Jakub Winiarski: Kilka słów o tobie. Kim jesteś w literaturze? Jak widzisz obecnie swoją postać i swoją literacką karierę? Jak lubisz o tym mówić, a jak nie lubisz?
Magdalena Kawka: Jestem z wykształcenia socjologiem, nigdy nie pracowałam w zawodzie, ale tak hobbystycznie przyglądam się społeczeństwu i sobie wnioski wyciągam na swój prywatny użytek. Piszę od kilku lat, wydałam pięć książek i mam nadzieję na następne, bo to zajęcie wciąga, choć z każdą kolejną jest coraz trudniej. W ogóle nie lubię o tym mówić. Wolę pisać. Wszystko, co mam do przekazania, jest w książkach. To najlepsza forma rozmowy, bo mi nikt nie przerywa.
J.W.: Od kiedy wiedziałaś, że chcesz pisać?
M.K.: Zawsze coś tam pisałam i zawsze na tym zarabiałam. Pisanie bez zarabiania – to nie dla mnie. Gdyby mi nie płacili, chyba bym nie pisała. Dobra, przyznam się: w szkole pisałam wypracowania za kolegów i to był zawsze handel wymienny. Dziś, zamiast poniesienia tornistra czy samoprzylepnych naklejek, wolę pieniądze. Jak to jednak życie człowieka psuje…
J.W.: Żyć z pisania – komfortowa sytuacja? Jak ci się to udawało i udaje?
M.K.: Ale ja nie powiedziałam, że żyję z pisania. Powiedziałam jedynie, że nie pisuję do szuflady i raczej nie za darmo. Jedynym wyjątkiem jest sytuacja, gdy na potrzeby szkolne mojego małego dziecięcia napisałam kilka opowiadań, które wykorzystano na lekcji. Poza tym, za wszystko, co stworzę, biorę pieniądze. Kiedyś pisywałam artkuły do gazet i za to też rzecz jasna, płacili, choć zdarzył się periodyk, który zaproponował mi współpracę w zamian za to, że… uważaj… podpiszą artykuł moim nazwiskiem. (Śmiech.) No cóż, może to mało romantyczne podejście, ale uważam, że za pracę należy się płaca.
J.W.: Czym jest dla ciebie określenie literatura kobieca? Etykietką, która pomaga? Etykietką, która przeszkadza? Czymś jeszcze innym?
M.K.: Brzmi dość lekceważąco, choć wszystkie staramy się odczarować ten mit o skretyniałych, różowych i słodkich pisarkach. Nie lubię etykietek. Żadnych. A ta jest wyjątkowo jednoznaczna. Nigdy nie będę pisać jak mężczyzna, bo nim nie jestem. Myślę, że problem z umiejscawianiem literatury kobiecej jest jedynie zwierciadłem, w którym odbija się szerszy problem: roli kobiety w kulturze, w społeczeństwie. To normalne, że jesteśmy spychane na pozycje, na których tkwiłyśmy przez wieki, a teraz nagle zachciało nam się w kosmos lecieć. I ja się nawet nie dziwię mężczyznom, że mają z tym problem. Świat przez lata był przez nich zdominowany, więc niby dlaczego mieliby tak łatwo oddać ten dyktat? Musimy być mądre i pokazać, że wcale nie chodzi nam o władzę. Chcemy zaprosić ich do naszego świata, innego, ale równie wartościowego. Pokazać, że jest wart uwagi, że możemy otworzyć im oczy na sprawy, których nie widzą albo nie rozumieją, albo na inne tych spraw aspekty, bo są inaczej skonstruowani. Zauważ, że bardzo długo kobiety były jedynie czytelniczkami, tworzenie literatury było męską domeną. Jeszcze w XIX w. te, które chciały pisać artykuły, czy książki musiały to robić pod męskimi pseudonimami, bo nie do pomyślenia było, by porządna kobieta zarabiała piórem. Tak więc teraz przeżywamy swoisty boom i wśród dobrej i wartościowej literatury tworzonej przez kobiety jest mnóstwo chłamu, kiczu i gniotów i to właśnie on w dużej mierze przyczynia się do pejoratywnego zabarwienia hasła „literatura kobieca”. Ale myślę, że to w pewnym sensie naturalny mechanizm. Gorzej, że rosną nowe pokolenia, które tym kiczem nasiąkają i wątpliwe, żeby kiedyś umiały sięgnąć po coś wartościowego.
J.W.: Dlaczego ta literatura kobieca jest tak po macoszemu traktowana przez opiniotwórcze dzienniki, tygodniki, portale kulturalne? Jak to jest, że tyle osób ją czyta, a krytycy tak bardzo na nią narzekają? Co o tym myślisz?
M.K.: Już na to częściowo odpowiedziałam. Dodam jeszcze, że niestety, wiele książek tworzonych przez kobiety to kalki i schematy. Często o tym samym, pisane podobnie… Oczywiście, nie wszystkie, ale coś w tym jest, że czytelnicy są czasami jak ten przysłowiowy inżynier Mamoń: lubią, co znają. Jeśli więc spodobała się pisarka X, a koleżanka powiedziała, że pisarka Y pisze podobnie, to biorą w ciemno. To działa też w drugą stronę: wiem, że jeśli dobrze sprzedają się wszelakie domki, porzucenia, nowe życia i elementy parapsychologii (tak sobie tylko teoretyzuję), to się zastanowię przy pisaniu kolejnej: a może coś wykorzystam, kurczę, kredyt mam do spłacenia i skrzynia biegów mi padła w samochodzie. A krytycy? No cóż, nie jest ich rolą wszystkim się zachwycać, może i dobrze, że wysoko stawiają poprzeczkę? Zresztą, wrzucanie wszystkich krytyków do jednego wora jest równie głupie jak określanie wszystkich piszących kobiet ckliwymi powieściopisarkami.
J.W.: Co jest dla ciebie najważniejsze w pisaniu?
M.K.: To, że mogę być sama ze sobą. Nikt się mnie czepia, niczego ode mnie nie chce, mogę nadmuchać sobie swoją własną bańkę, wleźć tam i rozkładać się na czynniki pierwsze. I jeszcze to, że nikt mi nie przerywa! Ludzie podczas rozmowy na ogół mi przerywają, a tu, figa!
J.W.: Czy przy pisaniu trzymasz się jakichś zasad? Masz swoje pisarskie reguły?
M.K.: Chyba tylko jedną: lubię kończyć pracę wtedy, kiedy wiem, co będzie dalej. Urywam dialog, opis, akcję, tylko po to, żeby następnego dnia zasiadać do komputera ze spokojną pewnością, że doskonale wiem, co będzie dalej. Przeczytałam kiedyś wywiad z Amosem Ozem, bliskim mi pisarzem, który powiedział, że za każdym razem, kiedy wstaje od komputera, ma granitowe przekonanie, że to ostatnie słowa, jakie udało mu się wymyślić. Że już nigdy więcej niczego nie stworzy. Miałam podobnie, dopóki nie wpadłam na pomysł, żeby kończyć, kiedy mogłabym pisać dalej. I to działa. Następnego dnia już nie straszy mnie migający ponaglająco kursor.
J.W.: Co jest najprzyjemniejsze w pisaniu książki?
M.K.: Że mogę mieć więcej, niż jedno życie. Dystans do bohaterów jest potrzebny, powieść to nie są wyłącznie emocje pisarza, ale czasem zdarza się, że bliżej się zwiążę z którymś z bohaterów. Przez pisanie człowiek poznaje siebie, dotyka bolesnych miejsc, konfrontuje się z trudnymi rzeczami, niekiedy weryfikuje swoje poglądy. Czasem wchodzi tak głęboko w emocje, że nieomal przeżywa orgazm razem z bohaterką.
J.W.: Co jest najtrudniejsze w pisaniu książki?
M.K.: Paradoksalnie: to samo. Grzebanie we własnej duszy i rozumie bywa pułapką. Być może to kwestia konstrukcji psychicznej, charakteru, osobowości, może warsztatu, ale to trudne, przez większość dnia fruwać w nieistniejących światach, a potem poczuć, jak dziecko mnie łapie za nogę i ściąga z chmury, na której już umościłam sobie całkiem wygodne siedzisko. Potrzebuję dystansu, niestety, mam histeryczną naturę i żarłocznie się na wszystko rzucam, zapominając, że świat jest różnorodny. Kiedy piszę, nie istnieję, a że ten stan jest trudny do osiągnięcia – piszę niewiele.
J.W.: Czy udało ci się szybko skończyć powieść? Miałaś chwile zwątpienia?
M.K.: Zwątpienia to moje siostry. I dobrze, że są. Kiedy sobie pójdą, zacznę być megalomanką. Nigdy nie udaje mi się szybko skończyć, no, może poza jedną książką. „W zakątku cmentarza, czyli koniec wieczności” – tę pisałam kilka miesięcy, co jak na moje możliwości jest rekordem prędkości.
J.W.: Jaki miałaś sposób na zmotywowanie się do pisania?
M.K.: Nie mam żadnego. Za każdym razem jest to walka, którą staczam sama ze sobą. Przedzierałam się przez piekło lenistwa, dopóki nie wynajęłam tam sobie apartamentu. Teraz mi lepiej. Lubię pisać, ale z książki na książkę coraz bardziej przeraża mnie pusta kartka i migający kursor.
J.W.: Pytanie na rozluźnienie. Czym jest dla ciebie poezja? Co daje ci wiersz – własny bądź cudzy?
M.K.: To ma być pytanie na rozluźnienie? Poezję lubię czytać, a nie o niej gadać. Ale dobrze, odpowiem. Czasem zdarza się wiersz, który wbija mnie w fotel. Nie mogę wyjść z podziwu dla kunsztu słowa, oszczędności środków wyrazu i trafności metafor. Pisarz, by o czymś opowiedzieć potrzebuje wielu słów, poecie czasem wystarczy jedno, a trafne. Uwielbiam kwintesencję wszystkiego, nie lubię rozmycia, rozwodnienia, rozrzedzania. Powalają mnie skondensowane myśli, uczę się wypleniać watę ze swojego pisania, takie zapychacze stron, onanizowanie się własną elokwencją. Długa droga przede mną, bo należę do gatunku wszystkowiedzących wiedźm.
J.W.: Czego prozaiczka może nauczyć się od poetów i poetek?
M.K.: Tego wszystkiego, o czym mówiłam wcześniej. Tu już nie ma nic do dodania.
J.W.: Jacy autorzy są dla ciebie istotni? Jakie doświadczenie lekturowe uważasz za to, które ją uformowało?
M.K.: Kiedyś czytałam wszystko, co wpadło mi w ręce. Miałam apetyt na wiele rzeczy, od Dostojewskiego, poprzez Balzaca, Prousta i Hrabala aż po Hemingwaya, Bułhakowa i sama już nie pamiętam, kogo jeszcze. To był taki czas i takie środowisko, że wszyscy się snobowaliśmy na czytanie. Wtedy powiedzieć, że się nie czyta, to tak, jakby publicznie przyznać się do tego, że się człowiek moczy w nocy. Dzięki temu przeczytałam mnóstwo klasyki, poległam jedynie przy Joyce. Na szczęście już dawno opuścił mnie ten rodzaj ambicji, żeby znać WSZYSTKO. Dziś z przyjemnością sięgam po Rachel Cusk, Joyce Carol Oates, Majgull Axelsson. Długo byłam pod wrażeniem „Jedwabiu” Alessandro Baricco. Nieodmiennie lubię Virginię Woolf, ale moją największą, literacką miłością już na zawsze pozostanie Herbert.
J.W.: Nauczyli cię czegoś ci pisarze? Mogłabyś o tym opowiedzieć?
M.K.: Często czytam seriami. Gdy złapię jednego pisarza i go poczuję, kupuję wszystko, co napisał. Są w moim życiu okresy „szwedzkie”, są „anglosaskie” albo „wiktoriańskie”. Jest czas wczesnych feministek a zaraz potem onirycznego Carrolla. Był czas Chmielewskiej i rosyjskich prozaików. Kiedyś się bałam, że w moich powieściach będzie widać te fascynacje, trudno bowiem, spędzając wieczór i pół nocy z jakimś pisarzem, zapomnieć rankiem, kiedy się siada do swojej powieści, o jego sposobie patrzenia na świat, konstruowaniu myśli, budowaniu zdań. Potem przestałam się bać. Myślę, że najważniejsze jest wypracowanie własnego stylu, niepowtarzalnego, który w efekcie i tak jest kompilacją wszystkiego, co kiedykolwiek przeczytaliśmy. Tego nauczyły mnie wszystkie przeczytane w moim życiu książki. Wiem, że nie chcę być drugą… (w tym miejscu każdy może sobie wstawić jakieś nazwisko).
J.W.: Czy dostrzegasz może coś takiego, jak zapóźnienie polskiej kultury, jej wtórność, drugorzędność wobec innych kultur europejskich, światowych? A jeśli to dostrzegasz – miałabyś może jakiś pomysł, jak można tę sytuację zmienić, na czym oprzeć się w walce o wysoki status kultury własnej?
M.K.: Nie snobujemy się na kulturę, a szkoda, bo potrzebny byłby nam taki dobrze pojęty i społecznie pożyteczny snobizm. Uleganie pożytecznym modom: na czytanie, na chodzenie do teatru, interesowanie się tym, co w kulturze piszczy. Tylko że taka moda nie istnieje.
J.W.: Czemu tak trudno taką modę zaszczepić?
M.K.: W każdym społeczeństwie istnieją jakieś agendy socjalizacyjne. Najczęściej jest to rodzina, grupa rówieśnicza albo zawodowa. We współczesnych społeczeństwach doniosła rola przypada środkom masowego przekazu, które rządzą się swoimi prawami. Prawo masowości jest najważniejsze, co w połączeniu z homogenizacją kultury i ekonomią przynosi opłakane efekty. Jednym słowem: nie chce nam się być aktywnym odbiorcą kultury, większość społeczeństwa przyjmuje to, co nie wymaga wielkiego wysiłku intelektualnego. Dziś, żeby odkryć coś wartościowego trzeba się trochę postarać, bo prasa i telewizja sprzedają nam nie to, co jest ciekawe, niepowtarzalne, odkrywcze, tylko to, na czym da się najlepiej zarobić. To jest najważniejsza kategoryzacja, niestety.
J.W.: Mówi się czasem, że książka składa się z dwóch części: z tego, co autor napisał i z tego, czego nie napisał. Co możesz powiedzieć o tej drugiej części w przypadku swoich książek? O czym nie napisałaś? Jakiego tematu, który – być może jest taki – dręczy cię i męczy, nie poruszyłaś i z jakiego powodu?
M.K.: Nie ma chyba takich tematów. Jeśli coś mnie dręczy, męczy i chcę o tym napisać, to piszę.
J.W.: Są tacy, co uważają, że pisarz nie pisze o swoich tematach, tylko jak gdyby obok nich. A zatem, zakładając przez moment, że to twierdzenie jest słuszne, obok jakich tematów piszesz?
M.K.: A co to znaczy „swoje tematy”, że odpowiem pytaniem?
J.W.: Dla mnie najbardziej „moje” to te najtrudniejsze do wyartykułowania, przelania na papier. Masz takie?
M.K.: Nie. Te najtrudniejsze do wyartykułowania bywają największym wyzwaniem, ale też są materią najbardziej znaną, przerobioną, przepuszczoną przez własny krwioobieg. O takich tematach trudno się pisze, ale tylko one mogą być prawdziwe. Oczywiście, dobry pisarz musi mieć warsztat, wtedy czytelnik uwierzy we wszystko. Wszyscy wiemy, że Karol May pojechał na „Dziki Zachód” dopiero wtedy, gdy jego książki osiągnęły popularność, ale czy komuś przeszkadzało, że wymyślając postać Winnetou nie widział żywego Indianina? (martwego zapewne również). Jednak uważam, że dopiero te trudne, bolesne i „nieprzelewalne” na papier emocje i tematy przynoszą pisarzowi prawdziwą satysfakcję, bo w jakimś sensie staje się jednocześnie i twórcą i tworzywem.
J.W.: Jakimi cechami powinien dysponować twój idealny czytelnik? Co powinien wiedzieć zawczasu i na co powinien być przygotowany? Czego oczekujesz od czytelników?
M.K.: Może podobnej wrażliwości do mojej? Podobnego poczucia humoru? To jest trochę jak rozmowa z obcym człowiekiem: niekiedy iskrzy od razu, a czasem od pierwszej chwili wiadomo, że jesteśmy z innego kosmosu. Nie mam ambicji, żeby moje książki podobały się wszystkim. Powiem więcej, mam ambicję, żeby nie wszystkim przypadły do gustu, bo jak coś jest dla każdego, to jest na ogół do dupy. A jeśli chodzi o drugą część pytania, oczekuję od czytelnika, że on nie będzie oczekiwał, iż każda moja kolejna książka będzie podobna. A takie listy zdarza mi się dostawać. Wiem, że kiedy coś nas poruszy, zapadnie w serce, to chcemy jeszcze. Więcej i więcej. Ale ja lubię eksperymentować i nie dam się wsadzić w szufladkę.
J.W.: Eksperymentować z gatunkami? Z formą? W jakim sensie eksperymentować?
M.K.: Coś, co dla jednego jest rutyną, dla innego może być eksperymentem. Kiedy po raz pierwszy wpadłam na pomysł napisania kryminału, bałam się. Dla mnie to była „nowa ziemia”. Nie wiedziałam jak rozmawiać z bohaterami, jak ich prowadzić, jak pisać, żeby za wiele nie zdradzić. No i ta koszmarna, logiczna konsekwencja wszystkiego! To przewidywanie i pamiętanie, co kto wie, a czego jeszcze nie. Czy X już tam był, czy nie? Czy Y widział, jak ona wychodziła z kotem na ręku? A jeśli nie widział, to skąd wie? W powieści obyczajowej trochę można od tego uciec, bo nikt w trakcie czytania nie próbuje samodzielnie rozwiązywać zagadek, nikt nie zwraca uwagi na szczególiki, niuanse. W kryminałach jest inaczej. Jednak chyba mi się udało, skoro „Rzeka zimna” zdobyła pierwszą nagrodę na FLK w Siedlcach. Dostałam potem propozycję, żeby napisać kolejny kryminał, ale już mi się znudził ten gatunek. Zwłaszcza, że w międzyczasie pojawiła się możliwość kolejnego eksperymentu: książki pisanej w duecie, która, mam nadzieję, ukaże się jeszcze w tym roku. Dla mnie eksperymentowanie polega na tym, że chcę mieć możliwość pisania w taki sposób i takiego gatunku jaki mi zagra w duszy i w głowie. Jeśli pewnego razu dojdę do wniosku, że napiszę powieść s.f., to na pewno spróbuję, nawet jeśli miałaby w efekcie wylądować w koszu, co jeszcze na szczęście nie spotkało żadnej mojej książki.
J.W.: Czy według ciebie tak zwany artysta, pisarz, poeta różni się czymś od innych ludzi, którzy artystami nie są? A jeśli tak, to czym?
M.K.: To zależy, czy jest artystą, czy rzemieślnikiem. Rzemieślnik pewnie niczym się nie różni, artysta owszem. Przypomniał mi się wiersz Osieckiej, kiedy przeczytałam twoje pytanie: „…pan widzi krzesło, ławkę stół, a ja rozdarte drzewo”. Może to niekoniecznie chodziło o artystów, ale tak mi się skojarzyło. Artysta pewnie widzi więcej, inaczej i to jest dobre, bo może się z nami podzielić swoim postrzeganiem świata. A przecież w sztuce właśnie o to chodzi.
J.W.: W sztuce chodzi o to, żeby samemu widzieć więcej? Czy żeby innym pokazać coś, czego nie dostrzegali?
M.K.: O jedno i o drugie. Jedno jest konsekwencją drugiego. Jako artysta chcesz wpuścić odbiorcę do swojego świata, pokazać mu coś, czego być może nie dostrzega albo widzi inaczej. Uwielbiam Modiglianiego, nie mogę się napatrzyć na te wszystkie kobiety, które uwieczniał. Zapewne w rzeczywistości wyglądały zwyczajnie; były ładne, brzydkie, nijakie… Dopiero dzięki niemu zyskały ten charakterystyczny rys, tę cudną smukłość linii, rozmarzenie w oczach. On tak właśnie je widział. Albo weźmy Herberta i jego zachwyt, kiedy pierwszy raz zobaczył Kretę… Gdy wynurzyła się z mgły. Też ją widziałam, taką samą, w tej samej mgle i co z tego? Nie jestem poetą, nawet jeśli czułam podobnie – spod moich palców nigdy nie spłynęłyby takie słowa. Dziękuję Bogu za Herberta. Jestem artystą na poziomie odbioru rzeczywistości i rzemieślnikiem, kiedy zasiadam przed komputerem. Być może kiedyś osiągnę stan idealnej równowagi, a może już na zawsze pozostanę w tym zawieszeniu artystycznej niemocy wyrażania.
J.W.: Czy mogłabyś skomentować taki dwuwers poetki, Marty Podgórnik: „pilot mig-a zwycięża gdy samotnie leci / w pisarstwie nie ma miejsca na męża i dzieci”?
M.K.: Dla mnie to trudne, przyznaję. Im jestem starsza, im bardziej zaangażowana w pisanie, tym trudniej mi ogarniać rzeczywistość. Miotam się pomiędzy komputerem, domem, zakupami, wywiadówką i przebitą oponą w samochodzie. Ogród mi zarasta, deski na tarasie pękają, zmywarka puchnie od brudnych naczyń, rzeczywistość przecieka przez palce. Sama sobie przeciekam. Dobrze, że mam azyl, do którego mogę uciec, dom w środku lasu, który na szczęście nie jest mój, bo gdyby był, to bym się martwiła, że ogród mi zarasta, deski na tarasie pękają, zmywarka puchnie od brudnych naczyń. (Śmiech.) Staram się dbać o kontakty z najbliższymi, ale to wymaga dyscypliny z mojej strony i ich wielkiej wyrozumiałości.
J.W.: Udaje się ta symbioza?
M.K.: A czy w życiu zawsze wszystko się udaje?
J.W.: Od czego zależy i czym tak w ogóle jest według ciebie dzisiaj sukces w literaturze?
M.K.: Nie wiem, od czego zależy. To nieodgadniony i nieokiełznany stwór, którego wszyscy starają się rozłożyć na części pierwsze i nikomu się to jeszcze nie udało. Zbudowany po trochu z talentu, szczęścia, dobrego czasu, przypadku… I pewnie długo można by wymieniać. Dla mnie sukcesem byłoby, gdybym mogła wystarczająco zarabiać na pisaniu. I jeszcze, żeby moje książki przynosiły ludziom radość, zmuszały do myślenia i zostawały w nich trochę dłużej, niż do chwili, kiedy przeczytają słowo: koniec.
J.W.: Czy jest w twoim życiu jakaś przestrzeń, w której sztuki, literatury nie ma wcale? Jeśli jest, to jak się z tym czujesz?
M.K.: Chyba nie ma. Nawet jeśli akurat robię rzeczy zupełnie niezwiązane z jakimkolwiek artyzmem, w mojej głowie wciąż pracuje wielki młyn, który mieli i przerabia rzeczywistość na mąkę, z której później coś upiekę. Niewykluczone, że z zakalcem. Przyznaję, to bywa męczące. Chciałabym się nauczyć go wyłączać, ale nie potrafię.
J.W.: Gdybyś miała przez moment wcielić się w rolę surowego krytyka czy recenzenta oceniającego swoje książki, to na jakie ich mankamenty wskazałabyś w pierwszym rzędzie?
M.K.: Na nadmiar słów i przymus wyjaśniania. Uwielbiam te chwile, które rzadko się zdarzają, kiedy myśli płyną swobodnie i nie dbam o to, żeby czytelnik wiedział o bohaterze WSZYSTKO. Niech się domyśla, niech sobie wyobraża. Myślę, że to największy grzech piszących: nie zostawiają czytelnikom miejsca na ich postrzeganie, na uruchomienie wyobraźni. Muszę się również pilnować, bo mam skłonności do waty, czyli dialogów i scen, które niczego nie wnoszą. Wata jest uzasadniona jedynie, gdy służy budowaniu nastroju, a i wtedy nie powinno jej być zbyt dużo. No i ta okropna zaimkoza!
J.W.: Jakiej rady udzieliłabyś początkującym pisarzom, gdyby poprosili cię o jedno zdanie na całe ich twórcze życie?
M.K.: Jak już wymyślę takie zdanie, będę miała osiemdziesiąt siedem lat, siwą głowę i wielkie doświadczenie życiowe. Wtedy mnie zapytaj. (Śmiech.)
J.W.: Co uważasz za swoje największe dotychczasowe osiągnięcie i co jeszcze planuje osiągnąć – w życiu, w literaturze?
M.K.: Wreszcie robię, co lubię. Nie wszyscy mają taki luksus, więc myślę, że to jest moje największe osiągnięcie. Chciałabym mieć więcej wewnętrznego spokoju, mniej rozedrgania, ale to raczej marzenia, niż plany. Poza tym, może wtedy to nie byłabym ja? Niech więc lepiej zostanie, jak jest. Jeśli chodzi o plany: mam Wielki Plan, ale on nie zależy jedynie ode mnie, a właściwie w ogóle ode mnie nie zależy, więc po co o nim gadać?
J.W.: Jak oceniasz wpływ nowoczesnych mediów na życie literackie? Tych wszystkich fejsbuków, kindlów, portali? Dzięki temu jest żywiej i ciekawie, czy tylko zamętu więcej? Podoba ci się ta demokratyzacja sztuki, która pojawiła się i dominuje wraz z postępem technicznym?
M.K.: Kojarzy mi się to z odpustowymi straganami: głośno, gwarno, kiczowato, ale ludzie przychodzą, wymieniają poglądy i zarazki, a i perełkę można przyuważyć w postaci ręcznie tkanego kilimu, czy rzeźbionego kogutka. Czasem można po mordzie dostać albo zakochać się w przystojnym sprzedawcy waty cukrowej. Świat się zmienia i zamiast narzekać, że sztuka przestała być wysoka i elitarna, lepiej cieszyć się, że w ogóle jeszcze jest.
J.W.: Czy to nie abdykacja? Czy nie tracimy czegoś, zgadzając się na tę demokratyzację? A może coś zyskujemy?
M.K.: Żal mi jedynie tego, że pisarz musi wybierać: pisać jak lubi i czuje, czy tak, jak tego oczekuje świat w postaci czytelników, wydawców itd. Im łatwiejsza możliwość komunikacji, tym więcej książkowych klonów, książkowych formatów. Trudno się czasem odnaleźć w tym świecie, który tak naprawdę jest sztucznym tworem, bo go nie ma. Dobrane przypadkowo elementy, ludzie aktywni w określonych godzinach, recenzje, portale opiniotwórcze… To wszystko złuda i trzeba o tym pamiętać, wtedy jesteśmy bezpieczni jako twórcy. Ramki ekranu komputera nie są ramami świata.
J.W.: Jeszcze jedno w związku z mediami nowymi itd. Czujesz się „przeniknięta ilością” rzeczy, osób, wszystkiego w dzisiejszym świecie? Dręczy cię może Gombrowiczowska myśl, że bycie „jednym z dziesięciu tysięcy”, jak na przykład w starożytnych Atenach, to coś zupełnie innego niż bycie jedną z siedmiu miliardów obywateli zglobalizowanego świata XXI wieku?
M.K.: Męczy mnie nadmiar. Wolę wybierać buty z dziesięciu dostępnych par, niż ze stu dziesięciu. A na dodatek mam chorobliwie rozwinięte poczucie osobności i indywidualizmu. Ale znam na to lekarstwo: wystarczy zostać megalomanem i już człowiek nie ma problemu z tym, że jego książka stoi na półce obok tysiąca innych, które również ukazały się w tym samym miesiącu.
J.W.: Jak ma sobie poradzić ktoś, kto nie jest megalomanem i raczej nie zostanie?
M.K.: Jest tylko jedno wyjście: zostać nim albo przestać pisać. A nie, jest jeszcze trzecie: należy się uodpornić na stres i nabrać do siebie dystansu. Można jeszcze ewentualnie nabrać dystansu do świata; o ten zawsze łatwiej. (Śmiech.)
J.W.: Pewien filozof z Europy Środkowej powiedział, że są trzy role intelektualisty: prorok, który tworzy i rzuca wizje przyszłości; sędzia – ten osądza czas, historię, rzeczywistość; w końcu świadek, który świadczy o czasie i miejscu. Która z tych ról jest ci najbliższa i dlaczego?
M.K.: Żadna, albo każda po trochu. Moje książki to kompilacja tego wszystkiego. Na proroka nie mam zadatków, na sędziego – trochę zbyt mało lat i doświadczenia, a świadkiem, w tym kontekście, jest przecież prawie każdy pisarz.
J.W.: Ale jeszcze w nawiązaniu do poprzedniego: ten sam filozof powiedział, że Zachód, zachodni intelektualiści zawłaszczyli rolę „proroka” i „sędziego”, zostawiając dla reprezentantów kultur niższych, takich jak np. wschodnioeuropejskie, rolę „świadka”. Czy to by nie tłumaczyło, dlaczego na przykład Andrzej Stasiuk i niektórzy jeszcze nasi pisarze „świadkujący” mają pewne wzięcie na Zachodzie, a nasi współcześni „prorocy” i „sędziowie”, a także nasi awangardziści – poza kilkoma wyjątkami, zazwyczaj na stałe zresztą mieszkającymi na Zachodzie – nie?
M.K.: Przede wszystkim nie rozumiem określenia: kultury niższe. Nie uważam, że kultury wschodnioeuropejskie, ze swoją historią i dorobkiem, plasują się niżej. To właśnie kultury wschodnie, pod wpływem Bizancjum, przez setki lat wyznaczały trendy, to one były sercem Europy, kraje zachodnie tkwiły na antypodach. Nie wiem, co to za filozof, ale trzeba być intelektualnym leniem, żeby myśleć o wyższości kultury zachodniej nad wschodnioeuropejską. W związku z tym nie chce mi się ustosunkowywać do twierdzeń owego filozofa.
J.W.: A technika, jej zdobycze najnowsze? Czy tylko pisarze fantastyczni powinni się nią interesować? Czy nie jest tragiczne, że w poezji współczesnej więcej znajdziesz „muren i moren” niż telefonów komórkowych, mejli, esemesów, skajpów, wideoczatów (ten słownik jest naprawdę bogaty i poetycko niewyzyskany, mam wrażenie, kompletnie)? Nie uważasz, że poeci współcześni polscy często zachowują się tak, jakby bawili się w pisanie wariacji na temat liryki sprzed stu albo dwustu lat, pełnej słońc, księżyców, gwiazd i nawet łąk, a nie widzieli za bardzo – i nie mieli chęci dostrzec – co jest tu i teraz, pod ręką? Jakby kompletnie nie mieli siły się z tym zmierzyć, wymyślić dla tego poetyki?
M.K.: Nie jestem poetką, choć czasem zdarza mi się napisać wiersz. Jestem za to językową purystką i nie cierpię tych wszystkich esmesów, wideoczatów i innych amerykanizmów, co to nawet nie wiadomo, jak je poprawnie zapisywać. A księżyc, gwiazdy i łąki zawsze będą ludziom grały w duszy bardziej niż popcorn, spam czy czat. Niezależnie od czasów. Czat i popcorn przeminą, księżyc pozostanie 😉
J.W.: Gdybyś mogła kazać polskim krytykom współczesnym przeczytać jakichś polskich poetów i prozaików dwudziestowiecznych jeszcze raz, jakie nazwiska byś wskazała?
M.K.: Marię Pawlikowską Jasnorzewską i jej zapiski wojennej golgoty. Nie tę Pawlikowską, którą znamy, poetkę miłości i uniesień. „Wojnę szatan spłodził” to dramatyczna lektura. I Mrożka powinni czytać; nieoceniony, żeby nabrać dystansu do siebie. I koniecznie Marka Aureliusza, to powinna być lektura obowiązkowa. Tak, wiem, nieco starszy niż dwudziesty wiek, ale wymieniłam go, bo jest ponadczasowy.
J.W.: A z literatury popularnej? Może coś kolegów, koleżanek tobie współczesnych?
M.K.: Koleżanek z reguły nie czytuję. To bezpieczniejsze, jeśli chce się zachować zdrowe, towarzyskie stosunki. (Śmiech.)
J.W.: Dostrzegasz jakieś wybitne, a przegapione czy niedocenione zjawiska w literaturze współczesnej?
M.K.: Dostrzegam przeceniane, wyskakujące z telewizji, z prasy i powodujące obawy, że zaraz wyskoczą z mojej własnej lodówki. I tu znów kłania się filozofia inżyniera Mamonia.
J.W.: Kogo masz na myśli, mówiąc o przecenianych?
M.K.: Nie chodzi o nazwiska, tylko o mechanizm. Mówiłam wcześniej o homogenizacji kultury i o roli mass mediów, to zjawisko świetnie się w nią wpisuje. Wiem, że ty chcesz krwi, czyli nazwisk, ale nic z tego.
J.W.: Czy łatwo było znaleźć wydawcę dla twojego debiutu?
M.K.: Dość łatwo, trwało to może pół roku.
J.W.: Czy jakiś wydawca odrzucił twoją powieść i jak sobie z tym poradziłaś?
M.K.: Tak i to oczywiście bolało, bo wtedy jeszcze opinia wydawcy była dla mnie miarą jakości tekstu. Dziś już wiem, że to problem bardziej złożony.
J.W.: W jakim sensie złożony?
M.K.: Wydawnictwo jest firmą, która ma przynosić zyski. A dobre, nie zawsze znaczy sprzedawalne, czyli przynoszące owe zyski. Coś może być dobre w sensie artystycznym, literackim, poznawczym, czy ja wiem jakim jeszcze… Ale wydawca, bazując na swoim doświadczeniu, powie, że nie wyda, bo nikt tego nie kupi. Tu powinniśmy porozmawiać o roli wydawcy: czy powinien mieć ambicje, żeby kreować gusta, uczyć ludzi czym jest dobra literatura, czy tylko zarabiać? Nie pytaj mnie – nie wiem.
J.W.: Jak wspominasz współpracę z wydawcą? Co jest czy też było w niej najlepszego, a co najtrudniejszego według ciebie?
M.K.: Uściślij pytanie. Jestem wydawniczą prostytutką, zaliczyłam już wielu wydawców, każda współpraca była inna. O którego wydawcę chodzi?
J.W.: Opowiedz o tych wydawcach, o których chce ci się opowiadać. Albo o tych, przed którymi warto ostrzec naiwnych debiutantów.
M.K.: Raczej nie mam bardzo złych doświadczeń. Dziś wiem jedno: oprócz niezłomnej wiary we własną twórczość potrzeba trochę pokory, która pozwoli komuś innemu rozumnie zaingerować w tekst. Czasem walka o każde słowo jest zupełnie bez sensu. Dla mnie najważniejszym elementem każdej wydawniczej współpracy jest zaufanie. Nie mogę pracować z kimś, komu nie ufam. Muszę czuć się bezpiecznie, nawet jeśli to dziwnie brzmi. Pisarz nie ma dostępu do wielu danych, nie jest w stanie sprawdzić ile egzemplarzy się sprzedało i w jakiej cenie. Musi bazować na informacjach od wydawcy. A jak to zrobić, kiedy brak zaufania? Dlatego przed decyzją o wydaniu należy dobrze sprawdzić opinie o wydawcy; można to zrobić w wielu miejscach, na różnych forach. Z tymi wiodącymi na rynku nie ma problemu, to z reguły solidne firmy. Mam na myśli raczej wydawnictwa niewielkie, „wczorajpowstałe”, których „jutroniebędzie”. (Śmiech.)
J.W.: Jak czujesz się po napisaniu i opublikowaniu powieści?
M.K.: Czuję się wolna. A za chwilę czuję pustkę i panikę. Napisanie książki zajmuje mi zazwyczaj rok, dwa, przez ten czas prowadzę alternatywne życie. I nagle czuję się, jakbym wzięła rozwód albo jakby mnie kochanek porzucił. Muszę się jakiś czas oswajać z sytuacją.
J.W.: Zamierzasz napisać kolejne książki? Co to będzie?
M.K.: W październiku wychodzi najważniejsza dla mnie książka „W zakątku cmentarza, czyli koniec wieczności”. Napisana po nagłej śmierci bliskiej mi osoby, ale bez obaw, to nie jest smętne epitafium, to raczej groteska z elementami realizmu magicznego. Dużo w niej odniesień kulturowych, sporo czarnego humoru. Opowiada o życiu po życiu pewnej cmentarnej społeczności, która robi wszystko, żeby się po śmierci nie nudzić. Kolejną książką, którą właśnie skończyłam jest wspólny projekt, mój i Roberta Ziółkowskiego, autora „Wściekłego psa” i „Łowców głów”. To było niesamowite doświadczenie, pisanie w duecie, jedyne w swoim rodzaju, powiedziałabym. Jesteśmy tak różni, że wpadliśmy na pomysł, żeby z owych różnic zrobić atut. Napisaliśmy historię małżeństwa z dwudziestoletnim stażem, któremu rozchodzą się drogi. Historia opowiedziana jest z dwóch różnych punktów widzenia. Podczas pisania sami niekiedy byliśmy zaskoczeni, że choć mówimy tym samym językiem, kobiety i mężczyźni mieszkają tak naprawdę na różnych planetach lingwistycznych i niejednokrotnie przydałby im się tłumacz. Teraz kończę powieść, której akcja dzieje się we Lwowie, w przededniu drugiej wojny światowej.
J.W.: Faktycznie skaczesz po gatunkach i tematach. I jak potem biedny czytelnik ma cię umiejscowić? Jedna książka Kawki na tę półkę, inna na inną i tak dalej?
M.K.: I tym sposobem opanuję całą bibliotekę. Taki mam plan. A na końcu wyskoczę z twojej lodówki. (Śmiech.)
J.W.: Czyli dołączysz do grona „wyskakujących z lodówki”. Ciekawe. (Śmiech.) Dobrze, coś z innej beczki. Jak myślisz, czy warsztaty pisarskie mają sens? Czy pisania można uczyć? Kto najbardziej może skorzystać z warsztatów, jak uważasz?
M.K.: Mają, pod warunkiem, że nie są prowadzone przez pisarzy, mających na koncie dwie książki. A o takich też słyszałam. Pisania można, a nawet trzeba się uczyć, warsztat szlifuje się do końca życia, ale na nic to wszystko, jeśli nie nosi się w sobie tej tzw. iskry bożej, tego muśnięcia anielskim skrzydłem, które zostaje, jak dołek nad górną warga. W innej sytuacji zostaje się dobrym rzemieślnikiem literatury, a tacy też są potrzebni.
J.W.: Hm, ja mam dwie książki prozą wydane i uczę pisania. (Śmiech.) Kim byłaby idealna Magdalena Kawka w idealnym wszechświecie?
M.K.: Piękną, piekielnie inteligentną blondynką, która porażałaby inteligencją i każdy własny tekst zamieniała w przyjemnie szeleszczące banknoty. Ech, panie Platon, i na co komu była ta wizja idealnego świata?
J.W.: Właśnie, na co? Tobie się przydaje?
M.K.: Jestem idealistką. Częściej przebywam w świecie idei niż w świecie materialnym. I nie lubię go opuszczać. Kiedyś przeniosę się tam na stałe.
J.W.: Czy literatura jest sexy?
M.K.: Nie. Seksowni są ci, którzy ją czytają.
J.W.: Dziękuję ci bardzo za rozmowę.
Fot. z archiwum Magdaleny Kawki.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.