Dziennik jako gatunek literacki zmusza czytającego do ekwilibrystyki. W powieści czy opowiadaniu bohater musi być fascynujący, nie powinien użalać się nad sobą, punkty zwrotne powinny być przygotowywane starannie i dyskretnie sygnalizowane, dialogi, fabuła etc. – wszystko być musi skomponowane. Błyskotliwie zrozumiał to Gombrowicz, przez co wzniósł dziennik na wyżyny literatury, z siebie samego czyniąc postać literacką jak Hamlet, Don Kichot czy Szwejk. Iwaszkiewicz to stara szkoła. Jego „Dzienniki” to zlepek dni, zlepek myśli, wiązka wrażeń. Z wielką swadą we wstępie Andrzej Gronczewski próbuje przekonać potencjalnego czytelnika Iwaszkiewiczowskich diariuszy, że czas diarysty jest tu „niemal ciągły, zawsze spójny, mimo luk i szczelin między zapisami.” I że świadczy „o tożsamości bytu, uwierzytelnia rysunek i życzliwy charakter losu, mimo cierpień i chmur, jakie widoczne są przecież w dzienniku Iwaszkiewicz”. Nie wiem, skąd w filologu takie wręcz ekstatyczne myślenie o książce, która zieje rozpaczą, niespełnieniem, smutkiem. Iwaszkiewicz obsesyjnie wraca do myśli, którą najkrócej wyraził w zapisie z 17 kwietnia 1956: „Bardzo to przykre zostać niepełnym, niedokończonym, niezupełnym pisarzem, czymś marginesowym, kiedy się miało taki głód wielkości.” I o ile nie można mieć żadnej pewności, że, jak pisze Gronczewski, „Iwaszkiewicz był również depozytariuszem pewnych myśli o istocie szczęścia”, o tyle nie da się żadnym sposobem zaprzeczyć, że autor „Brzeziny” i „Tataraku” był genialnym depozytariuszem myśli o istocie pecha, tragizmu i klęski. Oczywiście nie brak tu tez akcentów humorystycznych, szczególnie kiedy zestawi się pewne daty i fakty. Na przykład 29 marca 1956. W Polsce totalitarny zamordyzm, a Iwaszkiewicz w Wenecji, na spotkaniu Stowarzyszenia Kultury Europejskiej, notuje: „Ta Wenecja mnie dobija. Czuję, jak życie ze mnie ucieka wszystkimi porami.” Albo taki, tragikomiczny zapis z 22 lipca 1960: „Bardzo zły stan nerwów, ale to bardzo zły. Chwilami zupełna prostracja. Nie chce się niczego. Nie pisze zupełnie. Bardzo źle sypiam. I to okropne uczucie, że to nikogo nic nie obchodzi. Że nikt palcem o palec nie stuknie, aby mi trochę ulżyć. Żadne moje życzenie nie jest spełnione. Szofer nie chce mnie wozić, kucharka nie chce mi gotować, żona nie chce słuchać.” Bidula, chciałoby się powiedzieć. Mimo wszystko jest to lektura poważna. Poruszające są rozważania, a właściwie próby usprawiedliwienia przed samym sobą życia w kraju, o którym wiadomo, że to nie jest, delikatnie mówiąc, demokracja. Poruszające są polemiki z nieobecnym Miłoszem, który ucieczką na Zachód i wydaniem „Zniewolonego umysłu” i „Zdobycia władzy” włożył kij w mrowisko. Wreszcie najbardziej może przykuwa uwagę wątek miłości do młodszego od Iwaszkiewicza o ponad trzydzieści lat Jerzego Błeszyńskiego – w tym miejscu Iwaszkiewicz przełamuje tabu, zwierzając się z uczuć najskrytszych, najtrudniejszych do wyrażenia. „Dzienniki” Iwaszkiewicza będą może czytane pod kątem sytuacji politycznej, samoświadomości politycznej w epoce PRL’u, będą „świadectwem czasu” i uwikłania w historię. Lecz kiedy minie czas takiego czytania, zostanie czas czytania osobistego, czas spotkania z pisarzem, który w dzienniku przyznawał się do słabości, bycia nie na poziomie, którego wymaga Europa, wreszcie do całej gamy nastrojów depresyjnych, melancholijnych, a czasem też, jak chce autor wstępu, do szczęścia. I jeśli zgodzić się na wszystkie niekonsekwencje wynikające z formy dziennika, który nie jest kreacją – można to czytać jak niespieszną opowieść, historię wielkiego, stale zatroskanego człowieka. Ta opowieść jest świetna.
Jarosław Iwaszkiewicz, „Dzienniki 1956 -1963”. Opracowanie i przypisy Agnieszka i Robert Papiescy, Radosław Romaniuk. Wstępem opatrzył Andrzej Gronczewski. Czytelnik, Warszawa 2010.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.