Jakub Winiarski: Kilka słów o tobie. Kim jesteś w literaturze? Jak widzisz obecnie swoją postać i swoją literacką karierę? Jak lubisz o tym mówić, a jak nie lubisz?
Natalia Bieniek: Jestem autorką jednej powieści i jednego opublikowanego opowiadania. Dorobek mam więc niewielki i dlatego trudno mi mówić o mojej roli w literaturze. Cieszę się, że mogłam wydać „Uśpione Marzenia”, jest to dla mnie niezwykła przygoda i zaszczyt. Mam trochę pomysłów na swoje przyszłe pisanie. Jednak nic na siłę, nic wbrew sobie i na wyścigi.
J.W.: Co zaszczytnego jest w opublikowaniu książki?
N.B.: Przez ostatni rok poznałam sporo autorek, blogerek i pasjonatów książek. Jest to dla mnie zaszczyt. Cenię te znajomości.
J.W.: Od kiedy wiedziałaś, że chcesz pisać?
N.B.: Dopiero niedawno pojawiła się myśl, że może warto rozwijać tę moją pisaninę. Wcześniej byłam niepewna, nieśmiała. Wiedziałam tyle, że lubię pisać i że jest to twórcze. Natomiast nie łączyłam z pisaniem konkretnych planów. Zdarzało mi się coś tam wypisywać już w czasach nastoletnich – podczas deszczowych wakacji nad morzem, albo podczas przygotowań do matury. Na dzieło w stylu Masłowskiej – która swoją wojnę napisała również zakuwając do egzaminów – się jednak nie zanosiło, zatem moje nastoletnie próby wylądowały w szufladzie. Pisałam w zeszytach szkolnych, linijka pod linijką, ale zdarzało mi się też zapisać tył kart ściennego kalendarza – w desperacji brałam to, co było pod ręką. Potem studiowałam filologię angielską i zaliczyłam wszystkie możliwe przedmioty z kreatywnego pisania. (Pewnie po to, by ominąć męczarnie na gramatyce opisowej). Jednak myśl, żeby pisać w celu wydania pojawiła się dopiero, kiedy byłam na urlopie macierzyńskim.
J.W.: Czym jest dla ciebie określenie literatura kobieca? Etykietką, która pomaga? Etykietką, która przeszkadza? Czymś jeszcze innym?
N.B.: Moja książka została zakwalifikowana do tzw. literatury kobiecej, więc jest mi niezręcznie mówić o tej etykietce w sposób negatywny. Natomiast niestety dostrzegam pewne oznaki lekceważenia wobec książek z tej „kategorii” – co za okropne słowo. Krytycy literaccy nie sięgają po nie, książki te właściwie nie istnieją w przestrzeni społeczno–medialnej. Dlatego wolę określenie literatura popularna. Literatura środka. Nie ma w sobie wartościowania. Jako autorka chciałabym właśnie w tym miejscu się znaleźć. To lubię jako czytelnik.
J.W.: Dlaczego ta literatura kobieca jest tak po macoszemu traktowana przez opiniotwórcze dzienniki, tygodniki, portale kulturalne? Jak to jest, że tyle osób ją czyta, a krytycy tak bardzo na nią narzekają? Co o tym myślisz?
N.B.: Fajnie by było zadać to pytanie przedstawicielom opiniotwórczych dzienników, tygodników, portali kulturalnych. Może byłaby z tego inspirująca dyskusja. Odnoszę wrażenie, być może mylne, że literatura kobieca unika współczesnych tematów zakorzenionych w konkretnych społecznych realiach. Starałam się, by mój debiut pokazywał realia tu i teraz, bo tym się interesuję. Kryzys gospodarczy, współczesne macierzyństwo, ogłupiające mass media…
J.W.: Uważasz, że literatura popularna nie jest od dostarczania czystej rozrywki, tylko od zajmowania się takimi współczesnymi problemami?
N.B.: Literatura popularna to szerokie pojęcie. Dostarcza rozrywki, ale też może zajmować się współczesnymi problemami. Jedno z drugim nie stoi w sprzeczności. Mam nadzieję, że takie są moje „Uśpione”. W ogóle nie lubię etykietek w literaturze, to strasznie ogranicza. A przecież w każdej kategorii są książki bardzo różne, po które nie sięgamy tylko dlatego, że z góry oceniamy całą kategorię.
J.W.: Co jest dla ciebie najważniejsze w pisaniu?
N.B.: Dla mnie najważniejsze są postaci. Tworzę je, towarzyszę im, przeżywam ich rozterki. To tak jakby mieć kolejne życie. Oderwanie od tu i teraz. Kompletna swoboda, z której jeszcze do końca nie umiem korzystać. No i język. Bardzo ważny jest język. Przyznam, że nie jestem fanką przeźroczystej narracji. Wolę pokręcony, pieprzny język. Zazwyczaj podobają mi się książki, przez które wiele osób nie przebrnęło właśnie z uwagi na język. Co nie znaczy, że literatura wyniesiona na absolutne wyżyny intelektualno–filozoficzne jest dla mnie wzorem. Lubię rozrywkę. Prostota też jest oczywiście ważna. Można by mówić o tym godzinami. Anglojęzyczna literatura jest często pisana prostym językiem, który mimo to nie wypada banalnie. Mają świetną tradycję krótkich form. Nie boją się literatury środka. By wymienić choćby Alice Munro, ale też np. Margaret Atwood czy Joyce Carol Oates.
J.W.: Skąd to zamiłowanie do książek, przez które większość nie daje rady przebrnąć? Snobujesz się, że czytałaś „Ulissesa” czy „Locus Solus”?
N.B.: Możesz to nazywać snobowaniem się, ale ja po prostu lubię nieco zakręcone pisanie i wyrazistego narratora. Studiowałam filologię, stąd pewne lektury mnie nie ominęły, choć mogły, gdybym chciała – no bo bryki, opracowania i takie tam inne sposoby obejścia niechcianych tekstów. Jednak czytałam z zaciekawieniem amerykańskich postmodernistów takich jak Barthelme, Barth, Kosiński, Nabokov. Wspomnianego przez ciebie „Ulissesa” dosłownie przerabialiśmy w ciężkim znoju na zajęciach z przekładu literackiego, a wyglądało to tak, że przez godzinę tłukliśmy trzy zdania. Jak dobrze poszło. Z biegiem lat, kiedy proza życia pochłania większość mojej energii, w literackich upodobaniach idę bardziej w stronę rozrywki. Chcę, żeby książka mnie wciągnęła i zaintrygowała od pierwszych do ostatnich kart. Żeby było zaskoczenie, coś tam do pozastanawiania się, ale też zwykła przyjemność czytania.
J.W.: Czy przy pisaniu trzymasz się jakichś zasad? Masz swoje pisarskie reguły?
N.B.: Trudno mówić o pisarskich regułach, jak się jest debiutantem. Debiutem często rządzi przypadek, nagłe inspiracje, intuicje, spontaniczny zryw. To jest piękne, wspomina się to potem z nostalgią. Schody zaczynają się później, gdy emocje debiutu opadają. Teraz moje zasady są prozaiczne (nie prozatorskie, niestety, prozie to nie sprzyja wcale). Najpierw muszę obrobić codzienny galimatias. Kiedy myślę o kolejnej książce, którą chciałabym kiedyś tam wydać, to wiem, że MUSZĘ wprowadzić zasady. Dotąd pisałam bez planu, więc mnóstwo tekstu lądowało w koszu. Teraz chcę oszczędzać swój czas i dopóki nie nauczę się planować pisania, nie ruszę z pewnymi projektami.
J.W.: A jakieś zasady, które pomagają akcji przyspieszyć czy wykreować ciekawszego bohatera? Masz jakieś swoje sztuczki, sposoby?
N.B.: Mam tendencję do kondensacji akcji w jednym miejscu, w krótkim czasie, przy małej liczbie bohaterów. Zwłaszcza pod koniec fabuły wszystko mi się kumuluje. Początek mam zazwyczaj spokojny, koniec wybuchowy. Postaci nagle pokazują swoje prawdziwe oblicze, biegają jak w szale, wszystko się wali i pali. Może jest to związane z tym, że pod koniec narracji znam już dobrze swojego bohatera, więc on mi bryka i swawoli.
J.W.: Co jest najprzyjemniejsze w pisaniu książki?
N.B.: Oderwanie od tu i teraz. Wszechwładza. Teoretycznie można ze swoimi bohaterami zrobić wszystko.
J.W.: A zdarzyło ci się, że bohater robił, co mu się żywnie podoba i nie chciał przyjąć roli, jaką mu przeznaczyłaś?
N.B.: Oj, tak. Zabawiłam się w bunt bohatera w „Diable Morskim” (Magazyn Esensja). Tam jest w ogóle specyficzna narracja – więcej powiedzieć nie mogę, by nie zdradzić fabuły. W każdym razie, jeśli kogoś interesuje odpowiedź na pytania, kim jest autor, kim artysta, a kim bohater w narracji, czy raczej, co sądziłam na ten temat w 2002 roku pisząc „Diabła”, to zapraszam do lektury. Oprócz warstwy czysto fabularnej, czyli kto kogo zabił, jak i dlaczego tego dokonał, jest tam też porcja metafikcji, thriller i elementy fantasy. Co do „Uśpionych” – to sytuację miałam odwrotną. To znaczy uratowałam jedną z postaci. Nie byłam w stanie rozwiązać pewnych spraw w sposób… terminalny. Rozważałam dwie skrajne drogi rozwoju fabuły i możliwe, że akcja zyskałaby fajerwerków, gdybym wybrała tę bardziej okrutną z opcji. No cóż. Trudno o tym mówić nie zdradzając zbyt dużo. Choć od strony relacji autor a jego bohater, ciekawe rzeczy się mną działy podczas pisania „Uśpionych”. W ogóle bardzo mnie interesuje sam proces tworzenia narracji, czyli jak autor dochodził do pewnych spraw i autotematyczność prozy. Jestem fanką „Orlando” V. Woolf. Więc cieszę się, że rozmawiamy, bo twoje pytania wkoło tych kwestii krążą.
J.W.: Co jest najtrudniejsze w pisaniu książki?
N.B.: Ciągła zmiana pomysłów. Dotąd wszystko pisałam spontanicznie. Albo za jednym posiedzeniem, czyli były to krótkie formy. Coś w rodzaju noweli. Np. „Diabeł Morski” powstawał przez bodaj trzy długie dni (i noce, jak pamiętam), kiedy praktycznie nie wstawałam od komputera. To zapewniało ciągłość myśli. Muszę zdecydowanie nauczyć się planowania.
J.W.: A gdyby się okazało, że jak Franz Kafka możesz pracować tylko takimi nocnymi zrywami? Co zrobisz?
N.B.: Oj, no byłoby szkoda, bo na dłuższą metę to strasznie męczące. Spontaniczny sposób pisania jest jakoś tam odzwierciedleniem mojego charakteru, co niestety trudno zmienić. Często jest tak, że najpierw robię, potem myślę. Gryzmolę coś na szybko, później kreślę i poprawiam w nieskończoność. Dlatego odkładam swoje teksty na bok by poleżakowały, zanim je komukolwiek pokażę. Zyskuję dystans, świeże spojrzenie. Żeby pisać totalnie, jak to mówisz nocnymi zrywami, trzeba mieć morze czasu, dzień i noc nie robić nic innego, tylko gryzmolić w twórczym szale – jest to nie tyle niemożliwe, co wysoce przeze mnie i moich bliskich niepożądane. (Uśmiech) W ten sposób można pisać tylko krótkie formy i to rzadko.
J.W.: Czy udało ci się szybko skończyć książkę? Miałaś chwile zwątpienia?
N.B.: Chwile zwątpienia miałam non stop. No może nie dokładnie non stop, ale mniej więcej co drugi dzień. Czyli w poniedziałek pełna satysfakcja z napisanego rozdziału, we wtorek rozdział ląduje w koszu. Środa – rozdział jest wyciągany z folderu „Śmieci” na komputerze. Gdybym była malarką, trudniej by mi było przejść przez te etapy, bo po drodze pocięłabym obraz albo naprawdę go wywaliła. Edytora tekstu tak łatwo na szczęście (bądź nieszczęście) zniszczyć się nie da. Więc jak widać, była to nieustanna walka ze sobą, bądź tak zwana szajba pospolita. Przyszedł jednak moment, że zdecydowałam: tak, warto to kończyć i wiem, co chcę napisać. To było piękne!
J.W.: Który moment zadecydował? W jakich okolicznościach poczułaś tę pewność, że warto skończyć?
N.B.: Akurat byłam na wakacjach, słońce pięknie świeciło, chodziłam po górach… Czasu dużo i wolny umysł. Bohaterowie zyskali charakterki, zaczęli żyć własnym życiem, a ja dokładnie wiedziałam, co chcę przez swoją książkę powiedzieć. Miałam w głowie przesłanie, którego byłam pewna.
J.W.: Jaki miałaś sposób na zmotywowanie się do pisania?
N.B.: Jest taki moment, do którego dochodzę, a który motywuje sam w sobie. Dobrnięcie do dwóch trzecich utworu. Potem jest już z górki. Wcześniej – opisana powyżej mordęga. Natomiast u mnie to „z górki” czasem sprawia, że za bardzo się rozpędzam. I jeśli w ogóle miałam wcześniej jakiś plan, to bywa, że go w ostatniej chwili rujnuję.
J.W.: Pytanie na rozluźnienie. Czym jest dla ciebie poezja? Co daje ci wiersz – własny bądź cudzy?
N.B.: Jakieś 10 lat temu albo dawniej chodziłam towarzysko na spotkania poetyckie, które prowadził w Łodzi Piotr Macierzyński. „Abordaż” to się nazywało, przepytał wtedy czołowych polskich poetów młodego pokolenia, w tym cytowaną przez ciebie Podgórnik i wielu, wielu innych. Szliśmy potem razem z tabunem młodych artystów na piwo. Nie było fejsbuka, część osób nie miała nawet komórek, więc poetyckie życie toczyło się twarzą w twarz. Jakkolwiek fanką poezji nigdy nie byłam. Nie ta wrażliwość, nie te klimaty. Natomiast poetom należą się ukłony za kondensację słowa, czystość wypowiedzi, proste środki do dużych celów. Itd. Prozaik może się wiele nauczyć od poety.
J.W.: Ty się nauczyłaś czegoś konkretnego?
N.B.: Trudno powiedzieć, żebym się definitywnie nauczyła, bo ciągle wyciągam nowe wnioski, więc proces nauki nie ma końca. Dzięki poezji staram się po prostu unikać nadmiaru waty słownej. Czytałam ostatnio felieton Jacka Dehnela „Riwiera, 1975” – oto przykład, jak pięknie poeta pisze prozę. I ta melodia języka! Cudne pisanie, emocje, emocje, emocje, tekst płynie jak najczystsza melodia. No zachwycona byłam, to właściwie nie felieton, ale opowiadanie. Mogłabym kupować zbiory takich krótkich tekstów. Idealne na wieczór, na chwilę zastanowienia zanim nadejdzie sen.
J.W.: Jacy autorzy są dla ciebie istotni? Jakie doświadczenie lekturowe uważasz za to, które ją uformowało?
N.B.: Studiowałam filologię angielską ze specjalizacją z tłumaczeń literackich. Poznałam podstawy dramatu nowożytnego podczas stypendium w Wielkiej Brytanii. Fascynował mnie zwłaszcza teatr absurdu czyli np. Beckett i jego Godot, ale mogłabym wymieniać tu długo, tyle że nie chcę nikogo zanudzić. W pisaniu mojego książkowego debiutu największą inspiracją był Ibsen, konkretnie „Dom Lalki”. Był moment, że znałam tę sztukę na pamięć. Chciałam nawet w „Uśpionych” umieścić dosłowne nawiązanie do Ibsena, ale wtedy to już kompletnie nikt nie wiedziałby, o co chodzi. (Śmiech) Uważam dramat za najtrudniejszą i jednocześnie najbardziej fascynującą spośród literackich form, właściwie quasi literackich, bo zdania teoretyków na temat tego, czym jest dramat, są podzielone. „Uśpione” początkowo były zapisane właśnie jako sztuka, kompletnie zresztą nieudana, bo porwałam się z motyką na słońce. Resztki formy dramatycznej widać w paru miejscach „Uśpionych”. Pierwsze sceny przekształcałam wprost z zapisu dramatu. Jedna z bohaterek książki, Anna, jest Ibsenowską Norą, przynajmniej tak ją widziałam, jako współczesną wersję Nory. Czyli: patrzcie, jak skończyła Nora po latach przemian w myśleniu o kobietach i ich roli. Niezwykle mnie ucieszyło, kiedy niedawno usłyszałam od czytelniczki, że nawiązanie do Ibsenowskiej Nory w moich „Uśpionych” widać. Nie miałam ochoty teoretyzować, pisać rozprawek czy filozoficznie ciężkich dywagacji, jednak Nora grała mi w duszy i ta fascynacja musiała znaleźć ujście.
J.W.: To fascynujące! Opowiedz o tych nawiązaniach do Ibsena? I w ogóle: dlaczego Ibsen, a nie na przykład Strindberg czy po prostu Szekspir?
N.B.: Na kursie dramatu każdy dostał dwie sztuki do bliższego opracowania. Trzeba było napisać swoją wersję dramatu oraz zorganizować inscenizację, a nawet zagrać na scenie. Tak wyszło, że do pracy pisemnej trafiła mi się Nora, a do inscenizacji Faust. Biegałam po scenie w rozmemłanym szlafroku, udając, że piję i palę, bo grałam wymyśloną przez studentów zrzędliwą żonę Fausta. Ze stresu chyba nawet faktycznie parę łyków pociągnęłam tuż przed przedstawieniem. Ale wracając do Nory – to przy okazji przedstawień innych studentów poznałam tę sztukę bardzo dokładnie. Im dokładniej coś poznajesz, tym cię to bardziej wciąga. Ponadto widziałam, jakie emocje te sceniczne wersje Nory wzbudzały wśród studentek. Niektóre inscenizacje były naprawdę świetne! Anglicy praktycznie podchodzą do studiów, jest szansa doświadczyć przeżyć bohatera na sobie. Poza tym, Nora wydała mi się niezwykle współczesna. Kiedy sztuka powstała w 1879 roku, było wkoło niej sporo kontrowersji. Nora stała się symbolem wyzwolenia kobiet. Początkowo zależna, słaba, skoncentrowana na sobie kobietka, do której mąż Helmer zwraca się per „Ty moja mała wiewióreczko”, w toku sztuki przechodzi przemianę. Odchodzi od męża (i dzieci), by zacząć samodzielne życie. Na przestrzeni lat było sporo prób stworzenia kontynuacji losów Nory. Sztuką zachwycały się sufrażystki, feministki brały bohaterkę za wzór, Nora jawiła się jako prekursorka wolności kobiet. Jednak sztuka Ibsena jest tylko punktem wyjścia do moich „Uśpionych”. Wstępną fascynacją. „Uśpione” to przede wszystkim historia współczesnych nam kobiet, ich dylematów i codziennych problemów. Co do Strindberga – to naturalizm i walka klas są niespecjalnie dla mnie. W Pannie Julii nie odnalazłam tej współczesności, która zachwycała w ibsenowskim Domu Lalki.
J.W.: A inne jeszcze fascynacje?
N.B.: Inna fascynacja to Edgar Allan Poe, czyli poetyka grozy i mistycyzmu. Próbowałam pisać w tej stylistyce, czego efektem Diabeł Morski.
J.W.: Poe, mistrz grozy i makabry? Jakoś to dalekie od literatury kobiecej, czy nawet literatury środka? Kusi cię jakiś eksperyment? Połączenie tych wszystkich, bardzo w sumie odległych fascynacji?
N.B.: Można powiedzieć, że od grozy zaczynałam – we wspomnianym już Diable Morskim. Jest tam mroczny klimat, śmierć, morderca, zabawa z postacią narratora, bohatera, twórcy. Elementy metafikcji. Trochę fantastyki. To właściwie są moje klimaty i mam przeczucie, że do grozy jeszcze wrócę. Tymczasem marzę, by napisać historię o miłości, ale ilekroć podchodzę do tematu, szybko schodzę w stronę psychologicznego thrillera. Bohaterowie się omal nie zabijają. Ostatnio z dużą przyjemnością przeczytałam „Sanato” Marcina Szczygielskiego. Polecam miłośnikom grozy, psychodelii. No i ta narratorka, wybornie wykreowana. Mistrzostwo stylu, akcji i narracji. Szczygielski jest świetny: każda jego książka to kompletnie inna bajka – raz historyczna biografia, innym razem horror, do tego komedie i sztuki teatralne. Wiadomo, nie wszystko na raz, w jednej książce. Choć akurat połączenie romansu z thrillerem psychologicznym jak najbardziej ujdzie i jest dość częste.
J.W.: Autorzy i autorki współcześni?
N.B.: Co do współczesnych polskich autorów – to cenię prace Agnieszki Graff. Byłam na spotkaniach z Graff przy okazji promocji Matki Feministki, podczas których dyskusja była gorąca (zwłaszcza, jeśli brała w niej udział Magdalena Środa). Coś jest na rzeczy i publika to czuje. Graff ma świeże, odważne spojrzenie. Kiedy „Uśpione” były w druku, przeczytałam felieton Graff w „WO” o super matkach i pomyślałam: wypisz wymaluj moja bohaterka Anna. Według dzisiejszego społeczeństwa wspaniały wzór do naśladowania. Stąd zainteresowałam się Graff i poszłam na spotkania z nią. Uważam, ze macierzyństwo jest niedoceniane. Poświęca mu się za mało czasu i uwagi w społeczeństwie. Macierzyństwo spychane jest w publicznej debacie na margines, niesłusznie lekceważone lub pokazane nierealistycznie. O ile przy piaskownicy mamy są zazwyczaj zadowolone z siebie i szczęśliwe ze swoimi dziećmi (co obserwowałam i obserwuję), to w publicznej debacie robi się z nich zaniedbane darmozjady. Przejaskrawiam, ale coś w tym jest.
J.W.: Może są zadowolone jak każdy darmozjad? (Śmiech.) Przecież nie ma zależności takiej, że jak ktoś jest „darmozjadem” to musi być „nieszczęśliwy”. Wręcz przeciwnie, chyba. Nie pracuje, siedzi na słoneczku, ploteczki wymienia z takimi samymi paniusiami – i dobrze jej z tym. (Śmiech.) A tak na serio: czemu irytuje cię ten wizerunek matek w mediach?
N.B.: Tak, no siedzi sobie w słoneczku, nie pracuje, tylko podciera tyłki, czyści zagilone nosy, pieluchy i tak dalej, więc nawet fajno jest, bo słoneczko świeci a ptaszki śpiewają (pomiędzy płaczem dziecka). Ale w głowie myśl: „O rany, z pracy mnie po macierzyńskim wychrzanią”. Albo: „Przecież na zlecenie robiłam, zaraz mi się ubezpieczenie kończy. Do pracy nie wrócę, bo opiekunka zarobi więcej ode mnie”. Więc w głowie multum obaw, wcale przy tym niezwiązanych wprost z dzieckiem. Doprawdy psychiczny komfort, że hej! To są realne dylematy wielu matek. A obok leży gazeta, gdzie piszą jak to polska matka ma dążyć do perfekcji, że da się połączyć wszystkie role, że to tylko kwestia dobrej organizacji. Przecież tylu paniom się udało – patrzcie na dumne panie prezes, które trzy miesiące po porodzie już w pełnej gotowości do pracy. Sporo się podobnych rzeczy naczytałam, nasłuchałam. Pomyślałam: ktoś tu robi kobietom wodę z mózgu tą medialną papką. Tymczasem bycie matką to trudne, odpowiedzialne zajęcie, od tego zależy całe życie małego człowieka. Pierwsze lata to inwestycja na przyszłość, nie do nadrobienia potem. W interesie wszystkich jest to, by matkom nie kładziono kłód pod nogi. Z jednej strony mówi się, że mamy niż demograficzny, więc róbcie więcej dzieci, bo kto się będzie nami zajmował na starość. A z drugiej strony w publicznej debacie niepracująca zawodowo matka ma bardzo niski status. Dla przykładu taki paradoks: państwo opłaca składki za legalnie zatrudnione opiekunki. Więc może być tak, że pracująca na umowę śmieciową matka nie ma opłaconych składek, a opiekunka jej dziecka już te składki ma. Paradoks, co nie? Tak się właśnie ceni polskie matki w publicznej sferze.
J.W.: Czy dostrzegasz może coś takiego, jak zapóźnienie polskiej kultury, jej wtórność, drugorzędność wobec innych kultur europejskich, światowych? A jeśli to dostrzegasz – miałabyś może jakiś pomysł, jak można tę sytuację zmienić, na czym oprzeć się w walce o wysoki status kultury własnej?
N.B.: Nie czuję się kompetentna by mówić całościowo o polskiej kulturze, gdyż o niektórych jej dziedzinach wiem mało, a o innych niewiele więcej. Natomiast widzę różnice w podejściu do literatury w Polsce i na Zachodzie. Polska bardzo poszła w stronę internetowego piractwa, sfera kultury często robi się darmowa. Długo można by mówić. Chodzi o psychologiczne podejście do twórców i sztuki.
J.W.: Czym różni się to podejście u nas i na Zachodzie? I jakie mogą być przyczyny tej różnicy, jak uważasz?
N.B.: Dla przykładu: w krajach skandynawskich za wypożyczenie książki w bibliotece drobna suma idzie do kieszeni jej autora. Z tego co wiem, jest dyrektywa unijna, zgodnie z którą w Polsce powinno być tak samo. Oczywiście dyrektywa sobie, życie sobie. Zawsze są ważniejsze sprawy w polskiej polityce niż kultura i sztuka. System stypendiów dla twórców (już zwłaszcza twórców literatury) w Polsce jest dość nikły. W krajach unijnych więcej pieniędzy na to idzie.
J.W.: Mówi się czasem, że książka składa się z dwóch części: z tego, co autor napisał i z tego, czego nie napisał. Co możesz powiedzieć o tej drugiej części w przypadku swoich książek? O czym nie napisałaś? Jakiego tematu, który – być może jest taki – dręczy cię i męczy, nie poruszyłaś i z jakiego powodu?
N.B.: Są takie tematy, i być może kiedyś się nimi zajmę. Teraz trudno jest mi je wymienić. Muszę do nich dorosnąć.
J.W.: Są tacy, co uważają, że pisarz nie pisze o swoich tematach, tylko jak gdyby obok nich. A zatem, zakładając przez moment, że to twierdzenie jest słuszne, obok jakich tematów piszesz?
N.B.: Znów przypominają mi się Wysokie Obcasy, tym razem felieton Sylwii Chutnik na temat pisania. „WO” miały w wakacje konkurs na opowiadanie o sobie samym. Nie pamiętam dokładnie, jak brzmiała nazwa konkursu, ale chodziło o pisanie na swój własny temat. Sylwia Chutnik zaczęła felieton z przekorą, mniej więcej tymi słowami: „Pisać o sobie? A czemu właściwie o sobie? Ciągle piszemy o sobie”. Przeczytałam te zdania i naszło mnie swoiste olśnienie. (Śmiech) Rzeczywiście, wszyscy ciągle piszą o sobie, w mniej lub bardziej zawoalowany sposób. Tymczasem jest tyle spraw wokół nas, tyle ludzi, inspirujących, ciekawych. Chciałabym to dostrzegać, wyjść poza to strasznie indywidualne podejście do siebie samej. Może przyjdzie taki moment. Myślę, że skupienie na sobie w pisaniu może ograniczać. Kopalnia pomysłów tkwi na zewnątrz, to jest niezwykle twórcze podejście, do którego trzeba dojrzeć.
J.W.: A jeśli ktoś ma kopalnię wewnątrz i starczy mu, że zamknie oczy i widzi to, czego inni nie widzą, a nawet przeszkadzają mu widzieć?
N.B.: Świetnie! Jeśli umie z tego korzystać, nadać temu artystyczną formę…
J.W.: Jakimi cechami powinien dysponować twój idealny czytelnik? Co powinien wiedzieć zawczasu i na co powinien być przygotowany? Czego oczekujesz od czytelników?
N.B.: Cieszę się z każdego czytelnika, jestem wdzięczna i nadal nieco zaskoczona, że wydałam książkę. Chciałabym, żeby czytelnicy z lektury mojej książki coś wynieśli. Może to być nawet wkurzenie, może zastanowienie, może rozrywka. Dla każdego coś innego. Byleby nie było nudno.
J.W.: Jak to się ma do twojej książki?
N.B.: Książka jest sprzedawana jako romans, choć nim nie jest. Mam nadzieję, że czytelniczki nie będą tym faktem zawiedzione. Nawiasem mówiąc, współpracowałam z wydawcą przy wyborze okładki, więc nie mogę narzekać tu na wydawnictwo. Narzucono mi tylko zmianę tytułu. Mój brzmiał „Era Narcyza”. Okładkę starałam się dobierać do zmienionego tytułu. Przy tytule „Uśpione Marzenia” (rzeczywiście bardziej przyjemnym dla ucha niż twarda „Era Narcyza”) uznałam, że okładka musi być „marzycielska”. Nie prosta i graficzna. Moja książka jest gdzieś pomiędzy literaturą popularną i ambitną, z większym wskazaniem w stronę popularnej. Czyli literatura środka. W przypadku Diabła Morskiego mam z kolei głównie męskich czytelników, co łatwo prześledzić, bo tekst jest chomikowany i pobierany z Internetu. Od kilku lat widuję komentarze użytkowników do mojego pliku brzmiące: „Wszędzie tego szukałem!”, „Wreszcie to znalazłem!” Internetowa popularność Diabła cieszy moje autorskie serce, pomijam tu oczywisty fakt piractwa, które powinno być skrytykowane.
J.W.: A gdybyś miała do wyboru: ludzie będą twój tekst czytać, ale za darmo, lub nie będę wcale, bo musieliby płacić, a ich nie stać – co byś wybrała i dlaczego?
N.B.: Gdybym ciągle musiała publikować za darmo, gdyby było to regułą, to miałabym opory. Nie idzie o to, że koniecznie muszę zarobić, tylko raczej o to, żeby nie promować idei, że kultura i sztuka są za darmo. Może książki są za drogie, ale to nie znaczy, że od razu muszą być za darmo.
J.W.: Czy według ciebie tak zwany artysta, pisarz, poeta różni się czymś od innych ludzi, którzy artystami nie są? A jeśli tak, to czym?
N.B.: Tak zwany artysta, czy też jak mówisz pisarz, to wg. mnie przede wszystkim odważny człowiek. Musi mieć świeże spojrzenie, nie bać się kontrowersji. Mówi, co myśli. Reakcja publiczności go nie przeraża, nie straszny mu hejt. Weźmy za przykład Malanowską – szczery podziw z mojej strony za to, że odważyła się publicznie powiedzieć o autorskich zarobkach. Obserwowałam z zażenowaniem reakcję innych pisarzy – największa fala hejtu przyszła właśnie z ich strony. Myślałam sobie wtedy: Rany, mnie to by zjedli od razu na śniadanie za coś takiego. (Inna sprawa, że raczej nikt by się moim kontrowersyjnym wpisem na fejsie nie przejął, bo jestem mało znana. Ale gdyby już ktoś obrał mnie za cel hejtu, to miałabym zagwostkę). Artysta musi mieć odwagę, by robić rzeczy nowe, nietypowe, odkrywcze. Musi przełamywać schematy. Sądzę, że można tę odwagę nabyć z czasem.
J.W.: Coś jeszcze wyróżnia artystów?
N.B.: Druga rzecz, która wyróżnia artystów pisarzy – znów chcąc nie chcąc nawiązuję do Malanowskiej – to ten cholerny mit, że pisarz żyje samą weną. Wydawca musi wyjść na swoje. Drukarz musi kupić chleb rodzinie. Za symboliczna kasę nie będzie przecież robił, a życie kosztuje. Właściciel hurtowni także chce być rentowny, nie mówiąc już o sieciach księgarń. W przypadku autora założenie jest zaś takie, że on żyje samą weną i uniesieniem pisarskim. I to nie jest tak, że narzekam na swoje honorarium. Internauci pisali w sprawie Malanowskiej komentarze tego rodzaju: książka musi być kiepska, skoro się nie sprzedała… Jak nie potrafisz zarobić, to zajmij się czymś innym… – Kompletne bzdury. Pokazują one jednak, że żyjemy w kulturze pieniądza, gdzie sukces mierzy się ilością kasy. Kto zarabia mało jest uważany za frajera. O tym też między innymi miała być moja książka. O koszmarnym wg. mnie myśleniu, ze miarą sukcesu jest kariera i kasa. Dlatego podziwiam wszystkich autorów, że im się chce, że wkładają dusze i serca w swoją pracę, czasem olbrzymim kosztem i bez znaczących finansowych profitów.
J.W.: Nie uważasz, że to jednak obciach, tak się żalić, że za mało się na swoim dziele zarobiło?
N.B.: Tak jak mówiłam – trzeba mieć odwagę, by pozwolić sobie, żeby inni zarzucili ci obciach. Jeśli spojrzymy szerzej – różne profesje mają swoje związki zawodowe, których zadaniem jest narzekać na kiepskie warunki. Pielęgniarki, nauczyciele, rodzice niepełnosprawnych dzieci – wiele grup społecznych się żali. To ich prawo. Demokracja. Często jest to początek poważnej publicznej debaty. W tym przypadku tak się niestety nie stało, choć mogło.
J.W.: Czy mogłabyś skomentować taki dwuwers poetki, Marty Podgórnik: „pilot mig–a zwycięża gdy samotnie leci / w pisarstwie nie ma miejsca na męża i dzieci”?
N.B.: Otóż u mnie było tak, że moment, gdy zostałam matką wyzwolił we mnie wielką twórczą energię. Przez parę pierwszych miesięcy napisałam kilkaset stron tekstu. Część z nich była na tyle składna, że zlepiłam z nich powieść. Małe dziecko dużo śpi, czasu było sporo, więc w moim mózgu otworzyła się zakładka twórczości. Może tak działają hormony.
J.W.: Od czego zależy i czym tak w ogóle jest według ciebie dzisiaj sukces w literaturze?
N.B.: Każdy ma swoją miarę sukcesu. Dla mnie sukcesem był już debiut książkowy. Sam fakt, że skończyłam książkę i nie wyrzuciłam jej do kosza jak poprzednie prawie–dzieła, tylko wysłałam do ludzi. Miernikiem sukcesu jest też pewnie to, że dany autor jest w stanie żyć z pisania. Tzn. nie pisze po powrocie z pracy, tylko jest to jego główne źródło utrzymania. No i oczywiście nagrody oraz duża liczba sprzedanych egzemplarzy.
J.W.: A wynalezienie nowego sposobu odczuwania? Pokazanie świata w sposób, w jaki nikt go wcześniej nie pokazał?
N.B.: Ech… Wszytko już przecież było.
J.W.: Czy jest w twoim życiu jakaś przestrzeń, w której sztuki, literatury nie ma wcale? Jeśli jest, to jak się z tym czujesz
N.B.: Oj, jest mnóstwo takich przestrzeni. Proza życia. Ciekawe codzienne sprawy. Staram się żyć intensywnie.
J.W.: Gdybyś miała przez moment wcielić się w rolę surowego krytyka czy recenzenta oceniającego swoje książki, to na jakie ich mankamenty wskazałabyś w pierwszym rzędzie?
N.B.: Następne pytanie poproszę.
J.W.: Tak bardzo się wstydzisz, czy tak bardzo uważasz, że debiut był bezbłędny? (Śmiech.)
N.B.: Oczywiście nie był bezbłędny, ale wolę to zostawić ocenie innych. Wiem, że muszę sporo nad sobą pracować. Są obszary wymagające poprawy. W tym wywiadzie już pośrednio o nich wspominałam, między wierszami.
J.W.: Co uważasz za swoje największe dotychczasowe osiągnięcie i co jeszcze planuje osiągnąć – w życiu, w literaturze?
N.B.: Co do piśmiennictwa – głównym sukcesem jest dokończenie książki. Bo wcześniej porzucałam rozpoczęte już projekty. W prywatnym życiu sporo drobnych sukcesów dnia codziennego.
J.W.: Jak oceniasz wpływ nowoczesnych mediów na życie literackie? Tych wszystkich fejsbuków, kindlów, portali? Dzięki temu jest żywiej i ciekawie, czy tylko zamętu więcej? Podoba ci się ta demokratyzacja sztuki, która pojawiła się i dominuje wraz z postępem technicznym?
N.B.: Jeszcze rok temu nie miałam pojęcia, że blogi książkowe istnieją. Blogi są potrzebne, cieszy mnie, że tyle osób czyta, fascynuje się książkami. Dziewczyny robią na blogach świetną robotę. Szkoda, że to zamknięty obieg. Poza blogosferą, która jest znana głównie samej sobie, czytanie nie jest niestety uważane za cool hobby. W tradycyjnych mediach niewiele, w TV niewiele, na półkach niewiele (książek). Konsumentka prędzej wyda kasę na kolejny drogi kosmetyk, niż na pierwszą w danym roku książkę. To taka ogólna niebytność książki w życiu publicznym. Np. brak książek w serialach. Która bohaterka w serialu polskim z ostatnich lat ma na półce książki albo jest pokazana z książką? Za to pokazane jest, ile ma w szafie butów lub sukienek. Tymczasem książki to luksus. I nie w sensie finansowym. Żeby czytać książki, trzeba mieć wolną głowę. Czas i siły, o które trudno, kiedy padasz na twarz późnym wieczorem. Co do blogów książkowych – najczęściej zwierają one opinie zwykłych czytelniczek, a nie recenzje krytycznoliterackie. I to jest cenne, natomiast… Pamiętam sytuację, kiedy znajoma autorka kryminału znalazła na blogu opinię o swojej książce, w której to opinii blogerka dokładnie opisała zabójcę, także z imienia i nazwiska. Sytuacja wydała mi się absurdalna, śmieszna. Ale autorce już do śmiechu nie było, czytelnikom pewnie też nie. (Zwłaszcza, jeśli byli w trakcie lektury lub lekturę planowali). Autorka napisała zatem do blogerki z prośbą o przeredagowanie opinii i usłyszała, że przecież istnieje swoboda wypowiedzi. Kolejny szeroki temat: swoboda wypowiedzi a Internet.
J.W.: W czym problem?
N.B.: Swoboda wypowiedzi nie oznacza, że można powiedzieć wszystko i wszędzie. W Internecie łatwo zapomnieć, że po drugiej stronie przekazu jest zawsze drugi człowiek i że można tego kogoś zwyczajnie zranić swoimi słowami, bez konkretnej przyczyny i celu, albo działać na jego szkodę. Wiele mamy w necie ostrych opinii o książkach, bez podania najmniejszego uzasadnienia. Autorzy tych opinii są nawet dumni, że otwarcie wyrazili swoje zdanie w stylu: „Powiem co myślę, przecież szczerość najważniejsza. Książka jest do dupy!” Więc ja pytam: co przyniosło takie stwierdzenie i komu? Co to dało? W realnym życiu trzeba bardziej uważać na słowa.
J.W.: Jeszcze jedno w związku z mediami nowymi itd. Czujesz się „przeniknięta ilością” rzeczy, osób, wszystkiego w dzisiejszym świecie? Dręczy cię może Gombrowiczowska myśl, że bycie „jednym z dziesięciu tysięcy”, jak na przykład w starożytnych Atenach, to coś zupełnie innego niż bycie jedną z siedmiu miliardów obywateli zglobalizowanego świata XXI wieku?
N.B.: Wystarcza mi świadomość, że dla swojego dziecka jestem wyjątkowa i jedyna. A cały świat dokoła – cóż, nie mam pretensji do wyjątkowości. Mała mróweczka z punktu widzenia wszechświata, i co z tego?
J.W.: To czemu nie piszesz do szuflady?
N.B.: Bo ktoś mnie wydał… A tak serio – sporo napisałam do szuflady, oj sporo.
J.W.: Pewien filozof z Europy Środkowej powiedział, że są trzy role intelektualisty: prorok, który tworzy i rzuca wizje przyszłości; sędzia – ten osądza czas, historię, rzeczywistość; w końcu świadek, który świadczy o czasie i miejscu. Która z tych ról jest ci najbliższa i dlaczego?
N.B.: Nie poczuwam się do spełniania jakiejś szczególnej roli. Często osądzam, więc może sędzia? Ale taki samozwańczy, bez uprawnień. A tak na poważnie – żadna ze mnie wielka intelektualistka.
J.W.: Jeszcze w nawiązaniu do poprzedniego: ten sam filozof powiedział, że Zachód, zachodni intelektualiści zawłaszczyli rolę „proroka” i „sędziego”, zostawiając dla reprezentantów kultur niższych, takich jak np. wschodnioeuropejskie, rolę „świadka”. Czy to by nie tłumaczyło, dlaczego na przykład Andrzej Stasiuk i niektórzy jeszcze nasi pisarze „świadkujący” mają pewne wzięcie na Zachodzie, a nasi współcześni „prorocy” i „sędziowie”, a także nasi awangardziści – poza kilkoma wyjątkami, zazwyczaj na stałe zresztą mieszkającymi na Zachodzie – nie?
N.B.: Ale przecież mieliśmy i mamy mnóstwo cenionych na Zachodzie twórców, by wspomnieć choćby poetów, reżyserów, operatorów filmowych, autorów reportaży…
J.W.: Kogo masz na myśli konkretnie?
N.B.: Klasyczny zestaw. Miłosz, Szymborska, Różewicz, Kapuściński, Kieślowski, Polański…
J.W.: A technika, jej zdobycze najnowsze? Czy tylko pisarze fantastyczni powinni się nią interesować? Czy nie jest tragiczne, że w poezji współczesnej więcej znajdziesz „muren i moren” niż telefonów komórkowych, mejli, esemesów, skajpów, wideoczatów (ten słownik jest naprawdę bogaty i poetycko niewyzyskany, mam wrażenie, kompletnie)? Nie uważasz, że poeci współcześni polscy często zachowują się tak, jakby bawili się w pisanie wariacji na temat liryki sprzed stu albo dwustu lat, pełnej słońc, księżyców, gwiazd i nawet łąk, a nie widzieli za bardzo – i nie mieli chęci dostrzec – co jest tu i teraz, pod ręką? Jakby kompletnie nie mieli siły się z tym zmierzyć, wymyślić dla tego poetyki?
N.B.: Nie znam się na poezji, więc trudno mi odpowiedzieć na to pytanie.
J.W.: Gdybyś mogła kazać polskim krytykom współczesnym przeczytać jakichś polskich poetów i prozaików dwudziestowiecznych jeszcze raz, jakie nazwiska byś wskazała?
N.B.: Może literatura o totalitaryzmie? Nałkowska, Herling–Grudziński? Wiem, milion razy przetrawione, ale temat totalitaryzmu w obecnej sytuacji politycznej jest niestety bardzo na czasie. Natomiast poleciłabym krytykom sięgnąć po autorów tzw. literatury środka z anglojęzycznej sfery literackiej. Żeby zobaczyli, jaki ten segment rynku ma potencjał.
J.W.: Myślisz, że ci krytycy nie wiedzą o tym?
N.B.: Mam właśnie nadzieję, że wiedzą. Pewnie nawet lepiej ode mnie.
J.W.: Dostrzegasz jakieś wybitne, a przegapione czy niedocenione zjawiska w literaturze współczesnej?
N.B.: Do głowy przychodzi mi literatura środka, która jest w Polsce niedoceniana. Dobrze napisane książki z wciągającą fabułą, mądrym przesłaniem i sprawnym warsztatem to prawdziwa przyjemność czytelnicza. Trudno je czasem zauważyć. Nie docenia się też niestety opowiadań. Żeby wydać zbiór opowiadań, trzeba już wiele pisarsko osiągnąć. (Patrz: ostatnio wydany tom opowiadań Chutnik, gdzie zdarzają się perełki.) Literatura anglojęzyczna nie unika opowiadań.
J.W.: Prosiłbym jednak o nazwiska tych „zjawisk”. Żeby czytelnicy tego wywiadu wiedzieli, czego warto szukać, czemu warto się przyjrzeć.
N.B.: Lubię na przykład pisanie Joanny Marat. Uważam, że byłaby autorką świetnych opowiadań. W tym roku podobała mi się też „Cicha Przystań” Marty Mizuro, „Kolebka” Aliny Krzywiec, „Urlop nad Morzem” Agnieszki Pietrzyk. Wszystko to książki spoza mainstreamu, z wyrazistą narracją i kontrowersyjnymi bohaterami, z wątkiem kryminalnym.
J.W.: Czy łatwo było znaleźć wydawcę dla twojego debiutu?
N.B.: W sumie tak. Odpowiedź pozytywna przyszła bardzo szybko.
J.W.: Czy jakiś wydawca odrzucił twoją powieść i jak sobie z tym poradziłaś?
N.B.: Tak, odrzucono mi powieść. Jednak stało się to w chwili, gdy już miałam wydawcę. Cenię wydawców, którzy zadali sobie trud odpowiedzi, nawet jeśli była ona odmowna. Natomiast większość wydawców, do których wysłałam powieść, nie odpowiedziało do tej pory wcale.
J.W.: Brak kultury?
N.B.: Pewnie brak czasu.
J.W.: Jak wspominasz współpracę z wydawcą? Co jest czy też było w niej najlepszego, a co najtrudniejszego według ciebie?
N.B.: Najtrudniejsze są dla mnie sprawy redakcji i korekty, bo jestem tłumaczem i irytuje mnie sytuacja, w której tracę zdolność oceny własnego tekstu. Choćbym nie wiem ile tekstów wcześniej przetłumaczyła, w przypadku własnej prozy nie wszystkie błędy dostrzegam. Nie mam nad redakcją pełnej kontroli. Autor nigdy sam sobie dobrze nie zrobi redakcji stylistycznej, nie mówiąc już o ogólnej. Więc to trudny dla mnie etap. Wszystko chciałabym robić sama, a tak się nie da.
J.W.: Jak czujesz się po napisaniu i opublikowaniu powieści?
N.B.: Kilka miesięcy temu, kiedy powieść się ukazała, czułam pewien rodzaj dumy. Obecnie emocje już nieco opadły, teraz cieszę się z możliwości poznania wspaniałych autorek. Rok temu nie przypuszczałabym, że dane mi będzie je poznać. Mnóstwo życzliwych osób z artystycznej branży spotkałam na swojej drodze.
J.W.: Twierdzisz, że w środowisku autorek prozy dla kobiet takie ogólne „kochajmy się” panuje? Żadnych zgrzytów, niesnasek, dąsów?
N.B.: Dotąd nie zauważyłam zgrzytów, niesnasek. Skoro mam okazję, chciałabym podziękować pani Ince Dowlasz za to, że przeczytała moją dramatyczną próbę dramatopisarską… i udzieliła cennych rad. Jestem też wdzięczna za ogólne wsparcie pani Lucynie Olejniczak, która jest niezwykle życzliwą osobą, a do tego autorką ciekawych książek obyczajowych.
J.W.: Zamierzasz napisać kolejne książki? Co to będzie?
N.B.: Chciałabym. Tylko czasu mam mało, bo wróciłam do pracy zawodowej.
Dlatego mogę opowiedzieć jedynie o swoich pisarskich marzeniach. Marzy mi się książka o Łodzi, moim rodzinnym mieście. Historia paru dumnych kobiet, którym los płata psikusy, ale które się nie poddają, oraz paru zakręconych facetów, którzy nagle odkrywają, czego chcą od życia. A pomiędzy tym szczypta magii i sił nadprzyrodzonych. Chciałabym, żeby sama Łódź odgrywała tu główną rolę, chciałabym pokazać mój sentyment do miejsca i korzeni. I żeby było z humorem, bez zadęcia, taka trochę komedia omyłek. Jak zawsze u mnie, odzywa się mroczny element i absurd, co komplikuje pracę. Pewnie wrócę też do mrocznych historii. I do magii, bo nierealistyczne pisanie jest mi jakoś tam po drodze. Jednak wszystko w swoim czasie. To hobby, więc nic na siłę.
J.W.: Jak myślisz, czy warsztaty pisarskie mają sens? Czy pisania można uczyć? Kto najbardziej może skorzystać z warsztatów, jak uważasz?
N.B.: Warsztaty pisarskie mają sens. Mnóstwo technicznych spraw jest do wyuczenia. Podczas studiów, wprawdzie wieki temu, ale jednak, miałam zajęcia z kreatywnego pisania. Potem w praktyce przećwiczyłam różne rodzaje obróbki tekstu. Tłumaczenia, redakcja tłumaczeń, weryfikacja. Jednak najwięcej nauczyłam się podczas pracy nad własną książką, w ciągu ostatniego roku. Z warsztatów korzystają uczestnicy, ale też prowadzący. Opinia innych osób jest w tej branży szczególnie ważna, bo pracujemy samotniczo i warto wykorzystać każdą okazję, by swoje pomysły pokazać innym.
J.W.: Kim byłaby idealna Natalia Bieniek w idealnym wszechświecie?
N.B.: Właściwie to ja już nie chcę kombinować. Chcę tylko być sobą.
J.W.: Czy literatura jest sexy?
N.B.: Jeśliby spojrzeć na przedstawicielki literackiego świata…
J.W.: To co wtedy?
N.B.: No cóż, to atrakcyjne kobiety. Świetne ambasadorki literatury. A tak zupełnie serio – jeśli już miałabym używać angielskiego słowa na określenie literatury, to wolałabym powiedzieć „cool”, a nie „sexy”. Bo książki są cool. Oby jak najwięcej osób znalazło przyjemność w czytaniu. Naprawdę warto.
J.W.: Dziękuję ci za rozmowę.
Fot. Dorota Hańska, Grzegorz Grzejszczak. Z archiwum Natalii Bieniek.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.