Ponieważ brud. I trzeba zawsze pytać: „na ile ten brud pod paznokciami pod językiem / jest twój że go chcesz przeszmuglować w dziedzinie // poezji” („CCXLIX. Szmugler”). A skoro brud, to czemu też nie schronienie. Takie dobre, gdy znajduje się je w najmniej sprzyjających okolicznościach, kiedy „jesień już Panie a ja nie mam domu / ani jednego choćby wiersza (schronienia / w Tobie)” (”CCXXXVIII.”). Ponieważ powołanie. Odnajdywane wtedy, kiedy świadomość osiąga pełnię i można powiedzieć: „z trudem używam języka (jestem / poetą współczesnym)”. I zaraz dodać do tego, że „nazywamy rzeczy z niezgody na siebie” („CCXXXIX. Powołanie”). A powołanie skąd? Ponieważ śmierć i można tylko napisać: „opowiem ci o śmierci w moim niedoskonałym / języku znanym z niedoskonałości” („CLXXXVII. Piosenka o sytuacji bez wyjścia”). Motywy księgi Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego wydanej pt. „Poezja jako miejsce na ziemi” można mnożyć, wątki łączyć, tropy mylić, sensy znajdować i gubić. Ta księga pozwala na to, gdyż wie (wszystko wiedzą takie księgi), że ten, kto ją czyta, w istocie jest przez nią trawiony. Księga Tkaczyszyna-Dyckiego to zaprzeczenie literackiego pustosłowia. Bo „pustosłowia nie ma panie i panowie w zderzeniu / z nieobsadzonym miejscem po kimś kogo ponoć zabrakło”. Księga ta to również rodzaj klasztoru („otóż poezja przypomina ci klasztor ojców / karmelitów bosych w Czernej”) Klasztoru, z którego jednak nader często ucieka się do domu publicznego („jestem ponownie w lubelskich domach / publicznych moich fajnych przyjaciół”). Zresztą nie tylko tam się ucieka, bo czasem także na cmentarz („w przemyskiem wciąż najważniejsze cmentarze / nie wiedziałeś cmentarze są ważniejsze od umierania”). I wreszcie księga, o jakiej tu mowa, to wszechświat – rozszerzający się, zagarniający coraz większe połacie przestrzeni, wszechświat, w którym przybywa miejsc, postaci, rzeczy do zrobienia, spraw do opowiedzenia, historii do takiego w słowach ukrycia, by wyjawione, nadal pozostawały tajemnicami. Kim jest autor tego przedsięwzięcia? Niesamowite jest to, że po przeczytaniu dwustu siedemdziesięciu dwóch wierszy tego zbioru nie można powiedzieć o nim nic pewnego. Można go cytować, podpatrywać, jak misternie łączy w swojej liryce tradycję z nowoczesnością, można snuć domysły, twierdzić, że barok, dumka, kołomyjka, herbarz, można wymyślać… A on, Dycki, i tak będzie gdzieś obok i będzie sobie pod nosem powtarzać pół-żartem myśl o tym, co go akurat zaprząta: „czekam do jutra bardzo się lękam o siebie / o ten czesany kilim który jej na pewno / wpadnie w oko „chuj z nim” jak mówią w rodzinie / ja tak nie mówię dlatego jestem inny”. A więc jedni będą to czytać w kontrapunkcie do Sępa i Morsztynów i Grabowieckiego, inni wtrącą Lacana, Derridę, czy Bataille’a – i wszyscy mogą mieć rację i może też nikt jej nie mieć. To wszystko, co można wymyślić, to za mało wobec takiej liryki i księgi. Te osiem tomów poetyckich Tkaczyszyna-Dyckiego zebranych tu w całość nigdy nie podda się interpretacji. Ale próbować, dla siebie samego, warto. (Co napisałem po długim namyśle, z poczuciem klęski, na jakie skazała mnie jako recenzenta ta niewiarygodnie bogata księga. Gdyż tak bezlitosne są księgi. Takie ich prawo.)
Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki, „Poezja jako miejsce na ziemi”, Biuro Literackie, Wrocław 2006.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.