?
J.R.: Stąd.
J.W.: Chciałbym zatrzymać się na moment przy „Płomiennych listach żebraczych sławnych pisarzy”. Wcześniej demaskował pan Brechta jako szuję, teraz jedzie pan po Joysie, Walserze, Heinem. Wszystko to jednak, mam wrażenie, ułomek większej sprawy. Pańskiej sprawy-rozprawy ze światem literackim, który od frontu jest samą kultura i wzlotem ducha, a od kuchni grzęźnie w nicości spraw wstydliwych, krępujących, w żenadzie. Fascynuje pana żenada, jaka towarzyszy artystycznym żywotom? Czuje się pan bliższy sprawom małym, codziennym i bolesnym?
J.R.: Fascynuje, tak. Ich okruchy dnia powszedniego mnie fascynują. Ich brudna bielizna, ich fobie, złośliwości, nałogi, świństwa, wyrzuty sumienia. Ich upadki, bo przecież wzloty powszechnie wiadome. Biorę więc ich wszystkich na klatę i sprowadzam do parteru.
J.W.: Sądzi pan, że coś ważnego do wiedzy o takim na przykład Brechcie dodaje świadomość, że wykorzystywał kobiety? Myśli pan, że ta bielizna, te fobie, nałogi i świństwa warte są uwiecznienia i pokazania?
J.R.: Mnie to fascynuje, ten dzień powszedni geniuszy, ale rozumiem, oczywiście, zarzut. Więc tak, proszę pozwolić mi siedzieć Brechtowi na plecach…
J.W.: … jak menda?
J.R.: Dokładnie, jak menda, a pan niech w tym czasie czyta sobie do woli takie na przykład „Kaukaskie koło kredowe”. Życzę wypieków na twarzy. Każdemu jego. Czy swoje? W oryginale „Jedem das Seine”, więc?
J.W.: OK, rozumiem. W takim razie z innej beczki. Czy cudze słowo pozwala panu odbić się ku własnemu, jest trampoliną, czy może z innych pobudek zanurza się pan w nim po szyję?
J.R.: Mnie przecież nie ich słowo obchodzi. Po szyję to ja się zanurzam w ich pościeli. Albo nocniku.
J.W.: Miałem na myśli te lektury dzienników, zapisków, gazet. Wybiera je pan według jakiegoś klucza, metody?
J.R.: To wygląda mniej więcej tak, że czytam, czytam, czytam, zawsze z ołówkiem w ręce, bo nie umiałbym po książce długopisem, i zakreślam wszystko, co mnie…, co mnie kręci, po prostu. I z zakreśleń tych układa się całość.
J.W.: Brzozowski napisał, że romantyzm to bunt kwiatów przeciw korzeniom. Pan kwiaty tnie bezlitośnie, a korzenie na światło dzienne wywleka. Tego typu reakcje właściwe są romantykom zawiedzionym. Zgodziłby się pan z tym?
J.R.: To za proste. To oznaczałoby, żem naiwnym był. I teraz się mszczę.
J.W.: Zemsta to chyba nie to słowo. Ale jest w Pańskiej prozie ładunek agresji w stosunku do naiwności. Śmiejemy się zawsze kosztem kogoś, a pan się w swojej prozie śmieje bardzo często, by nie powiedzieć – nieustannie. Skąd ta chęć wyśmiania tylu zjawisk, zachowań, sytuacji?
J.R.: Chęć, bo one śmiechu warte. Ale to wyśmiewanie, to chyba wcześniej, ostatnio to raczej rodzaj takiego smętnego trochę uśmiechu.
J.W.: Nie no, czasem to jest jeszcze bardzo ekstatyczne rżenie. Choćby taki fragment z „Na wzgórzu”: „już prąd mi po grzbiecie idzie, zad pracować zaczyna na napęd elektryczny, a psi chuj mój puka w rytmie cza-cza” – jak dla mnie: poezja humoru. A pan chciałby się w Rycerza Smętnego Oblicza zmienić?
J.R.: Dobra, dobra, niech panu będzie. Już nic nie można powiedzieć w wywiadzie? Mądrala…
J.W.: Czy pisarz powinien mieć poczucie humoru? Albo, z innej strony, czy zna pan dobre dzieła literackie, w których nie byłoby się z czego pośmiać?
J.R.: Powinien. Specyficzne. Dzieło, w którym nie byłoby się z czego pośmiać? No biblia jest taka jakby bez jaj. Ale trudno się dziwić, Chrystus też ich nie ma. Po ojcu.
J.W.: Wierzy pan w jakąś wyższą, boską instancję? Czy może poczucie humoru nie pozwala?
J.R.: Rzeczywiście, dostępu do Boga broni mi iście szatańskie poczucie humoru oraz wrodzona i, jakby było mało, nabyta inteligencja.
J.W.: Inna pańska sztuczka to wcielanie się w osoby i opowiadanie ich żywotów własnych. Wcielił się pan tak między innymi w Andersena. Dlaczego akurat Andersen?
J.R.: Przypadek. Leciał sobie na Arte film o nim. To wszystko.
J.W.: Na Arte lecą pewnie dziesiątki takich filmów w roku. Dlaczego akurat Andersen?
J.R.: Nie pamiętam.., ach tak, miał urodziny i dużo się o nim mówiło.
J.W.: Jeden z tekstów w „Chodźcie, idziemy” poświęcił pan historii okrucieństw popełnianych przez Polakach na Niemcach po wyzwoleniu w 1945. Nie zaskoczyło pana, że ten tak mocny tekst nie wywołał jakiejś fali polemiki, ze nie było jak z Jedwabnem. Wyszło na to, że los tych Niemców obchodzi może tylko pana, a tabu z tymi sprawami związane jest wciąż zbyt silne, by ktokolwiek chciał o tym dyskutować. Nie ma pan takiego odczucia?
J.R.: Ja go napisałem dawno, jeszcze przed Jedwabnem. Wtedy nikt nie chciał go drukować, przestraszył się nawet Urban, ale potem go wziął. Potem wyszedł chyba w Twórczości, a potem jeszcze w „Krytyce Politycznej”. Do „Chodźcie, idziemy” włączyłem go, bo chciałem, żeby miejscem narodzin Madame Butterfly, będącej dzieckiem gwałtu Polaka na Niemce było właśnie Łambinowice. A dlaczego nie wywołał fali polemiki? Nawet mimo tego, że Bereza napisał, że rozdział obóz to najokropniejsze słowa, jakie czytał w języku polskim? Hm. Ja chyba, mimo wszystko, jestem jakoś tam autorem niszowym i, jako taki, nie mam siły rażenia. Może wywołałby, gdybym nazywał się Dorota Pilch…
J.W.: Albo Olga Stasiuk. Nieważne. Mnie się zdaje, że jednak temat jest tu tak silnym tabu, że nie ma szansy na poważną dyskusję. Tekst jednak powstał i chciałbym spytać, jak pan uważa, czy dyskusja wokół niego mogłaby być przydatna? A jeśli tak, to do czego?
J.R.: Żeby spuścić własną, brudną od krwi wodę z muszli historii najnowszej.
J.W.: Dużo u pana historii opowiedzianych z dołu. A to jakiś skazany za niewinność listy pisze, a to bezdomnego pan opowiada, a to samego siebie w sytuacjach mało wzniosłości budzących w kadr narracyjny łapie. Skąd ta chęć podglądania?
J.R.: Typowe chyba dla piszących. Te inne tożsamości przyjmuję często po to, aby uciec od siebie samego. Pisanie to izolatka, to tak, jakby żyć w trumnie, w której nie ma nic, nawet głupiego kornika. To pierwszy powód. Drugi to.., ale to wcześniej, jak zaczynałem. To taka chęć dania popisu, koncertu pod tytułem „Patrzcie-co-ja-umiem”. Ja jako człowiek-orkiestra pokazuję, udowadniam, z lepszym lub gorszym skutkiem, jak z medialnej informacji robić można, produkować, fabrykować, sporządzać, nie wiem.., wytwarzać prozę. Niedawno, na przykład, taka podniecająca mnie wiadomość: 70-paroletnia kobieta, w Hongkongu, myjąc okna, wyleciała z 24 piętra i zgniotła 50-paroletnią sprzątaczkę, która wracała właśnie z pracy. Z dwóch ciał jedno, prawda? Definicja bycia w złym miejscu o złym czasie. Jakbym był przechodniem, pomyślałbym, że to samobójstwo ze szkodami kolateralnymi.
J.W.: Rusza pana absurdalność takich sytuacji? Czy może to, że ludzie biorą gazetę, lub włączają telewizor i w ogóle nie zwracają uwagi na takie zdarzenia? A one są.
J.R.: Rusza. Filozofia przypadku mnie rusza, choć, niech pan sobie wyobrazi, nigdy nie czytałem Lema. Efekt motyla, też coś dla mnie.
J.W.: Lem był zgrywus. Przy „Wizji lokalnej” rechot murowany. Ale niech pan lepiej powie, jak to z tą filozofia przypadku. Co pana w niej interesuje? I po jakiego to panu grzyba?
J.R.: W czwartej klasie szkoły średniej byłem zakochanym w egzystencjaliźmie egzystencjalistą. Do dziś pamiętam: „Wypadek Camusa nazywam skandalem, ponieważ pokazał nam w samym jądrze ludzkiego istnienia absurdalność naszych największych roszczeń.” Camus jechał jako pasażer, pękła tylna opona i samochód wpadł na drzewo. Camus już bilet na pociąg, ale dał się przekonać na jazdę samochodem. To się nazywa komentarz. Sartre’a. Poza tym, przypadek to wielki reżyser. I też ma poczucie humoru. To moja jedyna wyższa instancja. Myślę.
J.W.: Dąbrowska w pana interpretacji pisze: „To, co o mnie piszą, koło chuja mi lata.” panu też tak lata?
J.R.: Co mam teraz powiedzieć, żeby pasowało? Że mi to wisi koło pisi, tak? Nie, nie wisi, skądże. Tym Bardziej, że mam szczęście do dobrych recenzji, one mnie stymulują. Przy niektórych jednak opadają ręce. Pamiętam, kiedyś ktoś napisał, po wydaniu „Męki kartoflanej”, że jest tam jeden z najciekawszych opisów powodzi, wie pan, tej dużej wtedy. Ten ktoś miał dobre intencje, ale ja pisałem o zalaniu Ka-Koźla, a potem całego kraju przed powodzią. Na krótko, ale przed. Pamiętam, że komplementował mnie wtedy Tadeusz Komendant, że ze mnie taki wizjoner. Tadziu, powinienem powiedzieć. Udowadniając, że się znamy. Jakiś taki trend teraz ostatnio, jedni wypowiadają się o drugich, używając zdrobnień ich imion…
J.W.: Mnie też to drażni. Co, zrobić, postępująca infantylizacja kultury wycina nam taki numer. Myśli pan, że jest szansa powrotu we wzajemnych relacjach do form nie tak ostentacyjnie upupiających?
J.R.: To rodzaj nieszkodliwego snobizmu. Aktorzy też to robią. Nie demonizowałbym tego. Samo przejdzie, jak katar.
J.W.: Wiesław Myśliwski. Kim jest dla pana ten autor?
J.R.: Wiesiek? (śmiech) Przede wszystkim autorem „Kamienia na kamieniu”. To jedno z najlepszych naszych epickich dzieł, Jeśli nie najlepsze. To powinien być Nobel, mamy pecha. W „Kamieniu” jest, między innymi, oczywiście, to, czego tak w krajowej prozie brakuje, śmiechu, mianowicie. Lub tego takiego szeroko rozlanego po duszy uśmiechu. Co za rarytas. Przecież my mamy jego atrofię! Kiedy pan ostatnio się śmiał? Przy książce.
J.W.: Dzisiaj. Czytając „Obcego w obcym kraju” Roberta Heinleina. Ponadczasowe, choć science-fiction. A pan przy czym ostatnio śmiał się?
J.R.: Tak serdecznie? Wylewnie? Yyyyy… Dawno, chyba przy „Przygodach fryzjera damskiego”, Mendozy.
J.W.: Kim pan jest w literaturze? Jak pan widzi obecnie swoją postać i swoją, że tak powiem, literacką karierę?
J.R.: Kiedy w Twórczości wyszedł „Schulz 92”, Ficowski na znak protestu zerwał z pismem współpracę. Powiedziałem wtedy w redakcji, że ja to takie UFO, które pojawiło się trochę za wcześnie. To było wtedy, prawie 20 lat temu, pyszne, buńczuczne. A dzisiaj? Już jakoś tam zidentyfikowany, ale siedzę tak sobie na samym brzegu tej ławki z pisarzami. Półdupkiem.
J.W.: Co nie pozwala panu rozsiąść się wygodnie w tym towarzystwie, rozsiąść się, jak powiada Falkiewicz, niby w klubowym fotelu?
J.R.: Jakiś taki chyba, mimo wszystko, niszowy outfit.
J.W.: „Listy z Hamburga”. To bardziej dziennik, pamiętnik, łże-dziennik, a może łże-fikcja?
J.R.: Proszę to wszystko wsadzić do kapelusza i wymieszać.
J.W.: Kiedy zaczynał je pan pisać, był jakiś plan, pomysł na całość?
J.R.: To był knif. Lisowski wymyślił. Do „Twórczości” były kolejki jak do masarni, więc oni w redakcji wpadli na pomysł, żeby wymyślić cykl. Wtedy, w ramach stałej rubryki, pisać będę mógł do każdego niemalże numeru. No i pisałem.
J.W.: Ale czy miał pan jakiś pomysł, jak to złożyć w całość? Przecież musiał się pan zastanawiać nad kreacją „Rudnickiego” w tekście, kombinować, czy ma być bystrzach czy taki bardziej roztropek – interesuje mnie, jak pan siebie sobie w „Listach” wykreował. Zdradzi pan, jak to było?
J.R.: Bystrzak. Zawadiaka. Szelma, no. Nie pamiętam, jak on się z listu na list kreował. Wiem, że często pojawiał mi się obraz Harolda Lloyda, w tych okularach, wiszącego na wskazówkach zegara…
J.W.: Podskórnie jest mu pan może najbliższy, ale w pańskim pisaniu to wielki nieobecny. Gombrowicz. Jak go pan widzi z perspektywy wywalania i przywracania „Ferdydurke” jako lektury szkolnej, z perspektywy rocznic i obchodów Roku Gombrowiczowskiego, a wreszcie z perspektywy swojej, najbardziej własnej, pisarza polskiego, mieszkającego co prawda nie Buenos Aires, ale też kawałek od kraju, w Hamburgu?
J.R.: Powinien być nadobowiązkowy. Dla zdolnych, lotnych, interesujących się literaturą. Inaczej na amen zrazi do czytania tych, którzy w tych ławkach ledwo klecą zdania. Po cholerą im on? Reszta pytania, no pan wybaczy, to rozsadza ramy tej rozmowy, która i tak za obszerna. Krótko tylko: walka z for-mą nie trzyma się kupy, ludzie chętnie się w nią ubierają i nic dziwnego, to nie aż taka atrakcja być tylko i wyłącznie sobą. No i homoseksualizm, szkoda, że nie miał tu większej wtedy odwagi, akurat on.
J.W.: A pański obecny, osobisty stosunek do Gombrowicza i jego tekstów? Woli pan „Dziennik” czy „Kosmos”?
J.R.: „Dziennik”. „Kosmos” i ”Pornografia” są anemiczne. Krwi w żyłach nie mają.
J.W.: Czym jest dla pana poezja? Co daje panu wiersz, jeśli jest dobry?
J.R.: Zostałbym tu przy tych znanych ciarach po plecach. To jest mniej więcej to.
J.W.: Dużo poezji pan czyta? Ostatnio było coś, co pana ruszyło w tym gatunku? Jakieś odkrycie?
J.R.: Ostatnio Zagajewski w „Zeszytach”, ale niech pan nie pyta, w którym numerze. Wiersz o Barańczaku, o tym, jak szli po plaży i weszli na latarnię morską. I co z niej widzieli. Zagajewski żałuje, że nie może podzielić się z nim pamięcią, bo ma tylko jedną.
J.W.: Jacy autorzy są dla pana istotni obecnie? Jakie doświadczenie lekturowe uważasz pan za to, które go uformowało?
J.R.: Ci wielcy obiegowi, nic na to nie poradzę. Chyba z „Głodem” Hamsuna na czele. U nas najbardziej chyba ten, którego czytam obecnie. „Chamowo” czytam.
J.W.: I jak ten Białoszewski, pana zdaniem. Daje radę? Nie zestarzało się to za bardzo? Ten lingwizm i ta wrażliwość?
J.R.: Nie. Właśnie jestem na stronie, na której określa rzecz wystającą z zepsutej szafki jako „wystającość”
J.W.: Z Białoszewskim, jeśli tak można powiedzieć, łączy pana antyfilozoficzność. Coś, co z kolei Gombrowicz traktował jako wadę polskiego i w ogóle światowego pisarstwa. Według pana pisarz powinien być na bieżąco z filozofią? Czytuje pan jakichś filozofów?
J.R.: „Jakichś” tam czytam. Ale nie wiem, kto to, bo na nazwisko nigdy nie patrzę.
J.W.: Dobre (śmiech). Tematy pan chociaż kojarzy? Filozofia języka, ontologia, fenomenologia?
J.R.: Ostatnio znowu Nietzsche. Parę stron rano. Fragmenty z „Więc powiadał Zaratustra”, pod kątem tłumaczenia. Łukaszewicz powinna to jednak zrobić, Nietzschego na nowo, ale kto jej to zapłaci? Przez dzień, w kolejce, beletrystyka. Przed spaniem „Powojnie” (Tony Judt). Zamówiłem i czekam na „Przypadki inżyniera ludzkich dusz”, spodziewam się zdrowej porcji zawiści. Kuczok już przeczytał i pieje mi do słuchawki z zachwytu.
J.W.: „Półdziki, półdebilny naród”. To o Polakach w pańskim tekście. Czy ta opinia ewoluowała, czy też umocniła się w panu w tej postaci?
J.R.: Nie no, ona nawet wtedy była przecież nie całkiem serio. To rozeźlenie. Albo, jeśli pan woli, Pański wcześniejszy „romantyk zawiedziony”.
J.W.: Strasznie się ten naród rozlazł i rozjechał po świecie. A przynajmniej po UE. To dobrze dla narodu, czy dla świata?
J.R.: Jeśli przyjąć, że wyjeżdża klasa od średniej w dół, to dla narodu lepiej, dla świata nie.
J.W.: Czy dostrzega pan zapóźnienie polskiej kultury, jej wtórność, drugorzędność wobec innych kultur europejskich, czy światowych i czy – jeśli pan to widzi – miałby pan jakiś pomysł, jak można tę sytuację zmienić, na czym oprzeć się w walce o wysoki status kultury własnej?
J.R.: O Jezu, pytanie na referat. Krótko: gdzie, w jakiej dziedzinie mielibyśmy być zapóźnienie? W teatrze? Przeciwnie, prawda? Filmie? Też już nie. W sztuce? Podobnie. W poezji? No pan wybaczy. Jedyne, co kuleje, to proza, ale z nią też coraz lepiej.
J.W.: Jedyne, co kuleje, to proza? Przykro mi, ale w filmie nie jesteśmy potęgą. Chyba że w porównaniu z Hondurasem. Może w teatrze jesteśmy, choć Kantor, Grzegorzewski, Grotowski – nie żyją. A Jarzyna i Warlikowski… No, nie wiem. Zostaje Lupa. Może więc warto zastanowić się, jak jest? To ciekawe, że jak zadałem to pytanie Berezie, bez wahania odpowiedział, że oczywiście, zapóźnienie jest. A młodsi twórcy unikają odpowiedzi. Dlaczego, panie Januszu, tak trudno spojrzeć prawdzie w oczy? A jeśli jest naprawdę tak dobrze, to proszę o przykłady: jaki polski twórca stał się w ostatnich latach wzorem dla świata? W jakiej dziedzinie jesteśmy tacy super? A może po prostu mamy wszystko na miarę lokalną – i powinniśmy się z tego cieszyć?
J.R.: Po pierwsze, to złe słowo ten „wzór”. Dlaczego od razu wzór? Wystarczy, jeśli światu on zaimponuje, zadziwi go, co pan z tym wzorem? Po drugie, mi już się znudziło mówić, że jesteśmy do tyłu, do dupy i beznadziejni. Bokiem mi to wychodzi. Uszami. Przesadzajmy już lepiej w drugą stronę, to może spotkamy się gdzieś pośrodku. Ta poprzeczka nie musi być aż tak wysoko.
J.W.: Pan jako polski artysta spotyka się zagranicą z szacunkiem, docenieniem, czy pobłażliwością i spuszczaniem po uprzejmej brzytwie?
J.R.: Przymiotnik „polski” nie ma znaczenia. Zależy tylko i wyłącznie ode mnie samego. W moim przypadku to zaciekawienie, uniesione brwi, śmiech i zdziwienie, jak daleko my, Polacy, poszerzać umiemy granice czarnego humoru. Kiedyś wpisałem tu do ankiety, w rubryce „Hobby, zainteresowania”, że łamię tabu.
J.W.: Dużo w ogóle pan pisze? Nie pytam, ile pan publikuje, to widać. Pytam o pracę co dnia. Jest jakaś norma, której się pan trzyma, czy pracuje pan od natchnienia do natchnienia, od programu na Arte do inspirującego artykułu w gazecie?
J.R.: Mało piszę, stanowczo za mało. I bez jakiejkolwiek normy. Muszę przecież zarabiać, jako tłumacz, to kradnie czas. Chociaż czasami cieszę się, jeśli cokolwiek i ktokolwiek, tak jak pan teraz, żeby daleko nie szukać, kradnie mi czas na pisanie. Bo nie lubię, nie cierpię pisać, z każdym miesiącem coraz bardziej.
J.W.: Pan ma swoją koncepcję literatury, prawda? Czym ona jest? Jak pan to widzi?
J.R.: Proklamowałbym czas końca traktowania literatury z pozycji klęczącej. Ja tu się trochę powtarzam, ale ona ciągle jeszcze, mimo wszystko, jakoś tam cieszy się statusem świętej krowy. No dobra, pod zaborami naród ona pocieszała, krzewiła, nauczała, na duchu podtrzymywała, chociaż…, dla tego na-rodu to wie pan, do podtrzymywania płot był ważniejszy. Potem wiadomo, wojna i dyktatura, ale dzisiaj? Koniec z obsługiwaniem Sprawy Narodowej. Koniec z tą sztuczną hierarchią, z tą anachroniczną drabiną, na której ona, literatura, tkwi w koronie z pozostałych dziedzin sztuki tkwi na samym jej szczycie. Literatura dziś, panie kochany, to jeden ze sposobów spędzania wolnego czasu. Owszem, dosyć nobliwy, ale ani lepszy, ani gorszy od innych. I to wszystko. Ewentualnie: Denerwują mnie żądania części krytyków i recenzentów, aby.., jak to było.., „proza polska stawiała diagnozy i ukazywała otaczającą nas rzeczywistość społeczno-polityczną”. No wybaczy pan, to są żądania w imieniu czytelników literatury w piśmie Brajla. Znakomita większość ma w głowie dwoje oczu i uszu, a do tego telewizję i gazety, one przecież obsługują „rzeczywistość społeczno-polityczną”. Mi ona wisi ciężkim soplem, ja jej tyłka podcierać nie będę.
J.W.: Świetnie. Niech rzeczywistość społeczno-polityczną obsługują gazety i telewizja reportażowa. Co w takim razie – to jest ciekawe – zostaje pisarzowi-artyście? Na co powinien zwracać, pańskim zdaniem, uwagę? Czego się trzymać?
J.R.: Trzymać się powinien z niej wystającości.
J.W.: A z tym traktowaniem literatury z pozycji klęczącej – nie przesadza pan? Jaki ostatnio nasz pisarz na klęczkach do literatury podchodził? Chyba Kasprowicz (śmiech). Po 1989 chyba w ogóle już takich nie było. Czy pan nie walczy z widmem, proklamując coś, co jest oczywiste?
J.R.: To Kasprowicz też był alkoholikiem? Nie no, zaraz, nie chodziło mi o pisarzy, a o literaturę obsługujących. Poza tym, od razu tam „walczę”. Mówię sobie, lekko, swobodnie i z rozbawieniem.
J.W.: Jakimi cechami powinien dysponować pana idealny czytelnik? Co powinien wiedzieć zawczasu i na co powinien być przygotowany? Czego oczekuje pan od swoich czytelników?
J.R.: Łapię się na tym, że nigdy, przenigdy nie myślę o czytelniku. Mało tego, on mnie w zasadzie krępuje. To znaczy, on konkretny, on namacalny. Dlatego, między innymi, nie lubię czytań, gdzie stanąć z nimi muszę oko w oko. Staram się patrzeć wtedy wszędzie, ale nie w twarz.
J.W.: Skoro czytelnik pana krępuje, dla kogo pan pisze?
J.R.: No, dla czytelnika. Który mnie krępuje. To się nie wyklucza. Mnie w ogóle dużo rzeczy krępuje. Moi dorośli synowie mnie krępują, bo są moimi dziećmi. I moja matka mnie krępuje, bo mnie urodziła i ja jestem jej dzieckiem. I ja siebie sam czasami krępuję, bo jestem tak bezwzględnie sobą samym. Ja cały jestem, widzi pan, taki pokrępowany.
J.W.: Czy według pana tak zwany artysta, pisarz, poeta różni się czymś od innych ludzi, którzy artystami nie są? A jeśli tak, to czym?
J.R.: Tym samym, czym dzika łąka od ogródka działkowego.
J.W.: Jak skomentowałby pan taki dwuwers poetki, Marty Podgórnik, który tu lekko strawestuję: „pilot mig-a zwycięża gdy samotnie leci / w pisarstwie nie ma miejsca na żonę i dzieci”?
J.R.: To Marty? Ładne. Ale taki na przykład Joyce, z dziećmi na łbie i z żoną taką, że tylko pić, wykonał swoim migiem mało, że piruety, to jeszcze akcentowane kolorowymi spalinami.
J.W.: Joyce to chyba kiepski przykład. On w Trieście, żona z dzieciakami daleko. Potwierdzałby tezę wierszyka. Ma pan jakieś lepsze przykłady pod ręką?
J.R.: Toś se pan jego życiorys naprawdę uprościł.
J.W.: Od czego zależy i czym tak w ogóle jest według pana dzisiaj sukces w literaturze?
J.R.: Zależy od nakładu, rozumie się samo przez się. Pisarz ma wtedy sukces, kiedy ma go wydawnictwo. I vice versa. Ale jest jeszcze coś, kiedy mianowicie nazwisko odkleja się od tego, który je nosi. Obiektywizuje się, to nazwisko. Wybija na niepodległość. Jego nosiciel traci na niego wpływ, ponieważ ono staje się bardziej własnością ogółu niż jego samego. To zresztą dotyczy ludzi sukcesu w ogóle.
J.W.: Czy jest w pańskim życiu jakaś przestrzeń, w której sztuki, literatury nie ma wcale? Jeśli jest, to jak się pan z tym czuje?
J.R: Cholera, chyba nie ma. Nie no, nie ma. Jedynie seks. Ale w tej wodzie też trzeba być jak ryba. Więc to też w sumie sztuka.
J.W.: Seks pan wyzwolił spod jurysdykcji literatury, żeby nie musieć być obserwatorem „śmiesznych ruchów” własnych i ukochanej osoby? Musiała pozostać jakaś święta, niepoddająca się ośmieszeniu przestrzeń?
J.R.: Nie ma. W tym sensie jestem człowiekiem ubogim, skazanym tylko i wyłącznie na nią.
J.W.: Czy jest coś, co by pan z perspektywy czasu chciał w swojej prozie, zwłaszcza tej wczesnej, zmienić?
J.R.: Sekatorem przyciąłbym wybujałości stylu i jego pchanie się na pierwszy plan.
J.W.: Dlaczego myśli pan, że nie uda mu się napisać już nic lepszego niż to, co w „Śmierci czeskiego psa”? W ogóle, co pan uważa za swoje największe osiągnięcie i co jeszcze planuje osiągnąć – w życiu, w literaturze?
J.R.: W zasadzie chodziło mi o tekst „Na wzgórzu”. Myślę, że w tej formie, to jest, w krótkiej, nie uda mi się już pójść dalej.
J.W.: A czy tak zwani wielbiciele talentu mogą liczyć, że szarpnie się pan jeszcze na dłuższą formę?
J.R.: Szarpnę się. Szarpię się. Tytuł roboczy: „Raport z frontu robót egzystencjalnych”.
J.W.: O czym to będzie? Jak duże? Co na obecnym etapie prac stanowi dla pana największy problem?
J.R.: W bibliotece publicznej w Hamburgu przeczytałem flyer, że poszukują „gońców medialnych”. Aby ci, charytatywnie, donosili i odnosili książki osobom starym, którym trudno już poruszać się. Lub inwalidom. Pomyślałem natychmiast, że to dla mnie następne wcielenie, wyzwanie, i że takim gońcem, jako narrator, się stanę. Jakich to ludzi, jakich typów można poodwiedzać w ich norach i wywlec na światło dzienne.
J.W.: Czy literatura jest sexy?
J.R.: Seks z krową? A do tego świętą? Co pan?
J.W.: Dziękuję panu bardzo za rozmowę.
.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.