Jakub Winiarski: Marku, opowiedz o sobie. Jak długo już żyjesz w Wielkiej Brytanii? Dlaczego wyjechałeś z Polski? Myślałeś, żeby wrócić?
Marek Kaźmierski: Ojciec wyjechał do Londynu dzień przed wybuchem stanu wojennego w 1981. Z matką i siostrą udało nam się uciec w ’85, potem azyl polityczny i dziesięć lat nieobecności w ojczyźnie, nawet jak już komunizm padł i już było do czego i jak wracać. Ale nie jestem fanem tego słowa – „wracać”. Mylny koncept historyczny, geograficzny, metafizyczny. Nie chcę wrócić do Polski. Chcę tam zamieszkać, po raz trzeci i ostatni, jak najszybciej. W 2000, przez dwa lata, pracując nad pierwszą swoją (jak do dziś nie wydaną) powieścią, mieszkałem w Warszawie i w 2002 „wróciłem” do Anglii tylko dlatego że język angielski, nie polski, jest moim narzędziem. Po polsku mówię płynnie i czytam, ale nie piszę, dlatego nie mogłem zostać wtedy w Polsce. I od tego czasu pracuję ciągle w Anglii, nad różnymi projektami. Ale myślą i sercem mieszkam w Polsce, co zresztą widać po filmach, felietonach, czy opowiadaniach, które przez ostatnie osiem lat stworzyłem.
J.W.: Czujesz się emigrantem?
M.K.: Pewnie, ale to już nie to słowo co kiedyś. W XXI wieku, emigrant to silniejszy typ od „native”. Ten tubylec, co się nigdy z własnego kąta nie ruszył, nie mieszkał gdzie indziej, nie kochał innych miejsc, ludzi innego koloru niż on, jest jak zwierzę w zoo. Padnie. Trzeba być „skąd indziej”, żeby się w przyszłości znaleźć. Tu Polska jest ciekawym miejscem – niby homogeniczna, niby w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach katolicka, a jednak jej historia, materiał, z którego jest szyta, jest niesamowicie różnorodny i ciekawy. Dlatego Polacy tak szybko wniknęli w świat Wysp. Nie zamknęliśmy się w jednej dzielnicy Londynu czy jednym mieście na północy, tak jak ci poprzedni, z Bangladeszu, z Barbados czy z Belfastu – jesteśmy wszędzie, integrujemy się, ciężko pracujemy, zmieniamy ten kraj na lepszy, nie dając się zasymilować – to jest ciekawe.
J.W.: Marku, kim jesteś w literaturze?
M.K.: Jeśli chodzi o dorobek, to prawie że nikim. Pisałem w gazetach, opowiadania opublikowane w różnych książkach, współpracowałem i organizowałem małe i duże festiwale literackie w Anglii, ale jeszcze nie żyję z pisania, a mam taką ambicję. To trudne, garstka ludzi nawet w Anglii z takiej sztuki żyje, ale trzeba w pewne rzeczy wierzyć, nawet jak już siwe włosy na brodzie zniechęcają.
J.W.: Jacy autorzy są dla ciebie istotni? Jakie doświadczenie lekturowe uważasz za to, które cię uformowało?
M.K.: Amerykanie, powojenni, przede wszystkim. Sam Shepard, Hemingway, Cormac McCarthy, Hunter S. Thompson. Z Anglików może Graham Swift. Josepha Conrada szanuję, ale nie lubię czytać. Z poetów to Bukowski, ech, mistrz. A w Polsce kocham, całym sercem, Stasiuka, nawet jeśli od już dawna mnie męczy. „Dukla” to były Rysy. Ciężka wspinaczka, często żmudna, ale sam koniec, te mini opowiadanka, były warte wysiłku. The best of the best. Tłumaczyłem je na angielski, ale wydawnictwo w Niemczech, które jest właścicielami praw do książki, nie dali pozwolenia nawet na Internet wrzucić.
J.W.: A jakiej muzyki i jakich artystów plastyków czujesz się dłużnikiem?
M.K.: Film jest dla mnie ważny. Godard, wczesny Wenders, Kieślowski, Herzog, the Cohens. Z muzyki to wszystko, od Szopena po Shakirę. Byle serce szalało przy słuchaniu.
J.W.: Powiedz coś OFF_Press. Jak powstał pomysł tego projektu? Jaki jest jego cel? Co chciałbyś osiągnąć przy pomocy OFF_Press?
M.K.: OFF_ to fajna walka. Z marną prasą polonijną w UK. Z niechęcią angielskojęzycznych czytelników, by siłować się z tłumaczoną literaturą. Z problemem pisarza, który szuka wydawnictwa, które szanuje i twór i twórcę. Grupa emigrantów w Londynie, najpierw Polaków, teraz różnych narodowości, chce stworzyć coś mocnego w ilości i jakości. Kręcić filmy, drukować książki, prezentować literaturę na żywo w ciekawy, oryginalny sposób.
J.W.: Strona OFF_ press prezentuje nie tylko teksty, ale również fotografie i multimedia. Czy ma to na celu jedynie przyciągnąć uwagę ludzi czy jest to raczej świadoma strategia, która powstała z refleksji nad współczesnymi sposobami czytania i przyswajania informacji?
M.K.: Trzeba tańczyć po częstotliwościach, bo tylko wtedy do wielu dotrzesz i dopasujesz się do czasów, kiedy różnorodność i „multiculturalism / multilingualism” to norma, nie wyjątek. Żyjemy w czasach, gdzie nikt już się nie specjalizuje w jednej rzeczy. Fotograf buduje strony internetowe, pisarz filmy kręci, dziennikarz poezje tłumaczy. Jeśli myślimy o językach i tłumaczeniach, wymiary są bogatsze niż tylko to, co z ust pada. Jest obraz, jest dźwięk, jest kontakt z żywym człowiekiem, magnetyzm, charyzma, cisza też robi swoje.
J.W.: Marku, jakie macie wsparcie, jako OFF? Ktoś wam pomaga, czy wszystko musicie robić sami?
M.K.: Dostaliśmy paręset funtów na pierwszą książkę od lokalnych organizacji polonijnych. Prosiliśmy o tysiące, bo mają kasę, ale tak zawsze jest. Z czasem będziemy występowali o dotacje z Brytyjskich, Polskich i Unijnych źródeł, ale wypełnianie odpowiednich formularzy w odpowiedni sposób to praca dla innego typu tłumacza. Najpierw działamy z własnych kieszeni, potem, jak już coś będzie do pokazania, będziemy grzecznie prosić o kasę z publicznej portmonetki.
J.W.: Ile osób jest zaangażowanych w OFF? Chciałbyś, żeby było więcej? To ma być małe czy duże przedsięwzięcie?
M.K.: I znowu kwanty… I tak i nie. Musi dużo ludzi być zaangażowanych, pisarzy, tłumaczy, grafików, filmowców, etc. Chcemy w ciągu następnych trzech lat stać się wydawnictwem i firmą produkcji filmowej, która będzie miała sieć międzynarodowej dystrybucji. To masa roboty, garstka fanatyków nie wystarczy. Ale kluczowych osób zawsze będzie mało. To robota ciężka, kasy zawsze brak, niewielu jest szaleńców, którzy chcą dać z siebie wszystko za tak mało. A ja prosić nie będę. Albo ktoś ma poczucie misji albo nie. Kiedyś myślałem, że od wolontariuszy wypada oczekiwać mniej niż od pracowników zatrudnionych za kasę. Teraz uważam odwrotnie. Dla kasy daje się jakiś tam szczery wysiłek. Dla literatury daje się wszystko.
J.W.: Jak można pomóc OFF? Czego najbardziej w tej chwili potrzebujecie?
M.K.: Utalentowanych twórców – to zawsze numero uno. Ludzi od medialnych kontaktów, promocji – dobrze być dobrym, ale jeśli nikt o tym nie wie, ech… „Professional fundraisers” – jest masa publicznej kasy do zgarnięcia, zazwyczaj zdobywają ją nie ci, co mają dobre pomysły na wydanie jej, tylko ci, co są dobrzy w zdobywaniu środków. Często potem już nie są tacy mocni, i dlatego często sztuka finansowana publicznie nie jest tak ciekawa, jak ta robiona za nic lub dla kasy. W tych drugich dwóch wariantach stawki są wyższe. A tak poza tym to też czekamy na pomysły innych. To nie sklep, gdzie szef i ekspedient i ktoś do zamiatania podłogi potrzebny. Tu pole do pomysłowego popisu – czekamy na zgłoszenia.
J.W.: Jakich autorów, czy w ogóle twórców szukasz dla OFF? Na prezentowaniu jakiej sztuki zależy ci najbardziej?
M.K.: Inteligentnej. Jeśli inteligencja jest najbardziej sexy z wszystkiego, to takiej narracji szukamy. Człowiek inteligentny wie, że musi być i ambitny i skromny w tym co tworzy, i grac według reguł i je czasami łamać. Musi i rozbawić i zasmucić. Tyle nam wystarczy.
J.W.: Czy inicjatywa OFF ma szanse na dotarcie do ludzi w UK?
M.K.: Już dotarła. Współpracują z nami Anglicy, Niemcy, Amerykanie. Na Facebooku mamy fanów z całego świata. Dlatego nazywamy się OFF_, a nie Polish, Europe, czy jak tam. Z czasem mamy być wielowymiarowi i globalni, zawsze zaczynając od słowa, ilustrując je na różne sposoby. Każda z naszych książek ma mieć dołączony krążek, CD-rom lub DVD, z dodatkowym materiałem. Filmem, muzyką, obrazami. To ważne – nikt już nie myśli mono-językami, uważa się za stąd czy stamtąd. Żyjemy w czasach post-atomowych. Tańczmy więc z wszystkimi naraz w różnych wymiarach.
J.W.: Czym jest dla ciebie poezja? Co daje ci wiersz – własny bądź cudzy?
M.K.: Poezja to dziwny fenomen, trudno jej wagę i wartość ocenić. Boję się, że ludzie dziś są za bardzo niecierpliwi, by cieszyć się wierszem, ale dzieją się cuda czasami (Christopher Reid i Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki to dwa najświeższe przykłady) i w OFF_ też chcemy zaoferować czytelnikom małe, ale doskonałe dawki poezji i prozy co drugi dzień,, by się nie odzwyczaili od tego, co poezja może w nich zmienić.
J.W..: Czy interesujesz się jakimś specjalnym rodzajem literatury, czy tematem?
M.K.: Jestem prawie ze ekskluzywnie współczesnym pisarzem i czytelnikiem, ale od czasu do czasu coś z innej półki mi do rąk wpadnie – sci-fi („Diuna” to potęga, pewnie najciekawsze dla mnie dzieło XX wieku) czy graphic novel („Dark night” super, „The Watchmen” tragedia).
J.W.: Czy według ciebie tak zwany artysta, pisarz, poeta różni się czymś od innych ludzi, którzy artystami nie są? A jeśli tak, to czym?
M.K.: Wczoraj przy piwie kolega intenauta zapytał, dlaczego akurat bawię się promocją literatury, a nie zabawek z Chin czy telefonów komórkowych. Pokemony i Nokie nie są potrzebne. Bez sztuki świat nie mógłby istnieć (tu musiałbym się zacząć tłumaczyć teoriami fizyki kwantowej, która się pasjonuje, ale to temat na inną rozmowę…).
J.W.: Piszesz prozę. Jaki to traktujesz? To zabawa, hobby, czy zawodowstwo?
M.K.: Po angielsku się mówi „the be all and end all”. Proza, zanurzenie się w parę lub paręset stron maciupeńkich symboli, które transportują najcenniejszy aspekt mojego „ja” w nowe miejsca, to najwyższy zaszczyt, największa frajda. Tylko spotkanie się z kobietą, którą kochasz, jest potężniejsze. Ale w tym też jest jakaś postać, jakiś dialog, jakaś narracja. Jeśli rozumiemy, że miłość to energia, świadoma energia, która powstaje pomiędzy ludźmi czasami (bo przecież, kurwa, nie żyje w sercu) i daje największą dawkę pasji (czym się kończy, i dlaczego, to inna sprawa), proza jest najbliższym temu fenomenem na świecie. Czytanie i pisanie.
J.W.: O czym piszesz?
M.K.: O miłości i kwantach. Z czego my jesteśmy i po co stworzeni.
J.W.: Czym jest dla ciebie Internet? Światem bez granic? Forum wymiany poglądów? Czymś innym, bardziej osobistym?
M.K.: Internet, jak szczerość, to ostry skalpel. Wiedząc, co i czym się operuje, można wiele pięknych rzeczy osiągnąć, nawet życie komuś uratować. Ale też można siebie i innych mocno pokaleczyć. Zmieni wiele na lepsze i gorsze, ale pewnie jest początkiem pewnego ważnego końca – zbliża się moment, może za sto lat (bardzo krótko w historii wszechświata), kiedy ogarniemy całą dostępną nam wiedzę, odpalimy komputer kwantowe i zmienimy się w nowy gatunek istoty. Internet to nie Matrix, nie World of Warcraft, nie tylko poezja i pornole, to coś, co trzeba z dystansem zanalizować. A wtedy robi się baaaardzo ciekawa furtka do nowej świadomości.
J.W.: Ty i twoi koledzy objechaliście Polskę w zeszłym roku, żeby promować antologię OFF. Czy ta podróż była jednorazowym zdarzeniem, czy planujecie powtórzyć taki wyjazd?
M.K.: Już mieliśmy z naszą pierwszą antologią wracać, ale trochę konflikty redaktorskie i perypetie życiowe tę podroż opóźniły. Ja chętnie powtórzę, pomijając że łączę z tym swój własny literacki projekt (książka o Polsce, którą chcę po angielsku napisać), ale pewnie w maju pojedziemy jeszcze dalej, przez Polskę do Ukrainy i na Czernobyl (następny OFF_ książka i film projekt) a potem do Stanów, tam też poznać autorów.
J.W.: Czy życie w Wielkiej Brytanii zmieniło Twój pogląd na polską literaturę, kulturę lub kulturę literacką jako taką?
M.K.: Raczej nie, ale widzę, że w Anglii jest dużo mnie wydawnictw i dużo mniej aktywna scena literacka niż w Polsce. To nie zdrowe, ale zmienia się powoli. W Polsce jest, po komunie, dużo małych wydawnictw i konkursów, które dają nadzieję i szanse nowej gwardii. W Stanach jest podobnie, ale tam jest to finansowane przez bogate uniwersytety. W Anglii jest trochę rzadsze to powietrze, mniej pola do popisu, do eksperymentów, nie mieszają się młodzi i starzy tak bardzo. Ale przypływ emigrantów z wschodu i zachodu (w Londynie ciągle spotykam literatów, młodych i starych, z Kanady i USA) zmienia to powoli, zmusza scenę tutejszą, by była bardziej dynamiczna i progresywna.
J.W.: Jaki jest twoim zdaniem stan polskiej sceny literatury emigracyjnej?
M.K.: Nie jestem i nie będę członkiem Związku Polskich Pisarzy na Obczyźnie (ur. 1945 w Londynie). Młoda gwardia jakoś jeszcze do mnie nie dotarła, ale to tylko czas (zabrałem się za wstępne tłumaczenie Czerwińskiego).
J.W.: A czy młodzi twórcy współpracują ze starymi? Czy starzy emigranci są zainteresowani nowym pisaniem?
M.K.: Tu, w Londynie, stanowczo nie. Podzielona jest Polonia na upper class (ci, co w czasach drugiej wojny tu dotarli), middle class (ci, co za komuny uciekli) i working class (ci, co z czasów EU tu dobili). I nie lubią się te klasy ze sobą, jak to klasy, mieszać.
J.W.: Czy jest wciąż coś, co różni polską literaturę pisaną w UK od polskiej literatury pisanej w Polsce?
M.K.: Justyna Daniluk, jedna z OFF_People, stara się napisać doktorat na ten właśnie temat, ale ciężko idzie, bo brak materiałów do badania. Za wcześnie jak na razie na odpowiedź na to pytanie.
J.W.: Czy dostrzegasz może zapóźnienie polskiej kultury, jej wtórność, drugorzędność wobec innych kultur europejskich, czy światowych i czy – jeśli to dostrzegasz – miałbyś jakiś pomysł, jak można tę sytuację zmienić, na czym oprzeć się w walce o wysoki status kultury własnej?
M.K.: Hmm … a question without an answer… Wiem, że trzeba w takich kategoriach generalizować od czasu do czasu, ale nie jest mi z tym obowiązkiem dobrze. Wszyscy jesteśmy stworzeni przez geografię – brzmi to dużo banalniej niż wielkie słowa takie jak „zapóźnienie”, ale nie jest.
J.W.: Mówi się czasem, że książka składa się z dwóch części: z tego, co autor napisał i z tego, czego nie napisał. Czego ty jeszcze nie napisałeś? Jakiego tematu, który – być może masz taki – dręczy cię i męczy, nie poruszyłeś?
M.K.: A tu nagle dwa pytania w jednym… Motto Hemingwaya, a propos tego, co się nie napisało w tekście i bycie ważniejszym niż to, co napisane. Mądre słowa… A kwestia tematu to, co coś zupełnie innego. Nie napisałem jeszcze książki o Polsce. Mam taki plan – kupić furgonetkę, jeździć nią po kraju przez pół roku, pisać, rysować, robić zdjęcia moim dwudziestopięcioletnim Zenithem. Mówię co roku, że za rok, i tak już od paru kalendarzy.
J.W.: Jakimi cechami powinien dysponować twój idealny czytelnik? Co powinien wiedzieć zawczasu i na co powinien być przygotowany? Czego oczekujesz od swoich czytelników?
M.K.: Tylko żeby szanowali wysiłek. Nie chcę, żeby rozumieli, zgadzali się, lubili. Lepszy tłum wrogów, niż małe kółko wielbicieli. Choć pewnie i jedno i drugie mi się marzy.
J.W.: Jak skomentowałbyś taki dwuwers poetki, Marty Podgórnik, który tu lekko strawestuję: „pilot mig-a zwycięża gdy samotnie leci / w pisarstwie nie ma miejsca na żonę i dzieci”?
M.K.: Wiele jest truizmów, jeśli chodzi o losy tych, co piórem pracują. Jeden tylko jest ważny – trzeba zawsze pisać, i zazwyczaj dużo, by mieć prawo nazywać się pisarzem. Tylko to łączy wszystkich tych, o których warto rozmawiać – Kerouac czternaście książek napisał, zanim nie wydali mu „On the road”… Nawet marne romanse pisać to ciężka robota. A czy się pisze na bezludnej wyspie czy w domu pełnym dzieci i kochanek, niewiele to zmienia. Udowodnił to James Jones, kiedy wlał kasę z „From here to eternity” w leśną chatę dla pisarzy… Mieli spokój, owszem, ale ci, co mieli pisać, pisali, a ci co gadać, pić i miejsce na ziemi marnować…
J.W.: Od czego zależy i czym tak w ogóle jest według ciebie dzisiaj sukces w literaturze?
M.K.: Na pewno trzeba być bardziej „medialnym” niż kiedykolwiek. Wydawnictwa w UK już na dzień dobry wymagają marketing strategy od autora – to niezdrowe, czy ładnie ktoś na zdjęciu do książki wygląda, czy ma ileś tam lat, ale tak jest, czy na rynku pracy czy literatury. Ale za to daje to pewną ciekawą szansę tym autorom, którzy mają ciekawe pomysły na zachęcanie czytelników do sięgania do kieszeni po kasę. To internet trzeba jak skalpel używać.
J.W.: Czy sukces w ogóle jest ważny? Czy artyście wypada myśleć o sukcesie, marzyć o nim?
M.K.: Nie, „sukces” nie jest ważny, jeśli myślimy o tym, co jest w czasopismach pod takimi tytułami. Ale jeśli ktoś ma cel, by pisać świetnie i by miliony to czytały, to życzę im wszystkim sukcesu.
J.W.: Nie tylko wydajesz, ale tłumaczysz.. Jakie są najważniejsze i najtrudniejsze rzeczy dla ciebie jako tłumacza? W jaki sposób wybierasz teksty, które przekładasz?
M.K.: Trudno mi na to pytanie odpowiedzieć. Tłumaczę dopiero od paru lat, a przecież istnieje wiele akademii i fakultetów, gdzie ludzie poświęcają tej kwestii lata nauki i życia. Ale dialog pomiędzy autorem i tłumaczem jest ważny. Czasami tłumacz ma prawo zmieniać wiele, ale tylko wtedy, kiedy pisarz ufa, że to dla tekstu, a nie z redakcyjnych ambicji tłumacza. A tak a propos, to za dużo na świecie pisarzy, za mało redaktorów. To widać po małych wydawnictwach – talent literatów podobny, ale brak pracy nad doszlifowaniem tekstów.
J.W.: Współpracujesz z jakimiś wydawnictwami? Czy to, co tłumaczysz, jest wszystko robione dla OFF?
M.K.: Na razie OFF_ to mój cały świat. Zaczynamy od tłumaczeń, ale z czasem chcę drukować książki w różnych językach, tłumaczenia i oryginały. Dialog z innymi firmami, organizacjami, instytutami istnieje, ale brak czasu na jakakolwiek sensowna współpracę.
J.W.: Piszesz, wydajesz, tłumaczysz i chyba także malujesz. Która z tych działalności jest dla ciebie najważniejsza? A może potrzebujesz ich wszystkich?
M.K.: Kocham biblioteki dużo bardziej niż galerie czy kina.
J.W.: Czy jest w twoim życiu jakaś przestrzeń, w której sztuki, literatury nie ma wcale? Jeśli jest, to jak się z tym czujesz?
M.K.: Kolega poeta ciągle się śmieje, że nie interesują mnie kobiety, które nie interesują się książkami. Więcej się bawię piórem niż penisem. Cóż, może on ma equilibrium obcykane. Mnie penisy i pussy nudzą, pióra i poetki mniej.
J.W.: Gdybyś miał przez moment wcielić się w rolę surowego krytyka czy recenzenta oceniającego twoje teksty, na jakie ich mankamenty wskazałbyś w pierwszym rzędzie?
M.K.: First – za dużo o sobie. Second – za mało dialogów. Third – za dużo filozofowania (show, don’t tell). Finally – mam więcej pisać, to jedyna szansa na to, że kiedyś będzie lepiej.
J.W.: Co uważasz za swoje największe osiągnięcie i co jeszcze planujesz osiągnąć – w życiu, w literaturze?
M.K.: Skończenie pierwszej powieści. Jest dobra. Może kiedyś będzie wystarczająco dobra, by być wydana. To odpowiedz na obie części pytania.
J.W.: Czy literatura jest sexy?
M.K.: Raz na plaży w Sopocie pół dnia gapiłem się na boskie laski w bikini i nagle spostrzegłem dziewczynę, z pięknymi długimi włosami, w starej czarnej bluzce, z książką w ręku. To było dziesięć, piętnaście lat temu. Ani jednej z tych innych pięknych dup nie zapamiętałem. A dla tamtej bym chciał żreć Viagrę do setki.
J.W.: Dziękuję ci bardzo za rozmowę.
Jeżeli ktoś jest zainteresowany projektem OFF_PRESS, zachęcam do odwiedzenia strony: www.off-press.org
Marka Kazmierskiego i OFF_PRESS można też znaleźć na Facebooku – to informacja dla wszystkich, którzy chcieliby dowiedzieć się więcej, pomóc, współpracować.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.