Jakub Winiarski: Kilka słów o tobie. Kim jesteś w literaturze? Jak widzisz obecnie swoją postać i swoją literacką karierę? Jak lubisz o tym mówić, a jak nie lubisz?
Renata Kosin: Przede wszystkim, jestem tu nowa (debiutowałam zaledwie dwa i pół roku temu), z wszystkimi tego konsekwencjami, i tak też wciąż się widzę. Na etapie, w którym nie wypada wręcz mówić o karierze, co jest też mi trochę na rękę, ponieważ nie lubię o niej mówić, w jakikolwiek sposób.
J.W.: Jak na nową masz imponujący dorobek. Trzy powieści wydane, czwarta w druku. Jak tego dokonałaś? Latami pisałaś do szuflady?
R.K.: Nie piszę do szuflady, szkoda mi na to czasu. Każdą powieść pisałam z planem, by ją wydać i tak też się stało – każda niemal natychmiast trafiała do wydawcy. Napisałam tyle, ile sobie zaplanowałam. Dla jednych dużo, dla innych mało. Dużo, jeśli ktoś ma wiele innych zajęć prócz pisania, a ja tylko piszę, nie licząc przerw na zwykłe obowiązki domowe, czy odpoczynek. Od pięciu, do ośmiu godzin dziennie, we wszystkie dni robocze. Kiedy nie piszę, zastanawiam się, co napiszę jutro, albo planuję fabułę kolejnej książki, a to da się robić przy okazji innych czynności. Weekendy z reguły mam wolne, to czas zarezerwowany dla rodziny. Chyba, że rodzina sama go sobie zaplanuje beze mnie, wtedy oczywiście piszę.
J.W.: Od kiedy wiedziałaś, że chcesz pisać?
R.K.: Prawdopodobnie od zawsze, tylko dość późno to sobie uświadomiłam.
J.W.: Czym jest dla ciebie określenie literatura kobieca? Etykietką, która pomaga? Etykietką, która przeszkadza? Czymś jeszcze innym?
R.K.: Etykietką, która mogłaby pomóc odnaleźć ją w tłumie innych jej zwolennikom, gdyby nie fakt, że takie określenie literatury jest fałszywie interpretowane. Przez to czasem ląduje ona na niewłaściwej półce, lub też z odpowiedniej już półki sięga po nią niewłaściwa osoba. Dzieje się tak, bo nie wszyscy rozumieją, że literatura kobieca i romans to nie synonimy, i że jeśli coś jest kierowane do kobiet, nie musi być z zasady łatwe, lekkie i przyjemne, na tak zwane „długie, jesienne wieczory, z kubkiem herbaty, miękkim kocykiem, itd”.
J.W.: To czym w takim razie jest dla ciebie literatura kobieca?
R.K.: Literatura kobieca to taka, po którą sięga statystyczna kobieta – dla kobiet i często kobietach, przy czym warto pamiętać, że życie kobiet to nie jest wieczny taniec godowy, i że znalezienie faceta to nie jedyny (a czasem nawet żaden) ich cel. Poza tym, literatura kobieca to również taka, która ma w sobie pewien ledwie uchwytny żeński pierwiastek, niuans, który czasem umyka mężczyznom – tym piszącym, i tym czytającym.
J.W.: Dlaczego ta literatura kobieca jest tak po macoszemu traktowana przez opiniotwórcze dzienniki, tygodniki, portale kulturalne? Jak to jest, że tyle osób ją czyta, a krytycy tak bardzo na nią narzekają? Co o tym myślisz?
R.K.: Wszystko przez utrwaloną historycznie i kulturowo rolę kobiety i to, jak jeszcze do niedawna była postrzegana – nie tylko przez płeć przeciwną. Utarło się, że „kobiece”, częściej określane jako „babskie”, jest synonimem tego, co błahe, płytkie, kiczowate, różowe i niewarte uwagi. Nie wiem, jak wiele czasu jeszcze potrzeba, żeby niektórym spadły klapki z oczu, by mogli dostrzec wreszcie, jakie są naprawdę współczesne kobiety, a nie jedynie się tego domyślać. Nie do końca jest też prawdą, że krytycy narzekają na literaturą kobiecą. Oni raczej ją ignorują. Nie rozpatrują jej w kategoriach kultury.
J.W.: Dlaczego? Przecież to jest tak znaczny kawałek kultury, że powinno to budzić zainteresowanie? Jak myślisz, dlaczego nie budzi? Czemu jest ignorowane to zjawisko, jakim jest literatura kobieca?
R.K.: Przez stereotypowe myślenie. Niektórzy (i wcale nie mam na myśli wyłącznie mężczyzn) uważają, że kobiece sprawy to rozmowy o kulinariach, modzie, facetach i niemowlęcych kupkach. Nic dziwnego, że takie coś nie budzi zainteresowania. Poza tym, publiczne przyznanie się do podobnych zainteresowań (nawet, jeśli wynikają z błędnego postrzegania) jest pewnie ujmą dla poważnych mediów kulturalnych. Dopóki te wszystkie poważne media i ci z nawiasu wyżej nie uwierzą, że sprawy kobiet nie sprowadzają się tylko do wspomnianych banałów (nawet, jeśli się o nie ocierają), nic się nie zmieni.
J.W.: Co jest dla ciebie najważniejsze w pisaniu?
R.K.: To, by każde kolejne napisane zdanie było lepsze od poprzedniego. Nieustanna praca nad doskonaleniem warsztatu.
J.W.: Styl jest dla ciebie ważny? Nie uważasz, że to ostatnia rzecz, która interesuje czytelnika czy czytelniczkę?
R.K.: Styl jest bardzo ważny. Zgadzam się z tym, że przeciętny czytelnik nie będzie mu się szczególnie przyglądał, pewnie też często nie będzie umiał wskazać błędów w stylu, ale z pewnością wyczuje wszystkie niedociągnięcia i zgrzyty. Będzie mu trudniej się czytało, choć nie będzie wiedział, dlaczego. Podobno książki, które lekko się czyta, trudno i mozolnie się pisze, a gdy się pisze lekko, wtedy… Sam pewnie się domyślasz. Myślę, że w tym tkwi sedno.
J.W.: Czy przy pisaniu trzymasz się jakichś zasad? Masz swoje pisarskie reguły?
R.K.: Tak jak w wielu innych dziedzinach życia, trzymam się zasad, ale raczej tych ustalonych przez siebie. W pisaniu jedną z najważniejszych jest nieinspirowanie się tym, jak piszą inni. Dlatego kiedy piszę, czytam wyłącznie teksty źródłowe. Nie pokazuję też nikomu surowego tekstu, ani nie pozwalam zaglądać sobie przez ramię, gdy pracuję. To jest dla mnie zbyt intymne, wręcz nie potrafię pisać w czyjejś obecności. Gotowy tekst widzi dopiero redaktor.
J.W.: Pisanie, jako czynność intymna? Dlaczego? Z czym to się wiąże u ciebie?
R.K.: Według Hłaski: „Książki warto pisać tylko wtedy, jeśli przekroczy się ostatnią granicę wstydu; pisanie jest rzeczą bardziej intymną od łóżka; przynajmniej dla mnie.” Dla mnie również. Bardzo mocno angażuję się w to moje pisanie, cała, łącznie z wszystkimi mniej publicznymi strefami umysłu i serca. Czasem między wersami ujawniam to, czego nigdy w życiu nie powiedziałabym wprost. Nikomu. Tutaj przełamuję wstyd i mówię, ponieważ wiem, że nie mam innego wyjścia. Bez tego nie da się nic dobrze napisać, bo wyjdzie płytkie, jałowe i puste.
J.W.: Co jest najprzyjemniejsze w pisaniu książki?
R.K.: Pisanie to bardzo ciężka praca, dlatego chyba pierwszy autentycznie przyjemny moment to ten, w którym stawia się ostatnią kropkę. Drugi, gdy poznaje się pierwsze reakcje czytelników.
J.W.: Co jest najtrudniejsze w pisaniu książki?
R.K.: Najtrudniej jest zacząć. Nie tylko powieść, ale niemal każdy jej rozdział, lub po prostu kolejny fragment, zwłaszcza, gdy nie ma się akurat najmniejszej ochoty na pisanie. Jeśli miałabym wykonać jakąkolwiek pracę fizyczną, to choćby nie wiem jak mi się nie chciało, jestem w stanie wywiązać się z zadania. Z pisaniem tak się nie da. Nie można zmusić się do kreatywnego myślenia, gdy w głowie panuje pustka, albo zbyt duży zamęt.
J.W.: To jak ty zmuszasz się do zaczęcia?
R.K.: Sprawdzam, co napisałam poprzedniego dnia. To zwykle pomaga się rozpędzić. Jeśli jednak nie, wtedy idę na psi spacer – straszliwie nudne zajęcie, ponieważ to pies prowadzi, zwykle tą samą trasą, przez łąki. Wtedy, z nudów właśnie, zaczynam myśleć o tym, co mogłabym napisać, w głowie układam sobie zdania. Kiedy wracam ze spaceru, często mam gotowych do zapisania kilka akapitów, na rozpęd, a potem już siłą tego rozpędu samo się toczy.
J.W.: Czy udało ci się szybko skończyć twoje książki? Miałaś chwile zwątpienia?
R.K.: Nie jestem do końca pewna, co masz na myśli pisząc „szybko”. Każda z moich książek powstawała około roku, łącznie z planowaniem fabuły i zbieraniem materiałów, ale pewnie gdyby czas mi pozwolił, mogłabym nad nimi pracować o wiele dłużej. Samo pisanie zajmowało pięć, sześć miesięcy. Poważnych chwil zwątpienia nie miałam, czasem jedynie momenty obniżenia nastroju. Wtedy do głowy przychodziły mi różne czarne myśli, jednak ta „najczarniejsza”, czyli, że to, co robię nie ma sensu, na szczęście dotąd się nie pojawiła.
J.W.: Masz jakiś sposób na radzenie sobie z czarnymi myślami?
R.K.: Nic z nimi nie robię. Czekam aż same miną, zwykle niezbyt długo. Jestem z natury bardzo pogodnym człowiekiem, prędzej czy później niemal we wszystkim zaczynam widzieć jakieś plusy, a to pomaga.
J.W.: Jaki miałaś sposób na zmotywowanie się do pisania?
R.K.: Nadal szukam optymalnego sposobu. Próbowałam wyznaczać sobie sztywne godziny pracy, ustalać minimalną, tygodniową ilość stron, wyznaczać kary w formie odpracowywania niewyrobionej „normy”. Niestety, to nie zawsze przynosi oczekiwane efekty. Chyba jestem dla siebie zbyt wyrozumiałą szefową.
J.W.: A jakie są te normy, których starasz się trzymać? Pięć stron dziennie, w tygodniu?
R.K.: Kiedyś postanowiłam pisać minimum dwadzieścia stron tygodniowo. Poskutkowało tym, że zwykle te napisane na siłę strony do niczego się nie nadawały. Dlatego teraz nie wyznaczam sobie takich norm, są to raczej godziny przeznaczone na pisanie. Jednak w tym czasie też nie zmuszam się do tego za wszelką cenę, bo efekty takiego przymusu niemal zawsze kasuję. Po prostu jak mi kiepsko idzie, sprawdzam to, co napisałam wcześniej.
J.W.: Wiem, bośmy o tym niedawno rozmawiali, że lubisz detektywa Monka i jego szajby. A ty masz jakieś rytuały? Jakieś prywatne czary–mary, żeby w rzeczywistości wszystko szło po twojej myśli i nie rozpraszało cię?
R.K.: Nie tylko lubię, ale też nim bywam. (Śmiech.) I oczywiście, że miewam swoje rytuały. Na przykład, zanim zacznę pisać, porządkuję (nie mylić ze sprzątaniem!) nie tylko mój pokój do pracy, ale pozostałe pomieszczenia również. W przeciwnym razie nigdy nie zdołałabym się skupić. Robię też pewnie parę innych dziwnych rzeczy, nie umiem w tej chwili wymienić jakich, bo po prostu dla mnie nie są dziwne. Odkrywam to dopiero, kiedy widzę reakcję innych. Postanowiłam jednak zrobić użytek z tych moich dziwactw i kilkoma z nich uszczęśliwiłam bohatera moich dwóch ostatnich powieści. Kto jest ich ciekaw, sam może sobie to sprawdzić.
J.W.: Pytanie na rozluźnienie. Czym jest dla ciebie poezja? Co daje ci wiersz – własny bądź cudzy?
R. K.: Własnych nigdy nie pisałam. Do czytania cudzych podchodzę trochę jak do jeża. Poezja jest dla mnie zbyt niejednoznaczna, a ja lubię mieć jasność sytuacji. Wobec wszelkich wieloznaczności czuję się zagubiona. Niepokoi mnie chaos, źle znoszę każdy nieporządek, a poezja bywa niekiedy potwornie zabałaganiona. Czuję się pewniej, gdy mogę sobie wszystko poukładać, usystematyzować, i dzięki temu lepiej zrozumieć. Niestety w przypadku poezji coś takiego rzadko się udaje.
J.W.: Żeby być poetą, trzeba mieć chaos w głowie? (Śmiech.)
R.K.: Tak. Twórczy bałagan, który oczywiście nie jest niczym złym w poezji, po prostu ja wolę te bardziej poukładane wiersze. Inaczej ma się rzecz z prozą. Prozaicy również miewają zabałaganione umysły, ale to moim zdaniem wpływa niekorzystnie na ich twórczość. Tu powinien panować porządek. Bez przypadkowości i nadmiaru. Wszystko, każdy element, zdanie, czy nawet słowo powinno być po coś. Bo jeśli ma pełnić funkcje jedynie ozdobne, może okazać się, że nie tylko wcale nie zdobi, ale zawadza i zbiera kurz.
J.W.: Czy dostrzegasz może coś takiego, jak zapóźnienie polskiej kultury, jej wtórność, drugorzędność wobec innych kultur europejskich, światowych? A jeśli to dostrzegasz – miałabyś może jakiś pomysł, jak można tę sytuację zmienić, na czym oprzeć się w walce o wysoki status kultury własnej?
R.K.: Myślę, że zarówno zapóźnienie, wtórność, jak i drugorzędność wynika z ciągłego naśladownictwa nie tylko zachodniej kultury, ale niemal wszystkiego, co zachodnie. Przez lata, szczególnie te trudniejsze dla Polski, utrwalaliśmy w sobie przekonanie, że wszystko, co zagraniczne – bardziej kolorowe, egzotyczne i zwykle poza naszym zasięgiem, jest zawsze lepsze. Myślę, że minie wiele czasu, zanim pozbędziemy się kompleksów i uwierzymy, że sami potrafimy nie gorzej, a nawet często lepiej, i w dodatku po swojemu.
J.W.: A w literaturze kobiecej? Nie masz wrażenia, że tutaj jesteśmy już na tym samym poziomie co reszta świata i że literatura kobieca mogłaby stać się naszym polskim towarem eksportowym?
R.K.: Pewnie, że mogłaby. Tylko najpierw trzeba by przestać porównywać polską literaturę kobiecą do standardów zachodnich w sposób zbyt dosłowny. Irytuje mnie, gdy niektórzy podkreślają, jak dobre są niektóre polskie pisarki używając zwrotów typu: polska Läckberg, polska Picoult itp. Po co? Lepiej jest chyba robić coś dobrze samemu z siebie, niż jak ktoś lub coś.
J.W.: Mówi się czasem, że książka składa się z dwóch części: z tego, co autor napisał i z tego, czego nie napisał. Co możesz powiedzieć o tej drugiej części w przypadku swoich książek? O czym nie napisałaś? Jakiego tematu, który – być może jest taki – dręczy cię i męczy, nie poruszyłaś i z jakiego powodu?
R.K.: Nie napisałam i nigdy nie napiszę wprost o tym, co jest za bardzo moje. Zbyt osobiste i intymne, by opowiedzieć o tym światu w jakiejkolwiek formie – powieści, czy też wywiadu.
J.W.: Są tacy, co uważają, że pisarz nie pisze o swoich tematach, tylko jak gdyby obok nich. A zatem, zakładając przez moment, że to twierdzenie jest słuszne, obok jakich tematów piszesz?
R.K.: Przyjmując, że kiedy nie piszę o czymś wprost, piszę jakby obok, zwykle lawiruję wokół wszelakich problemów społecznych, mniej lub bardziej ważnych. To nie jest celowe, staram się wręcz odejść od tej maniery, która została mi w spadku po dawnych bardzo czasach, gdy prowadziłam teatr profilaktyczny. Pisałam wtedy scenariusze dla mojej grupy, stąd pewnie tendencja do zahaczania o tego typu tematy.
J.W.: Co to jest teatr profilaktyczny? Opowiedz o tym, jak się w nim znalazłaś, co robiłaś? Działasz w nim jeszcze?
R.K.: Teatr profilaktyczny bierze na tapetę różne problemy społeczne: agresja, przemoc domowa, uzależnienia, niechciane ciąże itp. Posłużenie się dramą, pokazanie na konkretnych przykładach pewnych zachowań, czy sytuacji, daje lepsze efekty, niż wtłaczanie ludziom, zwłaszcza młodym, suchych moralizatorskich faktów. Młodzież rzadko potrafi myśleć abstrakcyjnie. Lepiej działają „żywe” przykłady. To dlatego zajęłam się takim teatrem, choć pomógł mi w tym też przypadek. Dostałam nową pracę i przy okazji przejęłam grupę teatralną (wtedy kabaretową) po innym instruktorze. Wkrótce polecono mi przegotowanie „czegoś” o profilaktyce uzależnień. Szukanie odpowiedniego scenariusza okazało się drogą przez mękę. Stwierdziłam, że szybciej stworzę coś sama. Napisałam jeden, potem kolejne, nawet jedną bajkę profilaktyczną dla maluchów. Potem pomyślałam, że mogliby z tego skorzystać inni, dlatego wysłałam wszystko do krakowskiego wydawnictwa specjalizującego się w tej tematyce.
J.W.: Jakimi cechami powinien dysponować twój idealny czytelnik? Co powinien wiedzieć zawczasu i na co powinien być przygotowany? Czego oczekujesz od czytelników?
R.K.: Staram się pisać tak, jak sama chciałabym czytać, więc pewnie mój idealny czytelnik powinien mieć upodobania czytelnicze podobne do moich. Jeśli tak jest, prawdopodobnie lubi być mocno zaskakiwany – nie tylko nieprzewidywalnym zakończeniem, ale wielokrotnie po drodze. A także nienawidzi schematów i denerwuje go posługiwanie się stereotypami. Nie lubi nudy, woli, gdy dużo się dzieje, nawet, jeśli to wymaga odrobiny wysiłku umysłowego. Oczekuje, że jeszcze długo po skończeniu książki będzie miał powód, by o niej myśleć. Nie znosi, gdy po odłożeniu lektury nie zostaje w nim nic, prócz zepsutego samopoczucia.
J.W.: A co, jeśli zostaje w nim dobre samopoczucie? Nie ma żadnych przemyśleń, ale jest zadowolony? Czy nie do tego sprowadza się większość lektur z gatunków łatwych i przyjemnych?
R.K.: Powiedziałam, że niedobrze jest, jeśli nie zostaje NIC prócz złego samopoczucia, czyli oprócz niego musi być zawsze coś jeszcze – temat do przemyśleń. Natomiast, jeśli pozostajemy z dobrym samopoczuciem, to nawet mimo braku powodów do przemyśleń dalej czujemy się dobrze, a chyba o to chodzi, prawda? To coś, jak bańki mydlane. Przez chwilę miło na nie popatrzeć, potem pękają i człowiek o nich zapomina. Efekt nie jest długotrwały, ale czasem jedna krótka miła chwila potrafi poprawić człowiekowi humor na całkiem długo, a już na pewno nie uczyni mu żadnej krzywdy. W przeciwieństwie do nawet najkrócej trwającej złej chwili.
J.W.: Czy według ciebie tak zwany artysta, pisarz, poeta różni się czymś od innych ludzi, którzy artystami nie są? A jeśli tak, to czym?
R.K.: Artysta różni się od innych ludzi tym, że ma w sobie trochę większą wrażliwość. Ma też tak zwane „trzecie oko”, którym widzi nie tylko drugie, ale ente dno wszystkiego, co pomaga w pisaniu, natomiast w życiu codziennym wprost przeciwnie.
J.W.: To znaczy, w życiu codziennym co? Ślepy jest jak kret? (Śmiech.)
R.K.: Chodziło mi o to, że umiejętność dostrzegania entego dna tam, gdzie z reguły nie ma nawet drugiego, w życiu codziennym bywa uciążliwe dla otoczenia. Podobnie jak nadmiernie rozwinięta wyobraźnia. Twardo stąpający po ziemi realiści, pragmatycy i racjonaliści w życiu codziennym mają łatwiej.
J.W.: Czy mogłabyś skomentować taki dwuwers poetki, Marty Podgórnik: „pilot mig–a zwycięża gdy samotnie leci / w pisarstwie nie ma miejsca na męża i dzieci”?
R.K.: Z pierwszym wersem absolutnie się nie zgadzam. Nikt nigdy nie odnosi zwycięstwa tylko dzięki sobie. Zawsze jest ktoś, kto mu w tym pomógł, nawet, jeśli czasem tylko pośrednio. Zmodyfikowałabym też nieco wers drugi: W pisarstwie nie ma miejsca na męża i dzieci, o ile w życiu męża i dzieci nie ma miejsca na żonę/matkę pisarkę. Jeśli znajdą dla niej takie miejsce, ona bez trudu znajdzie je dla nich u siebie. A wtedy oni staną się współtwórcami jej sukcesu.
J.W.: Masz to rozkminione w teorii czy praktyka za tobą stoi?
R.K.: Praktyka, wyłącznie.
J.W.: Od czego zależy i czym tak w ogóle jest według ciebie dzisiaj sukces w literaturze?
R.K.: Przede wszystkim nigdy nie zależy wyłącznie od samego autora. Talent, determinacja, ciężka praca i pospolite szczere chęci to tylko część elementów umożliwiających odniesienie sukcesu. Dużo zależy od wielu innych czynników, w tym po prostu od szczęścia. Natomiast miarą sukcesu pisarza jest według mnie liczba jego czytelników.
J.W.: Masz na myśli jakichś szczególnych, wyselekcjonowanych czytelników, czy po prostu masę, która kupuje to, co akurat modne i reklamowane?
R.K.: Dla mnie czytelnikiem (moim czytelnikiem) jest nie ten, kto kupi, ani nawet nie ten, kto przeczyta, ale ten, komu moja powieść spodoba się na tyle, że sięgnie po kolejną. Nie da się oczywiście pisać tak, żeby podobało się każdemu, ale dobrze, gdy podoba się wielu, najlepiej bardzo wielu.
J.W.: Czy jest w twoim życiu jakaś przestrzeń, w której sztuki, literatury nie ma wcale? Jeśli jest, to jak się z tym czujesz?
R.K.: Moje długie i mozolne zastanawianie się nad tym pytaniem sugeruje, że nie ma, a jeśli jest, to nieznaczna, skoro nie potrafię sobie o niej przypomnieć.
J.W.: Gdybyś miała przez moment wcielić się w rolę surowego krytyka czy recenzenta oceniającego swoje książki, to na jakie ich mankamenty wskazałabyś w pierwszym rzędzie?
R.K.: Natrętny dydaktyzm, który staram się plewić w miarę pisania kolejnych książek. Na razie udało mi się pozbyć jedynie przymiotnika „natrętny”, a dydaktyzm mocno zminimalizować i trochę zakamuflować. Teraz rozważam, czy zostawić go w niewielkiej części i uczynić z niego mój znak firmowy, skoro mam do tego naturalne skłonności, a czytelnikom dotąd aż tak bardzo to nie przeszkadzało, czy pozbyć się go całkowicie.
J.W.: Czego dotyczy ten dydaktyzm? Chcesz oświecać swoich czytelników i czytelniczki w jakichś konkretnych kwestiach? Marzy ci się rola pisarza–guru, jak Coehlo z jego mądrościami w stylu „niebo jest niebieskie, a woda jest mokra – tako rzecze wojownik światła”? (Śmiech.)
R.K.: Mój dydaktyzm jest dużo bardziej przyziemny, ociera się o codzienne problemy. Obarczyłam nimi moich bohaterów, a potem włożyłam im do ust różne teksty umoralniające. Jednak niespecjalnie górnolotne, raczej takie zwyczajne, ludzkie, czasem wręcz zabawne. Poza tym, to dotyczy głównie pierwszej mojej powieści, i trochę drugiej, w kolejnych udało mi się w dużej mierze od tego uwolnić. Albo po prostu już powiedziałam, co miałam do powiedzenia od siebie, a teraz wreszcie mogę pisać bardziej neutralne książki.
J.W.: Co uważasz za swoje największe dotychczasowe osiągnięcie i co jeszcze planujesz osiągnąć – w życiu, w literaturze?
R.K.: Największym osiągnięciem dotąd jest fakt, że to, co napisałam zostało wydane i w dodatku jest czytane. Myślę, że każda moja kolejna książka jest lepsza od poprzedniej, a to oznacza, że się rozwijam – i to jest mój kolejny duży sukces. Planuję nadal pisać, pracować nad jakością tego pisania, a co z tego wyniknie? Czas pokaże.
J.W.: OK., czas pokaże. A gdyby złota rybka dała ci jedno życzenie odnośnie tego czasu, to jak by ono brzmiało?
R.K.: Marzeń nie wypowiada się na głos, bo wtedy podobno się nie spełniają. (Śmiech.) Zresztą, moje nie są szczególnie oryginalne: duże nakłady, porządna promocja, mnogość czytelników, i takie tam.
J.W.: Jak oceniasz wpływ nowoczesnych mediów na życie literackie? Tych wszystkich fejsbuków, kindlów, portali? Dzięki temu jest żywiej i ciekawie, czy tylko zamętu więcej? Podoba ci się ta demokratyzacja sztuki, która pojawiła się i dominuje wraz z postępem technicznym?
R.K.: Taki bezpośredni kontakt z czytelnikiem bywa tyle razy miły i użyteczny, ile wprost przeciwnie.
J.W.: Masz jakieś szczególnie miłe wspomnienia z tym związane?
R.K.: Tak, nawet kilka. Na przykład w dość niecodziennych okolicznościach, i dzięki mojej pierwszej książce, poznałam pewną fantastyczną rękodzielniczkę, która szyje cudne szmaciane lalki. A poza tym nigdy nawet nie marzyłam, że poznam osobiście tyle pisarek i pisarzy.
J.W.: Jeszcze jedno w związku z mediami nowymi itd. Czujesz się „przeniknięta ilością” rzeczy, osób, wszystkiego w dzisiejszym świecie? Dręczy cię może Gombrowiczowska myśl, że bycie „jednym z dziesięciu tysięcy”, jak na przykład w starożytnych Atenach, to coś zupełnie innego niż bycie jedną z siedmiu miliardów obywateli zglobalizowanego świata XXI wieku?
R.K.: Pamiętam czasy, gdy szło się do sklepu kupić sobie po prostu batonika. Teraz należy wcześniej zastanowić się, czy to ma być Mars, Twix, Lion, czy jeszcze jakiś inny spośród kilkudziesięciu na półce. Człowiek czasem nie ma siły ani chęci zastanawiać się, na który ma ochotę, i w końcu nie kupuje żadnego. Myślę, że dokładnie tak jest ze wszystkim w dzisiejszym świecie. Nadmiar i konieczność wyboru powoduje bierność i zniechęcenie.
J.W.: Ale tobie nie grozi, że powiesz sobie: „O Boże, tyle już tego nasmarowali, to po co ja jeszcze będę swoje pięć groszy dokładać?” (Śmiech.)
R.K.: Oczywiście, że nie grozi. Lubię łamać schematy, przeciwstawiać się stereotypom, i lubię też wyzwania. To dlatego dwie pierwsze powieści całkiem celowo oparłam na dwóch najpopularniejszych motywach w literaturze kobiecej (pierwsza jest o wspierających się przyjaciółkach, druga o ucieczce na prowincję). Chciałam sprawdzić, czy da się z tych schematów jeszcze coś wycisnąć, zrobić to inaczej. Czy mi się udało? Myślę, że najlepiej sprawdzić to samemu. Jeśli o mnie chodzi, osiągnęłam niemal dokładnie to, co chciałam. Dlatego następnych takich prób nie będzie. Teraz postanowiłam z kolei zrobić coś zupełnie przeciwnego. Pisać powieści, które nadal będzie można włożyć na półkę z polską literaturą kobiecą, ale jednocześnie nie będą podobne, do tych, które już tam są. Na razie napisałam dwie takie powieści i już wiem, że będzie ich więcej. Chcę się przekonać, czy czytelnicy (czytelniczki?) rzeczywiście lubią tylko to, co już znają, czyli schemat, czy też są gotowe na coś całkiem nowego.
J.W.: Pewien filozof z Europy Środkowej powiedział, że są trzy role intelektualisty: prorok, który tworzy i rzuca wizje przyszłości; sędzia – ten osądza czas, historię, rzeczywistość; w końcu świadek, który świadczy o czasie i miejscu. Która z tych ról jest ci najbliższa i dlaczego?
R.K.: Pewnie dużo bezpieczniej jest zostać świadkiem, umieć powstrzymać się przed komentowaniem rzeczywistości, a jedynie ją opisywać taką, jaka jest. Niestety, sama chyba zbyt często bywam sędzią, w dodatku nie zawsze obiektywnym, a nawet takim, który nie tylko pokazuje palcem, co mu się nie podoba, ale też dźga tym palcem między oczy.
J.W.: Czepiasz się? Czego? Dlaczego? Nie wygodniej byłoby odpuścić?
R.K.: Dużo tego jest. Jestem niezwykle tolerancyjna wobec najdziwniejszych ludzkich zachowań, dopóki to, co robią ci ludzie, dotyczy tylko ich. To znaczy: nie krzywdzą, bądź nie wpływają na życie innych wbrew ich woli. Nie znoszę egoizmu, braku empatii, niesprawiedliwości i pozerstwa. Wiem, że sama tego nie wytępię, ale może uda mi się, choć w części. Będę więc dalej się czepiać – i już.
J.W.: Ale jeszcze w nawiązaniu do poprzedniego: ten sam filozof powiedział, że Zachód, zachodni intelektualiści zawłaszczyli rolę „proroka” i „sędziego”, zostawiając dla reprezentantów kultur niższych, takich jak np. wschodnioeuropejskie, rolę „świadka”. Czy to by nie tłumaczyło, dlaczego na przykład Andrzej Stasiuk i niektórzy jeszcze nasi pisarze „świadkujący” mają pewne wzięcie na Zachodzie, a nasi współcześni „prorocy” i „sędziowie”, a także nasi awangardziści – poza kilkoma wyjątkami, zazwyczaj na stałe zresztą mieszkającymi na Zachodzie – nie?
R.K.: Wydaje mi się, że nasi sędziowie sądzą nasze winy, a nasi prorocy mają wizję naszego świata, którego zachodni świat nie rozumie. I pewnie długo jeszcze nie zrozumie, może nawet nigdy.
J.W.: Jak myślisz, co jest dla nich najtrudniejsze do zrozumienia?
R.K.: Jesteśmy naprawdę specyficznym narodem, ze wszystkimi naszymi nawykami, dziwactwami i pokręconą mentalnością. Ktoś, kto tu się nie urodził, nie wychował i nie nasiąknął tym wszystkim, nie zrozumie pewnych mechanizmów, toku rozumowania, utrwalonych przez stulecia zasad i norm. Pisałam o tym w „Tajemnicach Luizy Bein” – jeden z bohaterów powieści jest Szwajcarem, który mimo polskich korzeni kompletnie nie umie odnaleźć się w kraju swoich przodków, i na każdym kroku boleśnie odczuwa to, jak odstaje.
J.W.: A technika, jej zdobycze najnowsze? Czy tylko pisarze fantastyczni powinni się nią interesować? Czy nie jest tragiczne, że w poezji współczesnej więcej znajdziesz „muren i moren” niż telefonów komórkowych, mejli, esemesów, skajpów, wideoczatów (ten słownik jest naprawdę bogaty i poetycko niewyzyskany, mam wrażenie, kompletnie)? Nie uważasz, że poeci współcześni polscy często zachowują się tak, jakby bawili się w pisanie wariacji na temat liryki sprzed stu albo dwustu lat, pełnej słońc, księżyców, gwiazd i nawet łąk, a nie widzieli za bardzo – i nie mieli chęci dostrzec – co jest tu i teraz, pod ręką? Jakby kompletnie nie mieli siły się z tym zmierzyć, wymyślić dla tego poetyki?
R.K.: Rzeczywiście, poezja mimo przymiotnika „współczesna” nadal tkwi w czasach, które na ten przymiotnik nie zasługują. Byś może dlatego, że nikt jej do tej najnowszej współczesnej kultury, a właściwie popkultury nie zaprosił, nie przygotował dla niej miejsca. Może gdyby to miejsce dla niej znaleźć, np. w jakimś reality show, czy czymś podobnym, wtedy poezja dostosowałaby się do nowych realiów? Dużo łatwiej jest zaadaptować się przebywając w jakimś środowisku, czynnie biorąc udział w jego życiu, niż tylko je obserwując.
J.W.: Gdybyś mogła kazać polskim krytykom współczesnym przeczytać jakichś polskich poetów i prozaików dwudziestowiecznych jeszcze raz, jakie nazwiska byś wskazała?
R.K.: Gdybym mogła kazać, nakazałabym im nie „raz jeszcze”, ale w ogóle zacząć czytać literaturę popularną. Bez nazwisk, zdając się (mimo wszystko) na czytelniczą intuicję owych krytyków.
J.W.: Wiesz, chciałbym jakoś pomóc tym bidnym krytykom, więc poproszę jednak o nazwiska. Kogo powinni przeczytać w pierwszym rzędzie ze zrozumieniem?
R.K.: Wskazałabym im wszystkie nominowane dotąd powieści do nagrody „Pióra i Pazura”, w każdej z edycji. Od tego właśnie mogliby zacząć.
J.W.: Dostrzegasz jakieś wybitne, a przegapione czy niedocenione zjawiska w literaturze współczesnej?
R.K.: Dostrzegam, niekoniecznie zjawiska, a epizody. Zdarza mi się czasem zupełnym przypadkiem trafić na doskonałą książkę, którą równie dobrze mogłam przegapić, bo nikt nigdzie o nim nie mówił, nie zachęcał, nie rekomendował, nie nominował do nagród, ani nie robił miejsca na listach bestsellerów.
J.W.: Na przykład?
R.W: Autorzy wspomnianych wyżej książek, nominowani do nagród przez kompetentne jury. Większość nominowanych powieści nigdy nie figurowała na listach bestsellerów, ani też w sposób szczególny na ustach recenzentów. Chciałabym móc napisać, że teraz wszyscy o nich usłyszą dzięki nie festiwalowi, jednak to byłoby za dużo powiedziane. Festiwal Literatury Kobiecej, tak jak literatura kobieca, musi jeszcze trochę powalczyć o uwagę nie tylko krytyków, ale i ogólnopolskich mediów.
J.W.: Czy łatwo było znaleźć wydawcę dla twojego debiutu?
R.K.: Na pozytywną odpowiedź wydawcy czekałam osiem dni, licząc od nadania wydruku powieści w okienku na poczcie. Po miesiącu dostałam jeszcze dwie inne propozycje. Niestety, trochę za późno, by mieć wystarczająco dużo czasu na rozważenie ich równolegle z pierwszą.
J.W.: Czy jakiś wydawca odrzucił twoją powieść i jak sobie z tym poradziłaś?
R.K.: Pierwszą i trzecią powieść wysłałam do kilku wydawnictw i od części dostałam odpowiedzi odmowne, lub nawet żadnych. Nie wywołało to we mnie jakichś szczególnych emocji, choć pewnie byłoby inaczej, gdyby inne wydawnictwa nie zareagowały pozytywnie. Drugiej i czwartej powieści za to nikt nie miał szansy odrzucić, ponieważ wysłałam je już do konkretnych, wybranych wydawnictw, które od razu zadeklarowały, że chcą je wydać.
J.W.: Jak wspominasz współpracę z wydawcą? Co jest czy też było w niej najlepszego, a co najtrudniejszego według ciebie?
R.K.: Mam dwóch wydawców, a współpraca z nimi miała bardzo różne oblicza. To wynikało nie tylko z różnic w sposobie, w jaki współpracuje z autorami każde z tych wydawnictw, ale przede wszystkim od tego, na jakim etapie tzw. rozwoju twórczego byłam w danym momencie. Na początku trudniej jest zaakceptować zmiany redakcyjne, potem wręcz jest się zaskoczonym, gdy ktoś tych zmian nie oczekuje, a praca z redaktorem staje się przyjemnością. Częsty sprzeciw budzi z kolei ostateczny wygląd książki, forma, w jakiej dostanie ją czytelnik, czyli okładka i opis. Zwykle kompletnie nie zgadza się to z wizją autora.
J.W.: Słynna kwestia okładek. (Śmiech.) Powiedz mi, facetowi, który pojęcia nie ma, o co w tym chodzi: czemu te okładki prozy kobiecej, albo po prostu prozy pisanej przez kobiety, tak często są takie szmirowate? Wydawcy mają jakieś argumenty za tym? I, ważniejsza jeszcze sprawa, co powinien zrobić autorka, kiedy widzi, że jej taką okładkę chcą wlepić?
R.K.: Argument zawsze jest ten sam: bo to się sprzedaje. Nie mam pojęcia, skąd wydawcy wiedzą, że akurat to, a nie coś innego. Może znają się na kobiecych gustach lepiej niż większość kobiet? (Śmiech.) A może one rzeczywiście lepiej się sprzedają (okładki, nie kobiety)? Autor z kolei z reguły nie wie, co się dobrze sprzedaje. Ma wizję, jego okładki zawsze pasują (tak!) do tego, co jest pomiędzy nimi, jednak nie zawsze spełniają jeszcze jeden ważny warunek – taki, że się sprzedają. Wtedy potrzebny jest kompromis. Często autor w ramach tego kompromisu wybiera po prostu mniejsze zło (na okładce nadal jest obejmująca się para, ale już bez zachodu słońca w tle i morskich fal, albo nadal domek w bluszczu, ale bez burzy różowego kwiecia przed nim, jak w przypadku mojego „Bluszczu prowincjonalnego”). Czasem też autorowi udaje się dostać więcej i okładka z grubsza zgadza się z jego wizją. Tak było w przypadku mojej „Kołysanki dla Rosalie”. A czasem, mimo rozpaczliwych protestów autora, zostaje dokładnie taka, jaką zaproponował wydawca, jak w przypadku mojej powieści „Mimo wszystko Wiktoria”. Choć tu, ku mojemu zaskoczeniu, okładka została nieźle przyjęta przez czytelników. Uznany autor może zastrzec sobie prawo do decydowania o okładce w umowie, mniej uznany, a tym bardziej debiutant… No cóż… Zwykle nie może.
J.W.: Jak czujesz się po napisaniu i opublikowaniu powieści?
R.K.: Czuję się dziwnie z tym, że zapis moich myśli mogą przeczytać inni, całkiem obcy mi ludzie. Zupełnie jakbym wyraziła zgodę, by ktoś czytał publicznie mój pamiętnik. Nadal mnie to trochę krępuje.
J.W.: Zamierzasz napisać kolejne książki? Co to będzie?
R.K.: Cały czas piszę. W tej chwili jedną powieść i jednocześnie kompletuję treść do dwóch następnych. Wszystkie trzy będą na pewno w konwencji dwóch ostatnich („Tajemnic Luizy Bein” i „Kołysanki dla Rosalie”), czyli dużo niewiadomych, odniesień do przeszłości, kryminału i akcji, oczywiście z odpowiednio dobranym tłem obyczajowym.
J.W.: Jak myślisz, czy warsztaty pisarskie mają sens? Czy pisania można uczyć? Kto najbardziej może skorzystać z warsztatów, jak uważasz?
R.K.: Mają sens, o ile ich uczestnik przychodzi na nie z „czymś” na początek. I nie mam tu na myśli kawałka tekstu, ale pewne predyspozycje do tego, by pisać. Talent, który wymaga oszlifowania, wspomniane przeze mnie „trzecie oko”. Jeśli ktoś tego nie posiada, warsztaty pomogą mu jedynie zostać rzemieślnikiem poprawnie wykonującym swoją pracę. Nic więcej raczej się nie zdarzy, ponieważ na ogół bardzo trudno jest z niczego zrobić „coś”.
J.W.: Kim byłaby idealna Renata Kosin w idealnym wszechświecie?
R.K.: Nie wierzę w idealnych ludzi, ani idealny wszechświat. W ułudę z kolei nie chcę wierzyć, bo nie lubię mieć marzeń, które nie mają szans się spełnić. Poza tym, osiągnięcie ideału powoduje bierność, bo człowiek nie ma już do czego dążyć. Dlatego wolę nieidealnych, i dzięki temu też mniej nudnych ludzi (w tym siebie), w nieidealnym wszechświecie, który można porządkować według własnego uznania.
J.W.: Czy literatura jest sexy?
R.K.: Literatura BYWA sexy. W pewnych okolicznościach, i oczywiście nie każda.
J.W.: A która to ta sexy? Jak ją rozpoznać? (Śmiech.)
R.K.: Dokładnie ta sama może być sexy lub nie, zależnie od kontekstu, sytuacji, atmosfery, albo z kim się o niej rozprawia. Samo pojęcie „sexy” jest przecież bardzo subiektywne, a wyjawienie, co jest sexy dla mnie, zbyt osobiste.
J.W.: Dziękuję ci bardzo za rozmowę.
R.K.: Dziękuję również.
Fot. z archiwum Renaty Kosin.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.