Jakub Winiarski: Marcin, my się trochę znamy, ale nie wszyscy jeszcze wiedzą, kim jesteś. A zatem pozwól, że pierwsze pytanie będzie właśnie takie: kim jesteś? A konkretnie: kim jesteś w literaturze? Jak widzisz w niej siebie obecnie? To coś związanego z losem, rodzaj powołania, czy po prostu sposób robienia kariery taki sam jak inne?
Marcin Grygier: Kuba, w literaturze biznesu jest taka pozycja, której przeczytanie wszystkim gorąco polecam. Jej tytuł to „Strategia błękitnego oceanu” autorstwa W. Chan Kim i Renee Mauborgne. Choć książka opowiada o strategiach marketingowych, myślę że jej główne przesłanie śmiało można przełożyć na inne dziedziny, literatury nie wyłączając. Autorzy książki, z całkowitą racją wykazują, że większość przedsiębiorców chcących sprzedać swój produkt porusza się, „pływa” w tzw. Czerwonym Oceanie, pełnym takich jak oni sami, walczących o swój kawałek tortu, próbujących zaorać i zasiać od dawna już jałową glebę. Drugą kategorię stanowią ci, którym udaje się wpłynąć do Błękitnego Oceanu, ale znaleźć mogą się tam tylko ci, którzy myślą inaczej niż wszyscy i widzą nowe możliwości tam, gdzie inni albo ich nie dostrzegają, albo się boją po nie sięgnąć. Reasumując, z moją literaturą chcę pewnego dnia wypłynąć na wody Błękitnego Oceanu.
J.W.: Jak sobie wyobrażasz ten wpłynięcie? W jakich okolicznościach miałbyś znaleźć się w Błękitnym Oceanie? Czym dla ciebie ten Błękitny różni się od tego Czerwonego?
M.G.: Karl Ove Knausgård czegoś takiego dokonał. Nie on pierwszy upublicznił swoje życie, ale w XXI wieku chyba nikt przed nim nie obnażył się tak… definitywnie, jednocześnie nie ocierając się o żerujący na niskich pobudkach czytelnika ekshibicjonizm. Pokazał, że życie zwykłego faceta (no, może nie tak zwykłego, bo to w końcu literat), borykającego się z problemami, które większości czytelnikom nie są obce, może być w pewien sposób fascynujące i jednocześnie takie „nasze”. Knausgård nie stworzył nowego gatunku w literaturze, on stworzył nową jakość. Tak sobie wyobrażam mój Błękitny Ocean.
J.W.: Jak wpadłeś na pomysł napisania akurat takiej powieści?
M.G.: Którejś niedzieli byłem ze swoim psem na spacerze w lesie. To chyba była późna jesień, w nocy temperatura musiała spaść poniżej zera, bo pamiętam te charakterystyczne trzeszczenie gruntu pod nogami. Idąc rozmyślałem o różnych sprawach i nagle, ni stąd ni zowąd w głowie pojawiła mi się scena otwierająca moją powieść. Nie pamiętam o czym rozmyślałem zanim wewnętrzny projektor pokazał mi tą scenę, ale musiały to być mroczne myśli, sądząc po tym co wymyśliłem. (Śmiech.)
J.W.: Jak czujesz się po napisaniu i opublikowaniu powieści?
M.G.: Dobrze. Chyba jestem trochę próżny, bo największą frajdę sprawiają mi gratulacje i te wszystkie „no nie, ty napisałeś książkę?”, albo „fantastycznie, mam znajomego pisarza!” wypowiadane przez moich przyjaciół i znajomych. A tak poważnie, to najbardziej cieszę się, że udało mi się napisać historię, która wciąga, daje czytelnikowi przyjemność i niewymuszoną chęć dotrwania do jej końca.
J.W.: Co najbardziej zaskoczyło twoich znajomych? Nigdy nie zdradzałeś się z literackimi planami czy ambicjami?
M.G.: Nie zdradzałem. Nie lubię porażek więc dopóty, dopóki nie miałem pewności, że książka zostanie wydana, nie trąbiłem o swoim projekcie.
J.W.: Co jest dla ciebie najważniejsze w pisaniu?
M.G.: Wytrwałość, wytrwałość i jeszcze raz wytrwałość. Nie wolno się poddawać, gdy w głowie pustka. Nawet gdy przez parę tygodni nic sensownego spod pióra nie wyjdzie, trzeba z uporem maniaka przeć do przodu.
J.W.: Czy przy pisaniu trzymasz się jakichś zasad? Masz swoje pisarskie reguły?
M.G.: Pewnie kiedyś się ich dorobię, może po trzeciej książce? (Śmiech.) Teraz mógłbym jedynie cytować innych doświadczonych w sztuce pisania, z tobą na czele. (Śmiech.)
J.W.: Co jest najprzyjemniejsze w pisaniu książki?
M.G.: Nieograniczona możliwość kreacji. Pisarz jest nie tyle twórcą, co stwórcą. Tworzy rzeczywistość, zmienia ją i przy tym doskonale się bawi, a jeśli przy okazji bawi tym czytelników, to czegóż chcieć więcej. (Śmiech.)
J.W.: Co dla ciebie jest najważniejsze w tym „tworzeniu rzeczywistości”? Klimat? Dbałość o detale? Płynność przechodzenia z wątku do wątku? Innymi słowy: jakim stwórcą jesteś dla swojego świata?
M.G.: Z detalami mam mały problem, co skrupulatnie wyłuszczyła jedna pani recenzentka. (Śmiech.) Z tych trzech wymienionych przez Ciebie – klimat. Zdecydowanie. Czytelnik zapomni, o czym była książka, którą czytał, jakie problemy poruszała, czy kto kogo i kiedy, natomiast nie zapomni swoistej magii, której smakował w czasie lektury. W czasach ogólniaka, a może to już były studia – nie pamiętam, przeczytałem wypożyczony z biblioteki „Zew mężobójcy” Jamesa Jonesa. Po latach, nie pamiętając ani tytułu, ani autora, za to mając w głębokich pokładach świadomości utrwalony klimat tej powieści i pamiętając jedynie, że bohater powieści uczył się nurkować na Karaibach, eksplorując wyniki podpowiadane przez Google’a udało mi się do niej znów dotrzeć. Tak to właśnie działa.
J.W.: Co jest najtrudniejsze w pisaniu książki?
M.G.: Utrzymanie dyscypliny i to nie tyle samego procesu twórczego, co historii, którą opowiadamy. Jakże często w twórczym zapale lądujemy w miejscu, z którym sam autor ma problem, co dalej zrobić, o czytelniku nie wspomniawszy.
J.W.: Którą z wykreowanych przez siebie postaci cenisz najbardziej i dlaczego?
M.G.: Ci, którzy przeczytali „Nie patrz w tamtą stronę” mogą być zaskoczeni moją odpowiedzią, bo tą postacią jest Nikodem. Historia Nikodema to historia człowieka, którego los od dnia narodzin wpisał na czarną listę. Nikodem samotnie walczy o przetrwanie w okrutnym świecie, w którym żyje i w końcu tę walkę przegrywa. Ilu takich „Nikodemów” jest wokół nas? Zauważamy ich, czy wolimy udawać, że wszystko jest w porządku? A może cieszymy się, że to nie my, tylko ktoś inny dostaje od życia w d…?
J.W.: Kusiło cię, żeby podarować Nikodemowi lepszy los?
M.G.: Nawet bardzo. Matka, wyzuta z uczuć emocjonalna kaleka, otoczenie, w którym Nikodem dorastał, wykreowały socjopatyczną osobowość. Chłopiec wbrew wszystkiemu próbuje walczyć z rodzącym się w nim potworem, ale jak bardzo się stara, tak bardzo mu nie wychodzi. Pisząc o tym pomyślałem sobie: „Ty, wielki kreator, możesz wszystko zmienić, ratuj chłopaka i daj mu happy end!”. Niestety, happy end Nikodema nie wyszedłby powieści na dobre, więc ofiara musiała być złożona.
J.W.: Którego z bohaterów było ci najtrudniej opisywać?
M.G.: Nie ma takiego. Każdy z moich bohaterów ma w sobie cząstkę mnie albo osób, które bardzo dobrze znam, lub kiedyś spotkałem po drodze, więc to tak, jakbym korzystał ze swego rodzaju „gotowca”.
J.W.: Spodziewasz się reakcji osób, z których „czerpałeś” materiał?
M.G.: Raczej nie. Historia jest w stu procentach wymyślona i nie nawiązuje do żadnych prawdziwych zdarzeń, a moi bohaterowie, tak jak już wspomniałem mają w sobie tylko „cząstkę” prawdziwych osób. Na przykład, gdy tworzyłem postać Mariolki przypomniała mi się jedna z wychowawczyń kolonijnych, która rzeczywiście była młodą siksą i chodziła ze starszymi chłopakami w jakieś dziwne miejsca palić papierosy. Te wspomnienie było kanwą do wykreowania podłej, książkowej Mariolki, choć ta ze wspomnienia, jak pamiętam, była w sumie całkiem fajną i sympatyczną babką. Nie sądzę więc, że jeśli jakimś cudem w ręce tej pani wpadnie moja książka, rozpozna ona w niej siebie.
J.W.: Ok., to sięgnijmy głębiej. Powiedz, jacy autorzy są dla ciebie istotni? Jakie doświadczenie lekturowe uważasz za to, które cię uformowało?
M.G.: Ci, których przeczytałem do końca. Nie chcę wymieniać nazwisk. Za dużo ich po prostu. Jest też spora grupa autorów, przez dzieła których nie przebrnąłem i ci może formowali innych, mnie na pewno nie.
J.W.: Uważasz, że ze słabej, irytującej książki nie można wyciągnąć lekcji?
M.G.: Jak najbardziej. Wcale nie powiedziałem, że wszystkie które przeczytałem, to arcydzieła, a te przez które nie przebrnąłem, były słabe. Wśród tych pierwszych znajduje się sporo słabych, czy takich sobie po prostu, a wśród drugich są literackie objawienia i bestsellery. Tyle, że ich autorzy albo nie trafili w mój gust albo mnie zanudzili.
J.W.: Czy dostrzegasz może zapóźnienie polskiej kultury, jej wtórność, drugorzędność wobec innych kultur europejskich, czy światowych i czy – jeśli to dostrzegasz – miałbyś jakiś pomysł, jak można tę sytuację zmienić, na czym oprzeć się w walce o wysoki status kultury własnej? A może jest tak, że żadnego zapóźnienia nie ma i to inni powinni baczniejszą uwagę zwrócić na to, co polska kultura ma do zaoferowania?
M.G.: Kuba, nie czuję się kompetentny aby odpowiedzieć na te pytanie.
J.W.: To inaczej. Myślisz, że polski autor ma szansę na światowym, a zwłaszcza amerykańskim rynku kryminałów?
M.G.: Paradoksalnie w tym gatunku byłoby chyba najtrudniej. Byłem w Stanach kilka razy i choć nie twierdzę, że poznałem Amerykanów od podszewki to zdążyłem się przekonać, że przeciętnego Amerykanina nie specjalnie interesuje to, co się dzieje poza jego krajem, więc Walter mimo dobrego nazwiska jako gliniarz znad Wisły miałby marne szanse zdobyć serce czytelnika zza oceanu.
J.W.: Mówi się czasem, że książka składa się z dwóch części: z tego, co autor napisał i z tego, czego nie napisał. Co powiesz o tej drugiej części w przypadku twojego debiutu? Czego nie napisałeś? Jakiego tematu, który – być może masz taki – dręczy cię i męczy, nie poruszyłeś?
M.G.: Napisałem wszystko. Więcej mogłoby znudzić czytelnika. (Śmiech.) A tak serio, to chciałem dać trochę więcej Alicji i jej historii, ale doszedłem do wniosku, że moja wiedza na temat kobiecej natury nie jest dość głęboka, aby nie narażając się na śmieszność przedstawić portret psychologiczny Alicji nie ślizgając się tylko po powierzchni.
J.W.: Są tacy, co uważają, że pisarz nie pisze o swoich tematach, tylko jak gdyby obok nich. A zatem, zakładając przez moment, że to twierdzenie jest słuszne, obok jakich tematów, jak myślisz, ty piszesz?
M.G.: Może i tacy są. Jak to się ich nazywa – ghostwriter? (Śmiech.) Krótko: nie ma tematów, które bym omijał. Uważam, że byłoby to nieuczciwe wobec czytelnika i szybko rykoszetem wróciło, w niekoniecznie przyjemnej dla mnie formie.
J.W.: Jakimi cechami powinien dysponować twój idealny czytelnik? Co powinien wiedzieć zawczasu i na co powinien być przygotowany? Czego oczekujesz od swoich czytelników?
M.G.: Jeśli jest wielbicielem na przykład pani Kalicińskiej, to raczej nie powinien sięgać po moją prozę. Ryzyko nieodwracalnych szkód poniesionych na psychice jest spore. (Śmiech.) A tak poważnie, to chciałbym mieć czytelnika wrażliwego, takiego, który nie tylko z zapałem kombinuje nad rozwiązaniem zagadki kryminalnej, ale też potrafi dostrzec inne, ważne tematy, które obok głównej intrygi przemycam.
J.W.: Co to za kontrabanda?
M.G.: Jak ślepi potrafimy czasem być i obojętni na dziejącą się na naszych oczach krzywdę. Jak łatwo jest udawać, że się nie widzi.
J.W.: Czy nagrody literackie mają sens?
M.G.: No jasne! Od razu książka ląduje na frontowej półce w Empiku. (Śmiech.)
J.W.: A bez tego nie da rady?
M.G.: Da, ale potrzebne jest potężnie wsparcie marketingowe. Przykład – „Dziewczyna z pociągu” Pauli Hawkins. Machinę marketingową rozpętaną wokół tej książki bardzo trafnie spuentowała blogerka, Joanna Rysiewicz. Napisała: „miewałam obawy, czy aby publikacja, przez którą Stephen King zarwał noc, nie wyskoczy mi przypadkiem z lodówki…”. A sama książka taka sobie.
J.W.: Jak organizujesz sobie życie, żeby mieć czas na pisanie? Czy masz z tym problem?
M.G.: Pamiętam, jak na zajęciach stwierdziłeś, że bezrobocie, to jest najlepsze, co się może trafić pisarzowi. Ja niestety nie mam tego komfortu i muszę jakoś upchać te godziny pracy twórczej w napiętym grafiku dnia codziennego. Raz wychodzi to lepiej, raz gorzej, ale chyba nie tak źle, bo książka w końcu powstała.
J.W.: Upychasz? Co to znaczy? Podziel się metodą, może jakiś pisarz zmagający się z podobnymi dylematami skorzysta.
M.G.: W języku angielskim jest takie powiedzenie, że jak ci brakuje czasu, to sobie go musisz stworzyć. Mnie to najlepiej wychodzi w późnych godzinach wieczornych. Świadomie rezygnuję z kawałka snu i piszę. Inaczej się nie da.
J.W.: Coraz popularniejsze robią się kursy pisania. Co myślisz o idei uczenia pisania tak, jak się w szkołach muzycznych uczy muzykowania, a w akademiach sztuk pięknych rzeźby czy malarstwa?
M.G.: Często słyszę, czytam, że kreatywnego pisania nie można nauczyć, że z tym to się trzeba urodzić i sam talent wystarczy. Cóż, pewnie w historii literatury znalazło by się parę przykładów potwierdzających tą tezę, ale są to tylko wyjątki potwierdzające regułę – literatura, muzyka, czy jakakolwiek inna dziedzina sztuki (i nie tylko) rządzi się pewnymi zasadami. Bez poznania tych zasad początkujący twórca ryzykuje, że jedynym odbiorcą, który z otwartymi ramionami przyjmie jego dzieło będzie on sam, bo inni albo nie pojmą, o cóż temu autorowi chodziło, albo najzwyczajniej w świecie odrzucą jego dzieło jak niestrawny kawałek zepsutego mięsa, więc jeśli drzemie w nas talent, pomóżmy mu się rozwinąć korzystając z wiedzy mistrza i konstruktywnego wsparcia pretendujących, jak my sami, do pisarstwa koleżanek i kolegów uczestniczących w kursach.
J.W.: Jak ty trafiłeś na warsztaty pisarskie?
M.G.: Żona podsunęła mi ten pomysł, a konkretnie linka do strony internetowej Pasji Pisania. Choć nigdy o tym wcześniej nie myślałem pchnięty jakimś szczęśliwym impulsem postanowiłem się zapisać. Po pierwsze z ciekawości, co to takiego kurs pisania, a po drugie z chęci poznania nowych ludzi. Jak widać była to bardzo dobra decyzja – mam książkę i nowych przyjaciół.
J.W.: Żona wiedziała, że masz talent? Wspiera cię?
M.G.: Myślę, że w jakiś sposób go dostrzegała. Na przykład zawsze powtarza, że nie potrafi pojąć, dlaczego ktoś taki jak ja skończył politechnikę, a nie jakiś kierunek humanistyczny. A ja po prostu dokonałem wyboru, który wtedy wydawał mi się słuszny.
J.W.: Czy warsztaty pomogły ci w pisaniu?
M.G.: Zdecydowanie. Przede wszystkim dzięki kursowi zacząłem pisać. (Śmiech.) A jak już zacząłem, to nie popełniłem masy błędów, na których pewnie bym się potknął i niewykluczone, że poległ w końcu. Co ważne, na pewno nie mniej niż sama warstwa merytoryczna, to możność obcowania z ludźmi, którzy też próbują tworzyć, którzy chętnie wymieniają doświadczenia i podczas omawiania przynoszonych na zajęcia próbek twórczości własnej są wartościowym o konstruktywnym głosem krytyki.
J.W.: Czego pisarz może nauczyć się od twórców filmowych i serialowych? Jest w ogóle coś takiego, czy te dwa światy nie mają wiele wspólnego?
M.G.: Dobry serial jest jak dobra książka – jest w nim antagonista i protagonista, są kłamstwa, intrygi, operowanie kontrastem, ukryte drugie dno, żądza, zemsta i nienawiść, a wszystko to podane w taki sposób, aby po każdym odcinku zostawić widza z pytaniem – co dalej? Przykład, który wszystko to w sobie ma? – „Breaking Bad”. Chcesz napisać bestseller – obejrzyj choć jeden sezon, wynotuj głównych bohaterów, określ ich role, metody działania, przyczynki do sukcesów lub porażek. Wynotuj, kto kłamie, a kto mówi prawdę, i kto na jednym lub drugim zyskuje – i już masz gotową ściągę na własny bestseller. (Śmiech.)
J.W.: Od lat powtarzany jest banał o upadku literatury i jej stopniowym przechodzeniu do defensywy. Jakie faktyczne zagrożenia dostrzegasz, patrząc na współczesną literaturę, postawy pisarzy i działalność rynku wydawniczego? Jest coś, co cię niepokoi szczególnie?
M.G.: Masz rację, to jest banał. Literatura jako taka nie musi się bronić, bo tak naprawdę nie ma żadnej konkurencji. Żadna dziedzina sztuki nie zapewni odbiorcy tego, co może dać tylko słowo pisane – kreatywnego odbioru. Te same słowa tworzą w umysłach czytelników tysiące różnych światów, a każdy z nich ma tylko jednego właściciela i kreatora.
J.W.: Nie obawiasz się, że ten wysiłek współtworzenia może zepchnąć literaturę na margines? Bo wiesz, ludzie leniwi bywają i jak mogą mózgu nie przemęczać, to idą na łatwiznę, woląc gotową, na przykład serialową papkę obrazów, dialogów.
M.G.: Gdyby miało się tak stać, to już dawno temu. Telewizja, Internet – te media funkcjonują od lat, a księgarnie nadal mają się dobrze.
J.W.: Czy według ciebie tak zwany artysta, pisarz, poeta różni się czymś od innych ludzi, którzy artystami nie są? A jeśli tak, to czym?
M.G.: Artyści to dawcy, nie-artyści to biorcy. Ci drudzy bez tych pierwszych przeżyją (inna kwestia: co to za życie?), ci pierwsi bez drugich na pewno nie.
J.W.: Ciekawe co mówisz, bo mnie się czasem zdaje, że artyści to bezwzględni biorcy. (Śmiech.) Pozwól więc, że będę drążyć. Uważasz, że są jakieś wyraźne cechy, poza chęcią kreowania czy przyswajania gotowców, które odróżniają artystów, na przykład pisarzy od tak zwanej normalnej części społeczeństwa (czymkolwiek ona jest)?
M.G.: Sugerujesz, że artyści nie są normalni? Może to jest właśnie odpowiedź na Twoje pytanie. (Śmiech.) Szczerze mówiąc, nie znam zbyt wielu pisarzy, więc trudno mi znaleźć jakąś wspólną dla nich cechę odróżniającą ich od reszty społeczeństwa.
J.W.: Jak skomentowałbyś taki dwuwers poetki, Marty Podgórnik, który tu lekko strawestuję: „pilot mig-a zwycięża gdy samotnie leci / w pisarstwie nie ma miejsca na żonę i dzieci”?
M.G.: Ale kiedyś z tego samolotu musi wysiąść i komuś tym zwycięstwem się pochwalić i naładować baterie przed kolejną batalią. Ponadto, jakimż niewyczerpanym źródłem inspiracji mogą być najbliżsi! Wiem coś o tym.
J.W.: Co takiego wiesz?
M.G.: Ta wiedza jest zarezerwowana dla wąskiej grupy wtajemniczonych.
J.W.: Istnieje coś takiego jak sztuka czysta? Czym ona jest, jeśli jest?
M.G.: Poproszę i inny zestaw pytań. (Śmiech.)
J.W.: OK. Od czego zależy i czym tak w ogóle jest według ciebie dzisiaj sukces w literaturze?
M.G.: Pewnie u co niektórych wywołam święte oburzenie, ale sukces mierzy się ilością sprzedanych egzemplarzy. Czy za sukcesem zawsze idzie sztuka, to już inna kwestia.
J.W.: Myślisz, że to uczciwe, że sztuka sobie, a sprzedaż i nakłady sobie?
M.G.: Myślę, że rynek ma tę uczciwość w głębokim poważaniu. C’est la vie.
J.W.: Jak oceniasz wpływ nowoczesnych mediów na życie literackie? Dzięki temu jest żywiej i ciekawie, czy tylko zamętu więcej? Podoba ci się ta demokratyzacja sztuki, która pojawiła się i dominuje wraz z postępem technicznym?
M.G.: Sam jestem przykładem tej, jak to nazwałeś „demokratyzacji”. Bez Internetu, kina i telewizji, które w znacznym stopniu mnie ukształtowały, książka by pewnie nie powstała.
J.W.: Jeszcze jedno w związku z mediami nowymi itd. Czujesz się „przeniknięty ilością” rzeczy, osób, wszystkiego w dzisiejszym świecie? Dręczy cię może Gombrowiczowska myśl, że bycie „jednym z dziesięciu tysięcy”, jak na przykład w starożytnej Grecji, to coś zupełnie innego niż bycie jednym z siedmiu miliardów obywateli dzisiejszego świata, jak w twoim pojedynczym przypadku?
M.G.: Nie mam z tym żadnego problemu. Nie widzę też większego sensu, aby dywagować nad faktem, na który nie mam najmniejszego wpływu. Dzisiejszy świat jest, jaki jest i jestem pewien, że za dwieście lat też się znajdzie jakiś nowy Gombrowicz dręczony tęsknotą, za czymś co bezpowrotnie minęło.
J.W.: Pewien filozof z Europy Środkowej powiedział, że są trzy role intelektualisty: prorok, który tworzy i rzuca wizje przyszłości; sędzia – ten osądza czas, historię, rzeczywistość; w końcu świadek, który świadczy o czasie i miejscu. Która z tych ról jest ci najbliższa i dlaczego?
M.G.: Zdecydowanie temu trzeciemu. Z zasady trzymam bezpieczny dystans od tych, którzy wiedzą „lepiej”, a z takimi personami mi się ci dwaj pierwsi kojarzą.
J.W.: Ale jeszcze w nawiązaniu do poprzedniego: ten sam filozof powiedział, że Zachód, zachodni intelektualiści zawłaszczyli rolę „proroka” i „sędziego”, zostawiając dla reprezentantów kultur niższych, takich jak np. wschodnioeuropejskie, rolę „świadka”. Czy to by nie tłumaczyło, dlaczego np. Stasiuk i niektórzy jeszcze nasi pisarze „świadkujący” mają pewne wzięcie na Zachodzie, a nasi współcześni „prorocy” i „sędziowie”, a także nasi awangardziści – poza kilkoma wyjątkami, zazwyczaj na stałe zresztą mieszkającymi na Zachodzie – nie? A może inaczej to widzisz?
M.G.: Naprawdę ktoś tak powiedział? Po pierwsze nie uważam kultury Wschodniej Europy za „niższą” od Zachodu. A jeśli w księgarniach widzimy dużo więcej tytułów obcych autorów niż naszych, to pragnę zauważyć, że liczba polskich autorów jest proporcjonalna do liczebności Polaków. Tylko Stany i UK to 384 miliony ludzi, więc statystycznie rzecz ujmując mają dziesięć razy więcej pisarzy i ludzi kultury niż my i nie zakładając (choć są pewnie tacy, co w to wierzą), że ich intelekt do pięt nie sięga naszym rodakom, mają też dziesięć razy większe szanse, aby zaistnieć w kulturze masowej.
J.W.: Hindusów i Chińczyków jest jeszcze więcej, a jakoś furory nie robią, w awangardzie sztuki światowej rzadko kiedy idą. Zgodnie z teorią, jaką proponujesz, powinniśmy być zalewani doskonałymi dziełami twórców hinduskich i chińskich. Jak wytłumaczysz, że tak nie jest? Że nie ma hinduskiej „Wojny i pokoju”, ani „Na Wschód od Edenu”, a jeden Mo Yan z drugim Yu Hua, skądinąd znakomici pisarze, nadal mogą śnić o azjatyckim Joysie czy Prouście?
M.G.: Afrykańczycy też nie, choć liczebność kontynentu przekroczyła miliard. Moja teoria opierająca się na statystyce dotyczy społeczeństw z podobnego kręgu kulturowego i żyjących na podobnym poziomie ekonomicznym.
J.W.: Jeszcze wrócę do techniki i nauki. Jak to jest z tą techniką i zdobyczami nauki? Czy tylko pisarze fantastyczni powinni się nimi interesować? Czy nie jest tragiczne, że na przykład w poezji współczesnej więcej znajdziesz „muren i moren” niż telefonów komórkowych, mejli, esemesów, skajpów, wideoczatów (ten słownik jest naprawdę bogaty i poetycko niewyzyskany, mam wrażenie, kompletnie)? Nie uważasz, że poeci współcześni polscy często zachowują się tak, jakby bawili się w pisanie wariacji na temat liryki sprzed stu albo dwustu lat, pełnej słońc, księżyców, gwiazd i nawet łąk, a nie widzieli za bardzo – i nie mieli chęci dostrzec – co jest tu i teraz, pod ręką? Jakby kompletnie nie mieli siły się z tym zmierzyć, wymyślić dla tego poetyki? Zresztą, nie tylko poeci. Bo i prozaicy zdają się czasem pisać, jakby technika ledwie ich musnęła. Co o tym myślisz?
M.G.: O poezji współczesnej nie będę się wypowiadać, bo nie czytam. Jeśli chodzi o prozę, to w mojej wszystko to jest. (Śmiech.) A co do innych autorów, to nie wydaje mi się, żebym ostatnio czytał coś, co się dzieje współcześnie i na przykład bohater zamiast wysłać do ukochanej emaila zasuwa na pocztę z listem pisanym nocą przy blasku dogasającej świecy.
J.W.: Gdybyś mógł kazać polskim krytykom współczesnym przeczytać jakichś polskich poetów i prozaików dwudziestowiecznych jeszcze raz, jakie nazwiska byś wskazał?
M.G.: Tylko po co? Oni i tak wiedzą swoje. Kazałbym im przeczytać Leśmiana i usłyszeć, czy pokochaliby jego „Malinowe chruśniaki” tak, jak ja się kiedyś dawno temu w nich zakochałem.
J.W.: Zaraz przed chwilą mówiłeś, że poezji nie czytasz. (Śmiech.) Marcin, a czy ty przypadkiem jakichś liryków sam nie sadzisz po nocach?
M.G.: W życiu napisałem trzy wiersze. Jeden w ogólniaku i dwa na konkurs grupy „jak minął twój pisarski tydzień”. Taki ze mnie poeta. (Śmiech.)
J.W.: Dostrzegasz, jak to się mówi, jakieś wybitne, a przegapione czy niedocenione zjawiska w literaturze współczesnej?
M.G.: Nie, choć nie twierdzę, że takich nie ma.
J.W.: Czy jest w twoim życiu jakaś przestrzeń, w której sztuki, literatury nie ma wcale? Jeśli jest, to jak się z tym czujesz?
M.G.: Kuba, wiesz, czym się zajmuję na co dzień, więc znasz już odpowiedź na to pytanie. (Śmiech.)
J.W.: Gdybyś miał przez moment wcielić się w rolę surowego krytyka czy recenzenta oceniającego twoją książkę, to na jakie jej mankamenty wskazałbyś w pierwszym rzędzie?
M.G.: „Grygier czasami nie docenia inteligencji czytelnika, zawzięcie tłumacząc motywy bohaterów” – takim zdaniem z pewnością zacząłbym krytykę.
J.W.: Nie doceniasz?
M.G.: Oczywiście, że doceniam, więc muszę popracować nad tym aby czasami nie sprawiać wrażenia, że nie doceniam.
J.W.: Co uważasz za swoje największe osiągnięcie i co jeszcze planujesz osiągnąć – w życiu, w literaturze?
M.G.: Wydanie książki – spodziewałeś się innej odpowiedzi? (Śmiech.) Co chcę osiągnąć? Będę próżny – bardzo bym chciał napisać taką książkę, o której będzie głośno i zostanie zekranizowana.
J.W.: Ekranizacja jest dziś przepustką do sławy?
M.G.: Nic o sławie nie mówiłem, ale jeśli już pytasz, to nie, ekranizacja nie jest warunkiem, tylko jedną z dróg.
J.W.: Kto mógłby zagrać główne role w filmie na podstawie „Nie patrz w tamtą stronę”?
M.G.: Walter – Dorociński, Alicja – Magda Popławska. Tych dwoje tak na szybko mi przyszło do głowy.
J.W.: Czym jest dla ciebie poezja? Co daje ci wiersz – własny bądź cudzy?
M.G.: Nie, nie chcę tego pytania.
J.W.: Myślisz, że każda książka przeczytana wzbogaca nas duchowo i intelektualnie?
M.G.: W pewnym sensie tak. Nawet poczytny grafoman spełnia szczytny cel przyciągając do słowa pisanego tych, którzy raczej nie są namiętnymi czytelnikami wzbogacając ich ubogi świat choćby namiastką przeżyć duchowych.
J.W.: Czy pisarz powinien zajmować się kwestiami bieżącej polityki? Czy pisarz powinien angażować się w polityczne spory?
M.G.: Nie wiem, dlaczego by nie mógł, jeśli ma takową ochotę. Polityka nie jest zarezerwowana dla konkretnej grupy społecznej, czy konkretnego zawodu.
J.W.: Czy łatwo było znaleźć wydawcę dla twojego debiutu?
M.G.: Kiedyś myślałem, że trudno, ale zmieniłem zdanie po rozmowach z kilkoma znajomymi. Nie było to takie trudne. Nie zmienia to jednak faktu, że sam dobry tekst nie daje gwarancji, że zostanie się zauważonym. Zanim podpisałem umowę z Prószyńskim, moja powieść została wysłana do kilku innych, znanych na rynku wydawców. Nikt się nie odezwał, a od Prószyńskiego po kilkunastu dniach miałem odpowiedź, że chcą wydać moją książkę. Gdzie tkwi sekret? Proste – w rekomendacji. Dzięki rekomendacji życzliwej mi i mojemu tekstowi osoby, moja powieść została przeczytana i doceniona.
J.W.: Jak wspominasz współpracę z wydawcą? Co jest czy też było w niej najlepszego, a co najtrudniejszego według ciebie?
M.G.: Mam dobre doświadczenie. Spodobało mi się, jak poważnie redaktor prowadzący podszedł do mojej powieści. Dzięki jego działaniom dostałem bardzo surowy i jednocześnie konstruktywny feedback od jednego z krytyków literackich, co miało znaczny wpływ na końcowy kształt książki i, jestem o tym przekonany, wyszło jej na dobre.
J.W.: Od kiedy wiedziałeś, że chcesz pisać?
M.G.: Od kiedy przyniosłem pierwszy tekst do krytyki na warsztaty literackie. (Śmiech.)
J.W.: Zamierzasz pisać kolejne książki? Co to będzie?
M.G.: Następny projekt będzie kontynuacją „przygód” Waltera. A czy będą kolejne? Zobaczymy po tej drugiej.
J.W.: Kim byłbyś w idealnym wszechświecie?
M.G.: Sobą. Po co ryzykować? (Śmiech.)
J.W.: A gdybyś mógł wybrać bez ryzyka?
M.G.: Pisarzem utrzymującym się z pisania.
J.W.: Czy literatura jest sexy?
M.G.: Jak diabli.
J.W.: Dziękuję Ci bardzo za rozmowę.
Fot. Archiwum Marcina Grygiera.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.