Jakub Winiarski: Twój „Brokat w oku”, jedna z pierwszych książek wydanych w nowej serii dziennika „Rzeczpospolita”, powinien, moim zdaniem, zainteresować krytyków bardziej, niż to miało miejsce. Podobnie zresztą, jak twoja debiutancka powieść „Pies” i wydany nieco przed „Brokatem…” zbiór opowiadań „Wszystkie zwierzęta na poboczu autostrady”. Masz jakieś wytłumaczenie dla tego przemilczenia, jakie miało miejsce? Zastanawiałeś się nad tym?
Błażej Dzikowski: Wydaje mi się, że porządne przedstawienie publiczności mnie i moich książek kosztowałoby krytyków zbyt wiele zachodu. Mam się nijak do tego, co ich obecnie kręci. Nie można mnie przedstawić jako nosiciela jakiejś modnej ideologii czy przedstawiciela atrakcyjnej grupy społecznej. Druga sprawa to dziennikarska lękliwość. Żeby przeciętny recenzent napisał o tobie dobrze, najpierw musi z jakiegoś innego źródła usłyszeć, że jesteś dobry, bo jeszcze wyjdzie, że się nie zna i chwali grafomana. Ja raczej stronię od ludzi, nie czuję się dobrze w grupie, a to też jest handicap. Zdarzało się, że poznałem jakiegoś krytyka na imprezie, a potem krytyk pisał coś na mój temat. Prawdopodobnie za dużo się ukazuje książek, żeby krytycy mogli wszystko czytać, wyszukując swoich bohaterów. Więc gdybym był aktywniejszy towarzysko, też miałbym więcej prasy. Ale brak zainteresowania krytyki nie spędza mi snu z oczu. Bardziej martwię się, że za mało ludzi wie o tych książkach, że kiepska dystrybucja.
J.W.: Z tego, co mówisz, wynika, że postrzegasz obieg literacki jako bardzo nieprofesjonalny, działający chaotycznie, przypadkowo, a w dodatku – po znajomości, jeśli już. A spotkałeś się z jakimś przypadkiem rzetelności krytyczno-literackiej, która nie wynikałaby z prywatnej znajomości z tobą?
B.D.: Wielką tajemnicą świata jest to, że w całości jest nieprofesjonalny, chaotyczny i przypadkowy. Im wcześniej człowiek to zrozumie, tym mniej znajdzie rozczarowań. Dla mnie to akurat przyjemna myśl, nie zniósłbym życia, w którym da się przeprowadzić matematyczny wzór na wszystko. To jest też myśl przewodnia „Psa” – chaos jest ludzki, chaos daje nadzieję na wyższy porządek. Co do rzetelności krytycznoliterackiej, nie będę ferować takich wyroków, bo przecież, jeśli ktoś napisał recenzję z mojej prozy, znając mnie osobiście, nie znaczy, że automatycznie jest krytykiem nierzetelnym.
J.W.: Bohaterowie twojej prozy to ludzie – dopiero niedawno to zauważyłem – naznaczeni piętnem swoistej ułomności, ale też naiwności. Zwłaszcza Roszek z „Brokatu…”, ale i w „Psie” mamy podobną sytuację: dosyć naiwny bohater odbywa tu dziwną podróż, która ma mu pozwolić poznać i zrozumieć świat – okrutny i jakby nie na jego wrażliwość. Mógłbyś to jakoś skomentować?
B.D.: Aha, ale bohaterem bajki musi być brat najmłodszy i najgłupszy. Bohater musi być głupszy i naiwniejszy od autora, bo inaczej nic mu się nie przydarzy. Pisarz to najczęściej istota nadświadoma, a nadświadomość paraliżuje: jedna droga jest równie dobra jak ta druga. Zwróć uwagę, w jak wielu filmach czy książkach przyjaciel głównego bohatera jest postacią dużo barwniejszą i ciekawszą, niż sam główny bohater. Dzieje się tak dlatego, że prostoduszny autor wlewa całą swą umysłowość w głowę protagonisty, przez co zabrania mu być kimś wyrazistym. Jakubie! Ty wiesz, że brutalnym uproszczeniem byłoby określić cię jako „wiecznie chodzącego z głową w chmurach intelektualistę”, albo „furiata”, albo „bawidamka”. Wiesz, że jesteś czymś bardziej złożonym, skomplikowanym. Ale „złożony i skomplikowany” oznacza: mało wyrazisty.
J.W.: Wiesz, ja lubię być „mało wyrazisty” (śmiech). Ale wróćmy do twoich książek. Nie jest tak, że ci protagoniści, których kreujesz, mają tę naiwność nie tylko z tego powodu, że muszą być naiwniejsi od autora, ale dlatego, że utrata naiwności to jest w pewnym sensie twój temat?
B.D.: To ciekawe, bo akurat jesteś bardzo wyrazisty. Wiesz, to się zgadza z tą utratą naiwności, nawet moja najnowsza powieść, „Strażnik Parku”, jest na ten temat jeszcze wyraźniej od poprzednich. Może to dlatego, że w wieku 33 lat wciąż czuję się mało dojrzały. Ale czy dojrzałość to nie jest bezruch, etap końcowy, w którym nic nie może się wydarzyć? Po co więc do niej dążyć i jak może być tematem powieści?
J.W.: Powiedziałeś mi kiedyś, że o ile lubisz elementy fantastyczne w prozie, o tyle sam starasz się ich nie nadużywać, gdyż ich robienie wydaje ci się za łatwe. Czy to znaczy, że jest pewien poziom pisarskiej trudności, który interesuje cię jako autora, jakaś granica, za którą kończy się zabawa w dobre pisanie, a zaczyna – właśnie – co?
B.D.: Ale ja marzę o zabawie w dobre pisanie! Tymczasem każda książka okazuje się walką na śmierć i życie. Wolałem przyjemne fruwanie, jak wtedy, kiedy zaczynałem. Wyrzeknięcie się elementów otwarcie fantastycznych to po prostu subtelniejsza robota, wywiera na mnie większe wrażenie. Wolę, kiedy pisarz wprowadza postać, której boję się jak diabła, niż kiedy beztrosko zaprasza do fabuły prawdziwego popiardującego ogniem Belzebuba.
J.W.: Ale lubisz te sceny z „Doktora Faustasa”, kiedy diabeł zjawia się pogadać z Adrianem? Tam ci to nie przeszkadza?
B.D.: No wiesz, to akurat może być majaczenie Adriana, który cierpi na już zaawansowany syfilis. Poza tym uwielbiam „Wybrańca” Manna, a tam fantastyka odchodzi na całego. Ten cały realizm to postulat mój prywatny, związany z moją twórczością i własną oceną mojej pracy. Ideałem, do którego dążę, jest realizm tak intensywny, że przełamuje granicę realizmu i wydaje się fantastyczny, choć nic nadprzyrodzonego się nie dzieje – jak w obrazach Edwarda Hoppera. Hopper mistrz! Działa na mnie dużo silniej od wszystkich Magritte’ów i Dalich.
J.W.: Mam do ciebie w związku z „Brokatem…” i „Psem” jeszcze jedno pytanie: o zaangażowanie. wydaje mi się – i popraw mnie, jeżeli mylne wrażenie odniosłem – że jesteś na swój sposób pisarzem zaangażowanym. Wiem, że lewactwa swojego się nie wstydzisz, ale nawet gdybym nie wiedział, to twój brawurowy, prześmiewczy atak na nową, kapitalistyczną rzeczywistość, jaki zaserwowałeś w „Brokacie…” byłby mnie o tym lewackim skrzywieniu poinformował. Zatem pytanie: jak daleko jesteś od idei sztuki dla sztuki? Jak istotne jest dla ciebie wyrażanie jakichś własnych poglądów w tym, co ma być twoją prozą – jednak –artystyczną
B.D.: „Lewackie skrzywienie”? Czemu mówisz o „skrzywieniu”? Kiedyś pewnie towarzysko deklarowałem swoją lewicowość, przy czym nie miałem pojęcia o ekonomii, historii idei, historii w ogóle. Teraz uważam, że za mało wiem, żeby się na serio podpisywać pod jakąś opcją polityczną. Posłuchaj: dwadzieścia lat temu byłem tłustym odludkiem i wydawało mi się, że nigdy nie będę miał dziewczyny, więc byłem prawicowcem, nie cierpiałem pacyfistów, hipisów, tancerzy i tak dalej. Potem okazało się, że jednak mogę prowadzić życie erotyczne i schudłem; ideologicznie przeszedłem na pozycje skrajnej lewicy. Potem poszedłem do pracy, zacząłem płacić podatki i zorientowałem się, że lud ma w dupie miłujących go ideologów i aktywistów, a każdy człowiek z prawdziwego ludu marzy, żeby zostać grubym milionerem w meloniku. Więc zostałem zwolennikiem oświeconej dyktatury. Przekonania polityczne i religijne to kwestia estetyki, a nie przemyśleń. Czy bardziej podobasz się sobie jako konserwatysta czy rewolucjonista? Wolisz w lustrze siebie katolika czy ateistę? A już przenigdy nie kazałbym swojej książce służyć jakiejś ideologii. Wbrew temu, co się obecnie wydaje kolegom z „Krytyki Politycznej” czy „Ha!Artu’, literatura to nie hasło na transparent. Ostatnio słyszałem fajną anegdotę, która dobrze ilustruje moje przekonanie, że artyści powinni się trzymać z dala od tej szopki: „Krytyka Polityczna” zwerbowała poetę i prozaika Jasia Kapelę, wydała mu książkę i obwołała nowym głosem lewicowej literatury, czy jakoś tak. Jaś poszedł na wieczór autorski w liceum, gdzie uczniowie spytali go, co sądzi o neoliberalizmie. Jakoś wydało mu się, że jest to ideologia bardzo lewicowa i zaczął ją wychwalać. Potem nieszczęsny skarżył się na blogu, że zrobili mu ze spotkania autorskiego lekcję Wiedzy o Społeczeństwie. A przecież sam popełnił to bluźnierstwo, sam zaprzągł tę polityczną szkapę do ciągnięcia swojej twórczości. Drugi kawał: amerykańskie krytyczki wieszają psy na „Wilku Stepowym” Hessego, bo bohater instrumentalnie traktuje kobiety. Znowu – literatura nie jest od tego, żeby była słuszna ideologicznie. Wspomniałeś, że „Brokat” lewicowy. Wcale nie. On jest prawdziwy, chciałem opisać historię mojego przyjaciela. Czy ktoś zinterpretuje fakty lewicowo, czy też faszystowsko, to już inna sprawa i ma się nijak do tego, czy książka dobra, czy do niczego.
J.W.: Pytam o to twoje zaangażowanie, ponieważ zastanawia mnie, czy to właśnie nie swoiste podobieństwo postaw kazało ci swego czasu ustawić się w takiej drastycznej opozycji do pisarstwa Mariusza Sieniewicza? Co o tym myślisz?
B.D.: Nie znam postawy politycznej Mariusza Sieniewicza, a swoją już określiłem: kiedy widzę, że furmanka za bardzo na lewo zjeżdża, to ja ją w prawo, i odwrotnie. Niestety, jestem dziecinnie przekorny. Z zaangażowaniem trafiłeś jak kulą w płot, bo właśnie tu najbardziej się różnimy, tu jest ta opozycja. Na jednym spotkaniu autorskim, na które ja i on byliśmy zaproszeni, powiedział, że literatura niezaangażowana to pozostałość czasów, kiedy literaci podlizywali się władzy, bo ich karmiła, i on ma dość wynurzeń stołecznych dandysów. Ja z kolei uważam, że literatura zaangażowana to licho zamaskowana, gazetowa publicystyka. Dobra literatura nie może być jednoznaczna ideowo, ponieważ rzeczywistość taka nie jest. Tematem literatury jest człowiek, a nie pierwsza strona „Wyborczej” czy wiadomości Polsatu.
J.W.: Kim jesteś w literaturze? Jak widzisz obecnie swoją postać i swoją, że tak powiem, literacką karierę?
B.D.: Widzę swoją postać siedzącą w małej łódeczce i uparcie wiosłującą w stronę horyzontu. Czasem postać przestaje wiosłować, siedzi i nic nie robi. Wtedy czuje się źle.
J.W.: Ładny obrazek. Ale czy oddaje ogrom niepewności i ogrom ambicji, jakie – tak słyszałem – determinują prawdziwego artystę?
B.D.: Jakubie. Mało ci niepewności w łódeczce na otwartym morzu i mało ci ambicji w obraniu horyzontu za cel? No to ja już nie wiem.
J.W.: Ok, poddaję się (śmiech). Powiedz w takim razie, czym jest dla ciebie literatura? Co daje ci kawałek prozy czy wiersz – własny bądź cudzy? Może nawet bardziej interesowałaby mnie twoja teoria dotycząca poezji, ponieważ skądinąd wiem, że masz do niej stosunek prawdziwie nabożny i pełen, by tak rzec, daleko posuniętej rewerencji.
B.D.: To ciekawe, bo ja, w przeciwieństwie do ciebie, nic nie wiem o swojej rewerencji do poezji! Mogę tylko powiedzieć, że ze zdziwieniem patrzę na poetów, trzaskających codziennie nowy kawałek, bo moim zdaniem myśl czy zwrot tak cudowny, że wymaga zapisania wersami, trafia się raz na rok. A już cały sonet? To człowieka musi błyskawica trzasnąć. A co mi daje? Czuję się lepiej, kiedy coś czytam, znika samotność, nerwy, pojawia się zrozumienie, czasem zachwyt. Zgadzam się z tym, co napisała Olga Tokarczuk: lektura nadaje strukturę naszej psychice. Wszystko nabiera znaczenia. Widzę to tak: pisarze biedzą się od stuleci, siedząc nad kłębowiskiem chaosu, i prezentują nam uplecione z niego eleganckie, śliczne i gładkie kłębki, jak te kłębki wełny w koszu. Wiwat pisarze!
J.W.: Wspomniałem o rewerencji, bośmy kiedyś gadali o tym, jak bardzo niektóre wiersze wydają ci się czymś niezwykłym. Tak to zapamiętałem. Chętnie więc teraz spytam, czy masz jakiś wiersz, który robiłby na tobie po dziś dzień specjalne wrażenie? Może wręcz masz „ulubionego poetę” (śmiech)?
B.D.: Trochę wstydzę się wypowiadać na temat poezji, bo naprawdę ja w jej świecie turystą przygodnym jestem jedynie. Kiedy mnie jakiś wiersz oczarował, uczyłem się go na pamięć. I tak umiem wyrecytować część „The Love Song of J. Alfred Prufrock” T.S. Eliota, „The Second Coming” Yeatsa i taki kawałek Blake’a „My hands are labour’d day and night…” Z polskich – niesamowity fragment „Balu u Salomona” Gałczyńskiego – „O tej książce, którą kupiłeś na kredyt, przyjacielu mój brzydki, nieprawy…” W sporze Miłoszystów z Gałczynistami stoję silnie po stronie tych ostatnich; uważam, że więcej Konstanty nam cudów ofiarował, niż nazbyt wieszczowaty Czesław. Z nowych polskich rzeczy poruszają mnie na przykład twoje „Piosenki starego serca” i zaklęte maligny Romana Honeta. Poleciłem kiedyś Honeta koledze, który chciał wiedzieć, co tam w poezji. Zadzwonił do mnie po paru dniach z pretensjami: „Błażej, ten twój Hammet to jakaś kurwa maligna!” Cudowne.
J.W.: A jacy autorzy są dla ciebie istotni? Jakie doświadczenie lekturowe uważasz za to, które cię uformowało?
B.D.: Tove Janson za to, że napisała najlepsze książki świata – „Dolinę Muminków w listopadzie” oraz „Tatusia Muminka i morze”. Często, jak to mówię, pojawiają się uśmieszki – och, on sobie żarty, psikusy robi, odpowiem, że ja wolę Puchatka! Tymczasem ja mówię śmiertelnie poważnie. Nie znam autora dla dorosłych, który umiałby zanurkować w głębię naszej samotności – zarówno w społeczeństwie, jak i w kosmosie – a potem przedstawiłby wstrząsający raport z tej wyprawy tak prosto i bezpretensjonalnie jak zrobiła to ona. Poza tym: Tomasz Mann i Mishima Yukio za ideał stylu, do którego aspiruję, stylu, który nazwałem okrutnym. Nie dlatego, że się pastwią nad bohaterami, tylko dlatego, że styl ani drgnie, kiedy dzieją się najbardziej wstrząsające rzeczy. Wrzeszczysz: kapitanie, zaraz się posikam, tu sztorm, tu flaki, tu śmierć w ciemnościach! A oni: dziecko, siedź spokojnie, bo ja tu steruję. Mann i Mishima przykładają lupę do oka w tym momencie, w którym inni autorzy zamykają oczy i wiją się w epileptycznych, bezsensownych strumieniach świadomości. Lubię też Hamsuna, Vonneguta, Brautigana i Buzzatiego.
J.W.: A Proust, Tołstoj, Dostojewski, Musil, czy Broch? Tak rzucam te nazwiska, ponieważ tylko jednego wielkiego epika, Manna, wymieniłeś, a zawsze mi się wydawało, nawet po „Wabieniu rekinów”, że ku wielkiej, albo przynajmniej większej epice zmierzasz.
B.D.: Za mało czytałem tych autorów, żeby się odnieść; kawałki Prousta, więcej Dostojewskiego – ale on za bardzo bebechowaty jak dla mnie, za głośno tam u niego. Ja wolę takie raczej nudne książki. Nie wiem, jakim cudem wielka epika kojarzy ci się z „Wabieniem rekinów”. Przecież to malutkie kawałeczki są, owoc eksperymentu: jak mało można napisać, żeby się czytało.
J.W.: Czy dostrzegasz może zapóźnienie polskiej kultury, jej wtórność, drugorzędność wobec innych kultur europejskich, czy światowych i czy – jeśli to dostrzegasz – miałbyś jakiś pomysł, jak można tę sytuację zmienić, na czym oprzeć się w walce o wysoki status kultury własnej?
B.D.: Powinniśmy przestać martwić się o polską kulturę: jej miejsce jest, rozumiesz, w skarbcu historii narodu, w skansenie, w książce etnologa i etnografa. Jest parę ośrodków współczesnej kultury, skąd emanują trendy – USA, Anglia, Francja… Niemcy już chyba nie? I reszcie świata pozostaje małpowanie. Małpowanie w kulturze popularnej, w kulturze-jednodniówce. Myślę o czymś takim, jak Cezary Pazura strojący małpie miny, odkąd obejrzał w kinie Jima Careya, o polskich podróbkach, także literackich podróbkach, zachodnich hitów. To jedna sprawa, żenująca, ale mało ważna. Bo popatrz: stan czeskiej kultury niewiele mnie obchodzi, za to obchodzi mnie Kundera. Stan duńskiego kina wcale mnie nie interesuje, ale interesuje mnie Lars von Trier. A z Polski pochodzi wielu zdolnych i znanych na całym świecie ludzi, także dzisiaj. Wysoką kulturę tworzą indywidualiści, a nie dzieci „kultury narodowej”.
J.W.: Świetnie. Jakich w takim razie tych naszych młodych zdolnych uważasz za gotowych w każdej chwili i bez kompleksów konkurować z ich amerykańskimi, francuskimi czy niemieckimi kolegami?
B.D.: Ale oni już konkurują, absolutnie bez kompleksów. W malarstwie na przykład Sasnal. Aneta Grzeszykowska ma wystawy od Barcelony po Los Angeles. Opery Trelińskiego są sławne na całym świecie, a skoro o operze mowa, polscy operatorzy święcą triumfy w Hollywood. Andrzej Sapkowski podbija serca europejskich i amerykańskich miłośników fantasy. Długo można by wymieniać, ze wszystkich dziedzin sztuki. Pewnie, w samej Polsce są gorsze warunki do startu, ale to dlatego, że kraj biedniejszy od Francji czy Niemiec i nie ma pieniędzy na promocję. Potencjał talentu, świeżej krwi jest jednak taki sam, bo duch wieje, kędy chce. Tylko nie zapominaj, że mówimy o prawdziwej kulturze, a nie serialach z Polsatu czy zespole Feel. Popkultura wszędzie jest wtórna i zapóźniona, jeśli nie pochodzi ze Stanów czy z Anglii.
J.W.: A ty sam? Bodaj na twojej stronie w necie znalazłem informację, że sam tłumaczysz swoje opowiadania, wysyłasz dość daleko i jesteś publikowany w niszowych i mniej niszowych pismach na przykład za oceanem. To twój pomysł na autopromocję czy coś więcej?
B.D.: Bodźcem było zniecierpliwienie ciszą ojczyzny, ciszą tej nocy, w którą wysyłałem swoje pociski. To bardzo przyjemne, móc powiedzieć, że wydrukowali cię w prawdziwej Ameryce. Amerykański pisarz! Ho, ho. Prawie jak Hemingway. Publikuję jako „Blaze”, nie „Błażej”, żeby sobie nie połamali czytelnicy języków. No i to są tłumaczenia krótkich „Rekinów”, nie jestem pewny, czy poradziłbym sobie z dłuższą formą, bo do tłumaczenia dialogów potrzeba lepszego obcojęzycznego ucha. To ciekawa przygoda: w Stanach zupełnie inne wiatry wieją, strasznie letnia ich nowa proza, oparta na 10 regułach: motywacja bohatera, przemiana bohatera, i tak dalej. Chyba, że eksperyment, to masz wtedy taki lurowaty postmodernizm: bohater budzi się i jest, dajmy na to, guzikiem. Resztę opowiadanka zajmuje opis, jak odnajduje się w życiu guzika. I nie powiem, czyta się przyjemnie i szybko, ale drugiego Hemingwaya sobie tak nie wyhodują. Mam nadzieję, że mój otchłanny mrok słowiański ich zainteresuje.
J.W.: Mówi się czasem, że książka składa się z dwóch części: z tego, co autor napisał i z tego, czego nie napisał. Co powiesz o tej drugiej części w przypadku twoich książek? Czego nie napisałeś? Jakiego tematu, który – być może masz taki – dręczy cię i meczy, nie poruszyłeś?
B.D.: Mało piszę o seksie. Nie umiem znaleźć dobrej formy do opisywania seksu. Gratuluję tobie formy, którą znalazłeś w poezji. Ona nie dla mnie, ale tobie służy doskonale: wulgarność, która płacze, że musi być wulgarna.
J.W.: A miałbyś chęć zamieścić taką mocną scenę erotyczną w swojej prozie? Innymi słowy, czy jest to problem techniczny, który kiedyś postanowiłeś rozwiązać na korzyść swoją i swojej literatury?
B.D.: Nie wiem jeszcze, czy to problem. Po prostu nigdy mi taka scena nie pasowała do reszty, nie wynikała, więc jej nie pisałem. Ostatnio zacząłem się zastanawiać, czemu. Wciąż nie wiem. Na pewno jakiś kompleks.
J.W.: Są tacy, co uważają, że pisarz nie pisze o swoich tematach, tylko jak gdyby obok nich. A zatem, zakładając przez moment, że to twierdzenie jest słuszne, obok jakich tematów, jak myślisz, ty piszesz?
B.D.: Obawiam się, że rdzeniem mojego twórczego niepokoju, moim pierwszym tematem, jest zagadnienie choroby psychicznej.
J.W.: Zaskoczyłeś mnie. Serio. Czy mógłbyś to rozwinąć?
B.D.: Choroba psychiczna, jakby to powiedzieć, jest zodiakiem, pod którym się urodziłem. Ze względów biograficznych. I pozostaje dla mnie jednym z czołowych zagadnień. Jasna sytuacja: ludzie nazbyt wrażliwi wykraczają poza obóz normalnego społeczeństwa. Taki opis pasuje do większości bohaterów pisanych przeze mnie historii. Tyle powiem.
J.W.: A jak to jest z efektami komicznymi w twojej prozie? Podpatrujesz tzw. samo życie, czy zmyślasz i podrasowujesz, żeby osiągnąć takie efekty, jak na przykład w niektórych fragmentach „Wabienia rekinów”?
B.D.: Zawsze mnie ciągnie w stronę groteski, to jest mój pierwszy język. Kiedy siadam, żeby napisać pierwszą rzecz, jaka mi przyjdzie do głowy, będzie to coś takiego:
„Atak statków z planety X! Promienie śmierci wypalają ziemię. Ktoś macha białą flagą. Kapitan daje sygnał: przerwać ogień. Zbliżają się do człowieka z flagą, unoszą się nad nim.
– Poddajesz się? – pyta głośnik.
– Nie, strzepuję obrusik po kolacji – odpowiedział bezczelnik!
Tak świetną inwazję zepsuł jeden żartowniś. Wstyd byłoby o tym pisać w historii, więc niszczycielska armada zawróciła na swoją planetę.”
To fragment z pisarskiego eksperymentu, takie prawie automatyczne pisanie. No więc kiedy ja uwalniam podświadomość, wtedy podświadomość robi sobie jaja. Groteska nie wydaje mi się specjalnie wartościowym gatunkiem, więc ograniczam te tendencje. Ale z drugiej strony nie wyobrażam sobie prozy bez ironii, bez tego okrutnego dystansu humoru. Zawsze, z natury swojej, kiedy coś piszę, mam już w głowie ironiczną kontrę. Pytanie, kiedy sobie pozwolić, a kiedy uciszyć wewnętrznego błazna. „Rekiny” są w 95% autentyczne, życie samo w sobie jest śmieszne lub wstrząsające – zależy tylko, które miejsce uznasz za puentę.
J.W.: Czyli tu znowu jest trochę tak, jak z tymi efektami fantastycznymi: ograniczasz świadomie to żartowanie i świadomie – w opowiadaniach, powieściach (zwłaszcza drugiej) – budujesz pewną atmosferę powagi?
B.D.: Nie no, powagi to ja też mam sporo. Zadręczam się mnóstwem spraw, wymyślam czarne scenariusze. Kiedy dzwoni telefon, albo, nie daj Boże, ktoś puka do drzwi – bo dzwonek wymontowałem, to nie na moje nerwy – serce skacze mi do gardła. Groteska i rozpacz, dwie te nici, czarna i… hm… tęczowa? Splatają się w moją imaginację. Popsuję sobie metaforę z nitkami, ale, jak powiedział Sokrates czy Platon – nigdy nie wiadomo – sztuka polega na utrzymaniu równowagi między jednym koniem a drugim. Mądry był Sokrates. Lub Platon.
J.W.: A jaki jest twój stosunek – to pytanie, które po lekturze „Psa” chodziło mi po głowie – do literatury gotyckiej? To dla ciebie martwa, ale zabawna konwencja, czy coś więcej?
B.D.: „Pies” nie był inspirowany literaturą gotycką, tylko malarstwem symbolistów. Khnopf, Moreau, Klinger… Dzieci ciemności w epoce świateł. Jeśli chodzi o inspirację, zazwyczaj działam multimedialnie: na przykład wiem, jaka będzie moja nowa powieść, bo określiłem ją sobie jako pewną istniejącą piosenkę, ma ona nieść atmosferę tej piosenki.
J.W.: Jakimi cechami powinien dysponować twój idealny czytelnik? Co powinien wiedzieć zawczasu i na co powinien być przygotowany? Czego oczekujesz od swoich czytelników?
B.D.: Ludzie przychodzili do tego faceta, który przy ognisku opowiadał ciekawe historie. Czego on od nich oczekiwał? To czytelnicy są od posiadania oczekiwań, nie autor. Kupują moją książkę, bo oczekują, że coś dostaną w zamian. Moja strona transakcji zostaje w dużej części skonsumowana w momencie pójścia do druku, uzewnętrznienia siebie. Jeśli chodzi o „wiedzenie zawczasu”, staram się pisać tak, żeby każdy zrozumiał i poczuł.
J.W.: Czy według ciebie tak zwany artysta, pisarz, poeta różni się czymś od innych ludzi, którzy artystami nie są? A jeśli tak, to czym?
B.D.: Artysta powinien nosić zielony kubraczek do żółtej koszuli, na nogach – pantofle z zakręconymi noskami.
J.W.: Żeby wszyscy z miejsca widzieli, że u niego z głową coś nie w porządku (śmiech)?
B.D.: Ojej, nie. Żeby przestał się zastanawiać, jaki jest artysta i czym się różni, i wziął się do swojej roboty.
J.W.: A jak skomentowałbyś taki dwuwers poetki, Marty Podgórnik, który tu lekko strawestuję: „pilot mig-a zwycięża gdy samotnie leci / w pisarstwie nie ma miejsca na żonę i dzieci”? Nie obawiasz się, będąc już i mężem i, od niedawna, ale już, co łatwo zauważyć, arcypoważnie podchodzącym do sprawy ojcem, że w tych słowach poetki może być jakaś nieprzyjemna racja?
B.D.: Brzmi to bardzo efektownie. Szkoda, że Hamsun, Yeats, Shaw, Mann, Hesse, Eliot, Faulkner, Hemingway, Camus, Kawabata, Beckett czy Neruda – żeby wymienić choćby paru noblistów – nie znali tych słów Marty Podgórnik. Być może ułożyliby swoje życie inaczej i pisaliby coś lepszego od tych swoich knotów. Niektórym z nich tak się podobało małżeństwo, że nawet żenili się parę razy. Zresztą, dlaczego pani Podgórnik pisze o żonie, a nie mężu? Szczerze mówiąc, wydaje mi się, że zbyt dosłownie traktujesz ten zgrabny skądinąd dwuwiersz i prymitywizujesz przekaz autorki. Brany dosłownie nie zawiera żadnej nieprzyjemnej racji, tylko sentymentalną, kiczowatą pozę dla tych, którzy zastanawiają się, jak pisarz powinien siedzieć, jakie papierosy palić i o której chodzić do kibla. Tymczasem prawda wygląda tak, i pewnie o to chodziło autorce: możesz mieć czterdzieści żon i osiemdziesiąt dzieci, a i tak, kiedy zaczynasz pisać, jesteś sam w obcej przestrzeni.
J.W.: Bardzo możliwe, że masz rację. Mnie w tym interesuje jednak pewien dramatyzm. W końcu to bycie samemu w obcej przestrzeni w przypadku artysty jest jednak nieco inne niż samotne siedzenie architekta nad deską kreślarską, czy samotne układanie kafelków przez speca od układania kafelków. Większe są obciążenia, a system nerwowy jakby wrażliwszy. Nie tak?
B.D.: Co do obciążeń i systemu nerwowego, to wiesz, osoba pisząca będzie odczuwała zawsze większy dyskomfort, bo musi być przewrażliwiona, aby dobrze pisać. Chyba, że trafi ci się glazurnik neurastenik. Ale dramatyzm sytuacji twórczej nie ma nic wspólnego z żoną, chyba, że wciąż nic nie wydałeś, a ona narzeka, że marnujesz czas, zamiast wziąć się za coś pożytecznego. Ożenek z taką osobą odradzam.
J.W.: Od czego zależy i czym tak w ogóle jest według ciebie dzisiaj sukces w literaturze?
B.D.: W literaturze sukces zależy od tego, czy ci się udało dzieło, czy przekazałeś, co trzeba i czy nastąpił odbiór; rozgrywa się między tobą a czytelnikiem, bez pośredników. Jeśli natomiast rozumiesz sukces jako sławę, to ona zależy od tego, kto cię wydaje, kto cię promuje i kto cię lubi. Tak rozumiany sukces stanowi w dużej mierze kwestię towarzyską. Ale ta dyktatura koleżeństwa nie oznacza, że ludzie w mediach są złośliwi i uwielbiają kumoterstwo. Zdaje się, że to w większości równe chłopy i babki. Po prostu, jeśli masz znajomego, który robi meble, zadzwonisz do niego, zamiast szukać innych stolarzy „bo a nuż są zdolniejsi”. Jesteśmy strachliwi, wolimy rozmawiać ze znajomymi, niż z kimś obcym, kto może jest grubianinem i rzuci w nas makrelą.
J.W.: A gdybyś nagle osiągnął wielki literacki sukces, myślałbyś, że to przypadek i kwestia dobrego zamocowania wśród odpowiednich ludzi?
B.D.: Myślałbym, że moje wydawnictwo ma dobry dział promocji i że przypadkowo trafiłem na taką, a nie inną publicystyczną pogodę. Wielki literacki sukces to działka kolorowych pism. Pisma czarno-białe mogą na stu stronach piórem profesora doktora habilitowanego Gudułki-Arcymbrasa dowodzić geniuszu autora Ł. i nikt nawet nie mrugnie. Tymczasem w kolorowym piśmie Hania Pe czy Kasia Wu raz tu zajrzy, raz tym się zachwyci, raz tamto zgani, nic na serio, bo serio to dla nudziarzy, bardziej ważne, jak ty ładny jesteś, ojej, szybko pisać trzeba, bo na jutro artykulik ma być, i sukces gotowy.
J.W.: Czy jest w twoim życiu jakaś przestrzeń, w której sztuki, literatury nie ma wcale? Jeśli jest, to jak się z tym czujesz?
B.D.: Uważam się za cień człowieka. Nie mam kości, nie mam mięsa. To bardzo niefortunne, trudno żyć sobie tak po prostu. To dlatego, że definiuję siebie przez swoją pracę. Czuję się naprawdę dobrze tylko wtedy, kiedy piszę. Kiedy nie piszę, czuję się, jakby bogowie spuścili mnie ze smyczy i to jest nieprzyjemne.
J.W.: Masz jakiś sposób chronienia siebie w tych nieprzyjemnych momentach?
B.D.: Nie mogę się ochronić. Właśnie powiedziałem, że definiuję siebie jako osobę wytwarzającą, więc kiedy jałowe obroty, osoba również nic nie warta. To chyba niezdrowe podejście, ale tak działa moja maszyneria.
J.W.: Gdybyś miał przez moment wcielić się w rolę surowego krytyka czy recenzenta oceniającego twoje książki, to na jakie ich mankamenty wskazałbyś w pierwszym rzędzie?
B.D.: Dzisiaj przeszkadza mi trochę patos i gęstość fragmentów „Psa”, za bardzo tam rozkręciłem wszystkie kurki z parą. Do „Brokatu” robiłem bardzo dużo researchu w świecie szemranych sekt biznesowych, pokochałem ich język – wiesz, te wszystkie mądre powiedzonka milionerów, slogany. No i w efekcie trochę za dużo tego napakowałem do powieści, bo nie chciałem, żeby się zmarnowało. Ale przecież idealna książka nie istnieje. Co jeszcze? Niektórzy twierdzą, że piszę trudnym językiem, co mnie dziwi. Próbuję mówić jasno. Może te zarzuty pochodzą stąd, że staram się nie używać okropnych, zużytych zwrotów: włosy stanęły mu dęba, waleczny jak lew, naiwny jak dziecko, wiesz, takiej gumy do żucia, którą łatwo przyswoić i łatwo wypluć.
J.W.: Pisałeś do „Studium”, potem przez moment do „Przekroju”, byłeś też redaktorem naczelnym „Nowej Fantastyki”. Jest szansa, Błażeju, że jeszcze w jakimś piśmie dłużej ze swoimi tekstami zabawisz?
B.D.: Uwaga! Skromnie zwrócę ci uwagę, że byłem pełniącym obowiązki redaktora naczelnego, a nie naczelnym. „Nowa Fantastyka” to było moje miejsce pracy, zarabiałem na życie, a nie realizowałem twórcze ambicje. Mimo to, sporo się nauczyłem od Arka Nakoniecznika, mojego przełożonego i znakomitego tłumacza, który czyta wszystko tak dokładnie, że aż słowa się rumienią, oraz od Maćka Parowskiego, który jest jednym z najważniejszych, najlepszych krytyków i redaktorów w Polsce, tyle że mało kto ten fakt uznaje, bo MP zajmuje się fantastyką. „Studium” i „Przekrój” to inna para kaloszy, tam publikowałem swoje „Wabienie rekinów”. Dzięki „Studium”, a właściwie – dzięki Grzegorzowi Nurkowi i Romanowi Honetowi – ten cykl w ogóle powstał. „Studium” upadło, a „Przekrój” pożegnał mnie na rzecz rubryki o ciekawych gadżetach w rodzaju przenośnego dysku w kształcie skarabeusza. Na razie mam niezłą i mało absorbującą pracę, z której utrzymuję rodzinę. Gdybym ją stracił, pewnie zapukałbym tu i ówdzie, jakiś cykl felietonów zrobił. Umiem pisać bardzo śmiesznie, kiedy nie zionę rozpaczą. Wciąż na gościnne łamy czeka cykl „Nie z tej strony”, rubryka spirytysty-bonapartysty Stanisława Perdu-Kołłoyko, którego czytelnicy zarzucają listami i proszą o pomoc w walce z siłą nieczystą, bankiem światowym i masonerią.
J.W.: Co uważasz za swoje największe osiągnięcie i co jeszcze planujesz osiągnąć – w życiu, w literaturze?
B.D.: Nie czuję, żebym osiągnął coś wielkiego. W głowie siedzi mi taki mały, obleśny księgowy i mówi: „Rimbaud w twoim wieku już nawet nie był geniuszem, on już nawet przestał pisać. Gdzie twoje osiągnięcia?” Tymczasem ja mogę chcieć coś osiągnąć w sensie materialnym: mieć dom nad ciepłym morzem, nosić cały tydzień białe portki, tworzyć tylko dla przyjemności. Z artystycznych osiągnięć nie rozliczam siebie, bo w tej sferze taka księgowość jest nienaturalna. Jestem tym, który pisze – więc nie mam listy: aha, jeszcze powieść o Słoniu Binoklu i poemat o Nubijskiej Pryncesie, i już mogę przestać, bo osiągnąłem, co chciałem. Twórczość to wspinaczka na górę bez szczytu.
J.W.: Czy literatura według ciebie jest dzisiaj sexy?
B.D.: W parku, na kocu, leży dziewczę w okularach i majta nogami. Zatopiona w lekturze dziewczyna miarowo nadgryza gumkę od ołówka. Śmieje się do tego, co przeczytała, wyjmuje ołówek z buzi i zakreśla fragment, który jej się spodobał. No, jak to nie jest sexy, to nie wiem, co jest?
J.W.: Dziękuję ci bardzo za rozmowę.
B.D.: To ja dziękuję za ciekawe i skłaniające do namysłu zagadnienia!
.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.