Jakub Winiarski: Kilka słów o tobie. Kim jesteś w literaturze? Jak widzisz obecnie swoją postać i swoją literacką karierę? Jak lubisz o tym mówić, a jak nie lubisz?
Olga Rudnicka: Kiedy ktoś pyta, czym się zajmuję, odpowiadam, że jestem asystentem osób niepełnosprawnych. Autorką powieści jestem dopiero w drugiej kolejności. To pasja, która przerodziła się w coś więcej, ale to nie pisanie mnie definiuje, lecz to co robię na co dzień. A na co dzień chcę i lubię pracować z ludźmi. Literacka kariera… Hm, fajnie brzmi, ale ja po prostu cieszę cię, że ludziom podoba się to, co piszę. To jest dla mnie ważne. Chyba każdy lubi być doceniany za to co robi.
J.W.: Ty jesteś doceniania. Zbierasz nagrody, publikujesz regularnie. Wyobrażasz sobie może chwilę, kiedy pisanie i wszystko to, co się z nim łączy sprawi, że nie będziesz już mogła pracować z ludźmi niepełnosprawnymi? Że staniesz się pisarką „na cały etat”?
O.R.: Nie, nie wyobrażam sobie takiego scenariusza. Nie wiem, czy chciałabym tak żyć, ale czas pokaże, co przyszłość nam przyniesie.
J.W.: Opowiedz, proszę, o pracy z osobami niepełnosprawnymi. Skąd w tobie pasja akurat do takiej, bardzo chyba emocjonalnie wyczerpującej, pracy?
O.R.: Owszem, praca jest wyczerpująca emocjonalnie, ale zarazem daje dużo satysfakcji. Wiele osób ma tendencje do narzekania na wszystko i wszystkich. Nie starają się rozwiązywać swoich problemów, lecz żyją nimi. Nie zdają sobie sprawy, ile mają szczęścia mogąc podejmować decyzje o sobie i swoim życiu. Sami nakładają na siebie ograniczenia, a to co dla nich jest zwyczajne, proste i oczywiste dla innych jest szczytem nie do pokonania. Pamiętasz te spoty reklamowe, gdzie pan/pani X parkuje na miejscu dla niepełnosprawnych? Pojawia się wówczas napis: – Czy naprawdę chcesz być na moim miejscu? Praca z osobami niepełnosprawnymi to także praca z osobami starszymi, pomoc w codziennych sprawach, a to uczy pokory, bo wiem, że pewnego dnia ja znajdę się na ich miejscu. Ja będę miała siedemdziesiąt, osiemdziesiąt lat. To ten etap w życiu, który nikogo z nas nie ominie i szkoda, że nie zdajemy sobie z tego sprawy.
J.W.: Od kiedy wiedziałaś, że chcesz pisać?
O.R.: Dość ogólne pytanie. Co rozumiesz pod pojęciem pisać? Nastoletnie teksty pisane do szuflady czy książki? Nigdy nie myślałam w kategoriach, że zostanę sławną pisarką, czy choćby poczytną autorką. Lubię pisanie. Początkowo było to hobby, potem odskocznia od codzienności… Wiem tylko tyle, że nie potrafię przestać pisać.
J.W.: Masz rację. To bardzo ogólnikowe pytanie. W takim razie zadam inne. Kiedy stało się dla ciebie jasne, że to, co piszesz, powinno zacząć być publikowane? Kiedy pojawiła się świadomość tego, że teksty z szuflady mogą zainteresować wydawnictwo?
O.R.: Trudno mówić w kategoriach świadomości. Miałam niecałe dwadzieścia lat, gdy latem dopadła mnie ospa. Wyobrażasz sobie? Myślałam, że umrę. Siedzę w domu, kiszę się we własnym sosie, wszystko mnie swędzi, a za oknem piękna pogoda. Przeczytałam wszystko co miałam do przeczytania. Usiadłam do „Martwego jeziora” i nagle zapaliła mi się taka lampka: – Dlaczego nie? Nie chcę, żeby to zabrzmiało zarozumiale, ale pomyślałam sobie wtedy, że kurczę, czytałam gorsze rzeczy niż to co sama napisałam, a i tak ujrzały światło dzienne. Tak naprawdę był to impuls, zupełnie nieprzemyślany. Chyba tak musiało być. (Śmiech.)
J.W.: Czym jest dla ciebie określenie literatura kobieca? Etykietką, która pomaga? Etykietką, która przeszkadza? Czymś jeszcze innym?
O.R.: Nie lubię etykietek. Niektóre z nich mają tendencje do szufladkowania, a nie wszystko da się zamknąć w ramach. Jeśli założymy, że literatura kobieca to jest to, co czytają kobiety, mogę powiedzieć, że literatura kobieca to dobry horror i thriller, bo właśnie to lubię czytać, a jestem przecież kobietą. Jeśli uznamy, że to powieści o kobietach dla kobiet, za chwilę okaże się, że nie czytam takiej literatury. Nie wiem, czy taka etykietka przeszkadza…. Zależy od czytelnika. Jednemu pomoże, bo sięgnie po określoną powieść, innemu zaszkodzi, bo ominie go coś fajnego. Może uznajmy, że nie lubię etykietek i sama ich nikomu nie przyczepiam.
J.W.: Dlaczego ta literatura kobieca jest tak po macoszemu traktowana przez opiniotwórcze dzienniki, tygodniki, portale kulturalne? Jak to jest, że tyle osób ją czyta, a krytycy tak bardzo na nią narzekają? Co o tym myślisz?
O.R.: No właśnie, sam sobie odpowiedziałeś na powyższe pytanie. Jednak etykietka przeszkadza. To wmawianie ludziom, że coś co daje im przyjemność, intelektualnie ich nie rozwija, obniża ich loty, czyni przeciętnymi, nie może być dobre. Każdy szuka czegoś innego. Ktoś chce się uczyć, a ktoś inny miło spędzić czas. Jedna osoba kocha konie, inna psy.
J.W.: Podoba mi się to, co mówisz. Prowokacyjnie więc zapytam: myślisz, że książka może nie rozwijać? Może czynić człowieka, który ją czyta, nie bogatszym wewnętrznie, ale właśnie przeciętnym, czy nawet zubożonym duchowo? I drugie, też prowokacyjne pytanie: czy warto czytać takie książki, które nas nie wzbogacają, nie podważają naszych przekonań, nie każą dostrzegać i czuć więcej?
O.R.: A czego szukasz w książce? Czy każda z nich musi pozostawić w tobie głęboki ślad? Czy czasami nie wystarczy, że na myśl o niej uśmiechniesz się, choć już nie pamiętasz intrygi, ale pamiętasz przyjemność, którą ci dała? Nie wierzę, że książki zubożają duchowo. To od na zależy, co z niej wyciągniemy. Możesz czytać Dostojewskiego i uważać, że to czyni cię intelektualistą, tak naprawdę nie rozumiejąc co przeczytałeś, bo nic w tobie nie zostało. Możesz przeczytać romansidło i nikomu się do tego nie przyznawać, bo przecież ty nie czytasz takich rzeczy, ale jednocześnie pamiętać główną bohaterkę, która miała odwagę zmienić swoje życie. To od nas zależy co tam znajdziemy, co w nas zostanie i czego oczekujemy od książki.
J.W.: Co jest dla ciebie najważniejsze w pisaniu?
O.R.: Postacie. Chcę, żeby były realne, choć pewnie nie są ale dla mnie są jak najbardziej żywe, mają swoją osobowość, światopogląd. Lubię moich bohaterów, żyję z nimi kilka miesięcy… Może to wynika z mojej pracy. Ludzie są dla mnie ważni, więc ci wykreowani przez moją wyobraźnię też.
J.W.: Czy któregoś swojego bohatera wyróżniasz, faworyzujesz? A może o którymś było szczególnie trudno pisać?
O.R.: Trudną powieścią był dla mnie „Cichy wielbiciel”. To powieść o stalkingu i właśnie to zjawisko tak naprawdę miało być bohaterem książki. Postacie miały je tylko obrazować. Nie potrafię jednak odciąć się emocjonalnie od moich bohaterów. Tragedię Julki, jej strach, pogłębiającą się depresję, tratowałam tak jakby dotyczyła członka rodziny. Julka stała się dla mnie tak realna, że zobaczyłam ją na ulicy. Nie, to nie było przywidzenie. Po prostu zobaczyłam dziewczynę, która mogłaby być Julką. Wygląd, sposób poruszania się, gestykulacja, mimika. Czułam się tak jakbym zobaczyła prawdziwą Julkę. Kocham też bohaterki „Natalli 5”. Natalie są zabawne, irytujące, błyskotliwe, złośliwe, a ich poczynania ocierają się o brawurę, a niekiedy i skrajną głupotę. Ale dla mnie są jak najlepsze przyjaciółki.
J.W.: Czy przy pisaniu trzymasz się jakichś zasad? Masz swoje pisarskie reguły?
O.R.: Właściwie nie. Czasami mam wrażenie, że to nie ja piszę, tylko moje palce. To wszystko ze mnie wypływa, dopiero potem kształtuję tekst tak, by miał jakiś ciąg logiczny, a kolejność zdarzeń ręce i nogi.
J.W.: Mówisz „to nie ja piszę, tylko moje palce”. Czy to znaczy, że masz jakieś poczucie uzyskiwania inspiracji skądś, spoza siebie? Jesteś w chwili pisania, jak by to Grecy starożytni powiedzieli, w kontakcie z własnym, dobroczynnym geniuszem, który ci pomaga przelać myśli na papier? Masz może poczucie, do jakiego niedawno przyznała się Olga Tokarczuk, że „wszechświat chce, aby to było napisane”?
O.R.: Aż tak daleko bym nie zabrnęła. Czasami pisanie idzie mi jak „po grudzie”, patrzę w biała kartę pliku i w głowie mam taką samą pustkę. Kiedy jednak ruszę z miejsca, w mojej głowie pojawiają się obraz, takie nie do końca uświadomione myśli, które widzę na ekranie. To tak jakbym nie zdążyła do końca pomyśleć tego co tam się pojawia. Trudno mi to wytłumaczyć.
J.W.: Co jest najprzyjemniejsze w pisaniu książki?
O.R.: Koniec. Jak żyjesz kilka miesięcy z tymi samymi ludźmi dwadzieścia cztery godziny na dobę, to po pewnym czasie masz ich dość. Nawet moje ukochane Natalie tak mi dały w kość, że czasami mnie korciło, żeby którejś zrobić krzywdę, ale czytelnicy mogliby mi tego nie wybaczyć.
J.W.: To ważne, czego oczekują czytelnicy? Hamuje cię to czasem? A może inspiruje?
O.R.: Nie można zadowolić wszystkich. Nie da się. I nie próbuję. Piszę o tym co mi w duszy gra i tylko mogę się cieszyć, że są osoby, którym się to podoba. Nie, czytelnicy mnie nie hamują. Słowa zachęty inspirują mnie, dlatego cenię sobie spotkania autorskie. Nie czytam tego co pojawia się w Internecie. Ludzie piszą różne rzeczy, kierując się różnymi intencjami, nie zawsze pozytywnymi.
J.W.: Co jest najtrudniejsze w pisaniu książki?
O.R.: Książka książce nierówna. Prawdziwą trudność sprawił mi „Cichy wielbiciel”. To powieść o stalkingu. Musiałam mentalnie stać się i ofiarą i sprawcą i nic nie rozumiejącym otoczeniem ofiary. Ta powieść była dla mnie bardzo wyczerpująca emocjonalnie. Chyba pozostanę przy moich powieściach kryminalnych. Wątek komediowy, czarny humor, to jest to co lubię i w czym czuję się dobrze.
J.W.: Pamiętam tę książkę. Zastanawiałem się, skąd taki pomysł? Pisać o stalkingu w momencie, kiedy większość osób w kraju nawet tego słowa nie zna? Co cię przekonało, że warto podjąć ten temat?
O.R.: Szukałam czegoś w Internecie. Nie pamiętam już czego. I trafiłam na jakiś artykuł, który mnie zaciekawił. Zaczęłam szukać głębiej i odkryłam zjawisko, które było sporym problemem społecznym, a o którym mówiło się, że dotyczy tylko celebrytów. Wiele osób, w tym i ja, nie zdawało sobie sprawy, że ta forma prześladowania może dotknąć każdego, a i sprawca może być każdym. Na szczęście w tej chwili stalking jest już karalny, a ofiara może liczyć na pomoc i ochronę.
J.W.: Czy udało ci się szybko skończyć powieść ? Miałaś chwile zwątpienia?
O.R.: Koniec jednej powieści oznacza początek kolejnej. Mam wrażenie, że wciąż coś piszę. To nigdy się nie kończy.
J.W.: Jak znajdujesz na to czas? Rano, przed pracą? Wieczorem, po? Ile godzin dziennie spędzasz, pisząc?
O.R.: Przed pracą raczej nie. Musiałabym wstawać chyba o piątej, a zdecydowanie nie jestem rannym ptaszkiem. Do komputera siadam najczęściej wieczorami. Czasami jest to jedna godzina, czasami kilka pod rząd – pięć, sześć. W pracy mam tzw. okienka, czasami jest to godzina, czasami trzy, więc ten czas też staram się wykorzystać. Ale staram się pracować tak, by weekendy mieć tylko dla siebie i poświęcać się innym pasjom, jak jogging i jazda konna.
J.W.: Jaki miałaś sposób na zmotywowanie się do pisania?
O.R.: Nie potrzebuję motywacji. Na szczęście lubię pisać, nawet przesiedzenie kilku godzin przed pustym monitorem, choć działa zniechęcająco, nie podcina mi skrzydeł. Po prostu wiem, że tak czasami bywa.
J.W.: Wszyscy mają jakieś motywacje. (Śmiech.) Może wizja książki ładnie wydanej i wyeksponowanej w księgarni jest twoją motywacją? Albo wizja rozentuzjazmowanych tłumów czytelników na spotkaniu autorskich? Pomyśl, na pewno nic cię nie motywuje? Jesteś pisarskim zombie bez emocji? (Śmiech.)
O.R.: Emocji to mam w sobie aż za dużo, więc może właśnie to pcha mnie do pisania? (Śmiech.) Miło jest widzieć okładkę na drzwiach księgarni, ale pisałam do szuflady, zanim zdecydowałam się cokolwiek gdziekolwiek wysłać, i nie przyświecała mi wówczas żadna wizja. (Śmiech.) Nie chcę, żeby to zabrzmiało górnolotnie, ale to jest takie coś we mnie, co nie pozwala mi przestać. Nie potrafię tego wyjaśnić, po prostu tak jest.
J.W.: Pytanie na rozluźnienie. Czym jest dla ciebie poezja? Co daje ci wiersz – własny bądź cudzy?
O.R.: Nie czytam poezji. To nie dla mnie.
J.W.: Jacy autorzy są dla ciebie istotni? Jakie doświadczenie lekturowe uważasz za to, które ją uformowało?
O.R.: Chcę myśleć, że mam własny styl. Nikogo nie naśladuję, nie szukam inspiracji u innych. Staram się znaleźć ją u siebie, w życiu codziennym, w tym co mnie otacza. Często jestem porównywana do Joanny Chmielewskiej, co traktuję jako ogromny komplement, ale nie wzoruję się na niej. Jest jedyna i niepowtarzalna, i mimo, że jej już nie ma, jej osobowość, humor, zawsze pozostaną z nami.
J.W.: Nie wiem, czy czytasz recenzje z własnych książek, ale jeśli czytasz, to powiedz, czy ich autorzy często poruszają kwestie stylu twoich książek? Czy może interesuje ich tylko, żeby fabułą była odpowiednio zawikłana, humor iskrzył i emocje rosły aż do ostatniej strony? Pytam o to, ponieważ autorzy prozy popularnej często narzekają, że nikt się ich stylem nie przejmuje, nawet jak mają jakiś.
O.R.: Raczej zerkam niż czytam, choć lubię blogi, które zajmują się recenzjami książek. Nie przypominam sobie odniesień do stylu… Ale wybacz, nie będę teraz szukać recenzji po blogach, by odpowiedzieć na to pytanie.
J.W.: OK., nie szukaj. Poruszmy inny temat. Czy dostrzegasz może coś takiego, jak zapóźnienie polskiej kultury, jej wtórność, drugorzędność wobec innych kultur europejskich, światowych? A jeśli to dostrzegasz – miałabyś może jakiś pomysł, jak można tę sytuację zmienić, na czym oprzeć się w walce o wysoki status kultury własnej?
O.R.: Nie. Porównywanie nas, Polaków i innych nacji dla mnie mija się z celem. Cieszmy się z tego, kim jesteśmy, z tego co mamy, bądźmy dumni z naszych tradycji i historii. To, że jesteśmy obywatelami świata nie oznacza, że mamy zapominać, skąd pochodzimy. Każdy ma swoje wady i przypisywanie ich określonej nacji prowadzi donikąd. Problemy społeczne należy rozwiązywać, a nie tylko my je mamy. Przyglądanie się sąsiadom, którzy lepiej sobie radzą może stanowić dla nas motywację, impuls do działania, może pozwoli zaadaptować pewne rozwiązania na nasze potrzeby, ale nie z pewnością nie czyni nas gorszymi.
J.W.: Czyli nasza literatura, na przykład kryminalna, może spokojnie konkurować z angielską, amerykańską czy szwedzką? Wstydu nie ma?
O.R.: Nie, nie ma. Ostatnio zaczytuję się w powieściach Bondy, uzupełniłam swoją domową biblioteczkę o wszystkie pozycje jej autorstwa. Z czystym sumieniem mogę polecić je każdemu, nie tylko wielbicielom kryminałów.
J.W.: Mówi się czasem, że książka składa się z dwóch części: z tego, co autor napisał i z tego, czego nie napisał. Co możesz powiedzieć o tej drugiej części w przypadku swoich książek? O czym nie napisałaś? Jakiego tematu, który – być może jest taki – dręczy cię i męczy, nie poruszyłaś i z jakiego powodu?
O.R.: Piszę powieści kryminalne z wątkiem komediowym, a zdaniem niektórych – po prostu komedie. Tam nie ma nic, czego nie chciałam napisać. Natomiast często słyszę pytanie, dlaczego pracując z osobami niepełnosprawnymi, nie napiszę powieści o ich życiu, ciężkiej psychologicznej powieści, gdzie wykorzystam prawdziwe historie. Jeśli jest coś czego ten konkretny autor, czyli ja, nie napisał to właśnie to. I nigdy tego nie zrobię. Podstawą mojej pracy jest zaufanie. Nie nadużyję go, bo nie mogłabym wówczas właściwie wykonywać swojego zawodu.
J.W.: Masz dar humoru, talent humorystki, to pewne. Powiedz, masz jakieś sposoby na pisanie śmiesznych scen, dialogów? Mogłabyś podpowiedzieć coś młodej pisarce, która skarży się, że jej wszyscy wytykają ponurość? Innymi słowy: jak to zrobić, żeby w książce było dowcipnie?
O.R.: Nie wiem, jak to robię. To dzieje się samo. (Śmiech.) Cud, że udało mi się napisać „Cichego wielbiciela” i nie zrobić z tego czarnej komedii. Chyba taka po prostu jestem. (Śmiech.)
J.W.: Są tacy, co uważają, że pisarz nie pisze o swoich tematach, tylko jak gdyby obok nich. A zatem, zakładając przez moment, że to twierdzenie jest słuszne, obok jakich tematów piszesz?
O.R.: Są też tacy, którzy uważają, że pisarz powinien pisać tylko o tym, czego sam doświadczył. A nie zawsze się da. To, że w „Zaciszu 13”miałam dwa trupy w piwnicy, nie znaczy, że wyszłam na ulicę, pacnęłam dwóch panów w skórze, a zwłoki ukryłam w blokowej piwnicy. Moje książki powstają w głowie i są przelewane „na papier”.
J.W.: Wybacz banał tego pytania: skąd czerpiesz inspiracje? Przeglądasz kroniki policyjne w necie? Prenumerujesz „Fakt”? Czy po prostu co i raz w twojej głowie iskrzy pomysł tego właśnie rodzaju, jak „dwa trupy w piwnicy”?
O.R.: Różnie. Czasami coś gdzieś wpadnie mi w oko i nagle zaczyna żyć własnym życiem. Pamiętam, że przy „Lilith” był to obraz Johna Coliera zatytułowany właśnie „Lilith”. Zrobił na mnie ogromne wrażenie. Chciałam wiedzieć kim jest postać na płótnie. I tak powstało miasteczko znane z procesów czarownic, które współcześnie wykorzystywało złą sławę w celach turystycznych, gdzie szerzyła się zbrodnia i tajemnica. (Śmiech.)
J.W.: Jakimi cechami powinien dysponować twój idealny czytelnik? Co powinien wiedzieć zawczasu i na co powinien być przygotowany? Czego oczekujesz od czytelników?
O.R.: Nie ma idealnego czytelnika. Moje książki czytają osoby obojga płci, w każdym wieku, o różnym statusie społecznym, wykształceniu. To czytelnicy mają oczekiwania wobec mnie. Ja tylko chcę, żeby dobrze się bawili i pomyśleli o mnie od czasu do czasu, uśmiechając się do siebie pod nosem.
J.W.: Czyli, jak to mówią psychologowie, artysta tworzy, bo chce być kochanym, podziwianym, szanowanym?
O.R.: Tego nie powiedziałam. Dobre słowo zawsze cieszy. A ty? Nie cieszy cię dobry tekst? To, że ktoś doceni twoją dziennikarską pracę? Jest ci to obojętne? A jednocześnie, czy jest to jedyna przyczyna, dla której piszesz? Chciałbyś robić coś innego? Tak chyba jest z każdym zawodem.
J.W.: Czy według ciebie tak zwany artysta, pisarz, poeta różni się czymś od innych ludzi, którzy artystami nie są? A jeśli tak, to czym?
O.R.: Oj, kolejne ciężkie pytanie. Po pierwsze nie myślę o sobie jako o artystce. Nawet nie czuję się pisarką. Jestem autorką powieści i mam to szczęście, że zauważył mnie świetny wydawca. Żyję tak samo jak każdy. Pracuję, sprzątam, robię zakupy, staram się znaleźć czas na moją pasję, jaką jest jazda konna, od kilku miesięcy biegam. Jedyne co mnie różni to pewnie nadmiar wyobraźni.
J.W.: Przepraszam za ten nadmiar ciężkich pytań. To dlatego, że mam przesyt lekkimi. (Śmiech.) Wspomniałaś o sporcie. Konie, bieganie, w porządku. Ale opowiedz może o tej twojej pasji, o której wydawca w reklamowych ulotkach wspomina: sporty walki. Jak trafiłaś na sporty walki? Ile lat już ćwiczysz? Czemu wybrałaś akurat ten sport?
O.R.: Ostatnio nie ćwiczę. Doba nie chce się rozciągnąć. Musiałam z czegoś zrezygnować i padło na jujitsu. Ale trenowałam chyba ze dwa lata. Na pewno do tego wrócę, ale nie wiem kiedy. Może jak będzie jakaś ciężka zima, że biegać się nie da, jeździć się nie da, to wówczas chętnie wrócę na salę treningową.
J.W.: Czy mogłabyś skomentować taki dwuwers poetki, Marty Podgórnik: „pilot mig-a zwycięża gdy samotnie leci / w pisarstwie nie ma miejsca na męża i dzieci”?
O.R.: Faktycznie, to czasochłonne zajęcie, a ja się nie rozdwoję. Nie wiem, co przyniesie przyszłość. Na razie mam dwadzieścia sześć lat i mnóstwo czasu na takie decyzje. Każdy z nas sam decyduje o swoim życiu. Czas pokaże, czy zaangażuję się w życie rodzinne czy też nie. Ale wszystko co ważne wymaga poświęceń. Nie można odnosić tego tylko do pisania, ani stawiać sprawy na ostrzu noża – albo jedno, albo drugie. Ludzie pracują, mają rodziny, mają mniej czasu na pasje. Może będę wtedy wydawać jedną książkę raz na dwa lata, a nie dwie rocznie. A może będę taką panią ze stadem kotów i bujanym fotelem na werandzie. Zapytaj mnie może za trzydzieści lat: – Kim chciałaby pani zostać, pani Olgo?
J.W.: Dobrze, zapytam cię za trzydzieści lat. Tymczasem, skoro sama wspomniałaś, zapytam o to, jak twoi rówieśnicy i rówieśniczki, ludzie bardzo młodzi, odbierają to, że piszesz i nie jesteś jakąś anonimową autorką? Wiesz, jak na dwudziestosześciolatkę bardzo dużo już naskrobałaś. No i jeszcze jedno: co robisz, kiedy porównują ci – bo zakładam, że tak się jeszcze czasem dzieje – do Masłowskiej?
O.R.: Nikt nie porównuje mnie do Doroty Masłowskiej. Piszemy zupełnie inaczej i inne rzeczy. Co do odbioru… Przyjaciele się cieszą, głównie z tego, że wciąż jestem sobą i nie dałam się zwariować. Czasami zdarzają się sytuacje, gdy ktoś się dziwi, że taka zwyczajna, normalna jestem. Ale jaka mam być?
J.W.: Nie wiem. Młoda. Zdolna. To już wiele. (Śmiech.) OK., powiedz, jak myślisz, od czego zależy i czym tak w ogóle jest według ciebie dzisiaj sukces w literaturze?
O.R.: A czym w ogóle jest sukces? Możemy mierzyć go pieniędzmi, statusem społecznym, władzą, albo zasięgiem plotkarstwa sąsiadów. Dla mnie sukcesem jest to, że mogę w życiu robić to, co lubię, że mam pracę, którą kocham, właściwie dwie prace, i przynoszą mi one dochód. Mam ogromne szczęście, że nie muszę martwić się o to, czy jutro jeszcze będę miała pracę, ani szukać czegokolwiek, co pozwoli mi zapłacić rachunki. Sukces w literaturze? To starsza pani, która na spotkaniu powiedziała mi: „Pani Olgo, tak się śmiałam z pani książki, że chce mi się żyć. Bo jak człowiek się śmieje to śmierć nie przychodzi, bo po co?”
J.W.: Myślisz o śmierci? Tak na poważnie? Nie za wcześnie na to? (Śmiech.)
O.R.: Właściwie nie, ale wokół mnie jest sporo osób starszych, chorych, śmierć jest nieodłącznym elementem życia. Pracuję z różnymi osobami, czasami bardzo ciężko chorymi, gdzie ich odejście jest tylko kwestią czasu. Krótkiego czasu. Czasami widzę jak gasną…
J.W.: Czy jest w twoim życiu jakaś przestrzeń, w której sztuki, literatury nie ma wcale? Jeśli jest, to jak się z tym czujesz?
O.R.: Tak. To jazda konna. Wtedy jest tylko zapach koni, wiatr we włosach i pył w ustach. Jak się z tym czuję? Cudownie. Jestem tylko ja i przestrzeń. Czuję się wolna. I szczęśliwa.
J.W.: A przy pisaniu nie czujesz się „wolna i szczęśliwa”?
O.R.: To zupełnie inny rodzaj wolności i szczęścia. Kiedy galopujesz ziemia płynie pod kopytami, cały świat zdaje się płynąć wraz ze mną. Pisanie daje mi szczęście, ale to dwa zupełnie różne odczucia.
J.W.: Gdybyś miała przez moment wcielić się w rolę surowego krytyka czy recenzenta oceniającego swoje książki, to na jakie ich mankamenty wskazałabyś w pierwszym rzędzie?
O.R.: To już pytanie do mojej redaktorki. Jest doskonała w wychwytywaniu mankamentów, które potem usuwam. Dzięki temu książki są coraz lepsze, przynajmniej mam taką nadzieję.
J.W.: Zdarza ci się sięgać po własne książki już opublikowane, przeczytać fragment i zastanowić się, czy to jest dobrze czy źle napisane? W ogóle: wracasz do swoich książek, które już stoją na półce, w okładkach?
O.R.: Nigdy nie czytam tego co znalazło się już na półce. Po kilkakrotnych poprawkach tekstu, po dopisywaniu, bo coś nagle mi się urodziło w głowie, a co pociąga za sobą konieczność wprowadzenia zmian w tekście, dochodzi do sytuacji, że zanim mój wydawca dostanie tekst, jest on już po przynajmniej trzykrotnych poprawkach wprowadzanych przeze mnie samą. Potem lista poprawek od redaktorki, że być może to można zrobić lepiej, a to bardziej rozbudować, a każda poprawka pociąga za sobą konieczność wprowadzania kolejnych poprawek i kiedy książka w końcu stanie w moim pokoju na półce to służy tylko jako zbieracz kurzu. (Śmiech.)
J.W.: Co uważasz za swoje największe dotychczasowe osiągnięcie i co jeszcze planuje osiągnąć – w życiu, w literaturze?
O.R.: Nie mam parcia na sukces, pieniądze, ani tak zwane szkło. Jestem szczęśliwa tu i teraz. Chcę pracować z ludźmi, chcę pisać. To moje największe osiągnięcie i to chcę nadal robić.
J.W.: Jak oceniasz wpływ nowoczesnych mediów na życie literackie? Tych wszystkich fejsbuków, kindlów, portali? Dzięki temu jest żywiej i ciekawie, czy tylko zamętu więcej? Podoba ci się ta demokratyzacja sztuki, która pojawiła się i dominuje wraz z postępem technicznym?
O.R.: Oceniam to w kategoriach łatwości dostępu. Zawsze, wszędzie, niemal do wszystkiego. Dla mnie osobiście ten wszystkie media to tylko narzędzie komunikacji, informacji i nic więcej. Pewnie dzięki nim jest i ciekawiej, i zamętu więcej, jak powiedziałeś. Ale pamiętajmy, że z drugiej strony monitora siedzą żywi ludzie i to od nich zależy, jak wykorzystają dane im narzędzia. To ludzie kształtują świat.
J.W.: Nie jest przypadkiem tak, że świat nas kształtuje? Że stajemy się tacy, jakimi nas rozmaite udogodnienia zrobią?
O.R.: Kształtują nas doświadczenia życiowe, inny ludzie, środowisko, w którym żyjemy, ale nie świat w rozumieniu „udogodnień”. To tylko narzędzia. One mogą nam uprościć życie, ale to kim jesteśmy, jacy jesteśmy, co mamy w sobie, w duszy, nie zostanie ukształtowane przez model telefonu komórkowego.
J.W.: Jeszcze jedno w związku z mediami nowymi itd. Czujesz się „przeniknięta ilością” rzeczy, osób, wszystkiego w dzisiejszym świecie? Dręczy cię może Gombrowiczowska myśl, że bycie „jednym z dziesięciu tysięcy”, jak na przykład w starożytnych Atenach, to coś zupełnie innego niż bycie jedną z siedmiu miliardów obywateli zglobalizowanego świata XXI wieku?
O.R.: Jestem zawsze i przede wszystkim sobą. Żyję normalnie, zwyczajnie, nie uważam się za nikogo wyjątkowego. Nie przeszkadza mi bycie jedną z siedmiu miliardów. Nie czuję potrzeby bycia jedną z dziesięciu tysięcy
J.W.: No dobrze. Ale kiedy ukazuje się twoja powieść i nie jest jedyną tego dnia nowością, lecz jedną z trzystu „nowości dnia”, to nie jest jakiś dyskomfort? Nie masz poczucia, że to jest dzieło utopione w masie takich samych dzieł, tak samo domagających się uwagi, walczących o te uwagę?
O.R.: Nie. Nie myślę w tych kategoriach. Nie uważam się za kogoś tak wyjątkowego, że należy mi się cała sława tego świata i z nikim się nią nie podzielę.
J.W.: Pewien filozof z Europy Środkowej powiedział, że są trzy role intelektualisty: prorok, który tworzy i rzuca wizje przyszłości; sędzia – ten osądza czas, historię, rzeczywistość; w końcu świadek, który świadczy o czasie i miejscu. Która z tych ról jest ci najbliższa i dlaczego?
O.R.: Żadna. Żyję tu i teraz. Nie mam aspiracji do tworzenia wizji przyszłości, dokonywania jej oceny i świadczenia o czasie i miejscu Nie jestem filozofem, wielką intelektualistką, nie zamierzam zmieniać świata. Jestem zwyczajną dziewczyną, która cieszy się, że może pomóc choć jednej osobie jaśniej spojrzeć na świat, czy pomóc jej wyjść z domu do ludzi, gdy ciało odmawia posłuszeństwa i jedyne co pozostaje, to brudne okno i widok na szary chodnik przed domem.
J.W.: Ale jeszcze w nawiązaniu do poprzedniego: ten sam filozof powiedział, że Zachód, zachodni intelektualiści zawłaszczyli rolę „proroka” i „sędziego”, zostawiając dla reprezentantów kultur niższych, takich jak np. wschodnioeuropejskie, rolę „świadka”. Czy to by nie tłumaczyło, dlaczego na przykład Andrzej Stasiuk i niektórzy jeszcze nasi pisarze „świadkujący” mają pewne wzięcie na Zachodzie, a nasi współcześni „prorocy” i „sędziowie”, a także nasi awangardziści – poza kilkoma wyjątkami, zazwyczaj na stałe zresztą mieszkającymi na Zachodzie – nie?
O.R.: Znów wracamy do kwestii drugorzędności? Coś jest lepsze, coś jest gorsze? Nie znam filozofa, którego słowa przywołujesz, nie zamierzam interpretować kilku słów wyrwanych z kontekstu.
J.W.: Tak, trochę wracamy. Bo weźmy takie na przykład słowa Saula Bellowa, który, kiedy go w związku z polityczną poprawnością namawiano do wprowadzenia na kurs literatury, jaki prowadził, autorów afroamerykańskich, aborygeńskich i innych, może nawet polskich, powiedział krótko i brutalnie: „Jak Zulusi zaczną pisać jak Tołstoj, będziemy ich czytać”. Ty uważasz, że Zulusi, Bułgarzy, Polacy i, dajmy na to, Jakuci mają tyle samo do powiedzenia w kulturze, a zwłaszcza w literaturze, co Szekspir, Tołstoj, Dostojewski, Dickens, Balzak czy Hemingway? Wiesz, może się mylę i może to jest nieistotne w ogóle pytanie, ale interesuje mnie, jak pisarze współcześni, tacy jak ty, widzą się w świecie, w kulturze. Dlatego pytam.
O.R.: Ale to, że warto czytać Tołstoja czy Dostojewskiego oznacza, że warto czytać rosyjskich pisarzy, bo oni mają coś do powiedzenia a inni nie? Czytamy dzieło określonego pisarza, a nie nacji, co nie zmienia mojej opinii, że każda kultura ma coś do zaoferowania, choć niekoniecznie w sensie literackim. Jeśli chodzi o mnie… To co piszę nie jest literaturą piękną. Nie porównuję się do pisarzy klasycznych. Jakie jest moje miejsce w kulturze? Nie mam pojęcia.
J.W.: A technika, jej zdobycze najnowsze? Czy tylko pisarze fantastyczni powinni się nią interesować? Czy nie jest tragiczne, że w poezji współczesnej więcej znajdziesz „muren i moren” niż telefonów komórkowych, mejli, esemesów, skajpów, wideoczatów (ten słownik jest naprawdę bogaty i poetycko niewyzyskany, mam wrażenie, kompletnie)? Nie uważasz, że poeci współcześni polscy często zachowują się tak, jakby bawili się w pisanie wariacji na temat liryki sprzed stu albo dwustu lat, pełnej słońc, księżyców, gwiazd i nawet łąk, a nie widzieli za bardzo – i nie mieli chęci dostrzec – co jest tu i teraz, pod ręką? Jakby kompletnie nie mieli siły się z tym zmierzyć, wymyślić dla tego poetyki?
O.R.: Najnowsze zdobycze techniki mają wartość użytkową i korzystają z nich ludzie. Nie muszą być pisarzami, artystami… Nie interesuję się poezją, a jeśli interesuje Cię abstrakcyjna wypowiedź na abstrakcyjny temat to jedyne co mogę powiedzieć to, że właśnie zaczynasz rozmawiać ze ślepcem o kolorach. Nie czytam poezji, nie będę wypowiadać się na ten temat, bo nie zamierzam nikogo urazić wyssanymi z palca opiniami. Szanuję każdą pracę i każdą twórczość.
J.W.: Gdybyś mogła kazać polskim krytykom współczesnym przeczytać jakichś polskich poetów i prozaików dwudziestowiecznych jeszcze raz, jakie nazwiska byś wskazała?
O.R.: Żadnych. Zakładasz, że polscy krytycy są niedostatecznie wykształceni i potrzebują wskazówek od dwudziestoparolatki, która kocha Kinga i Larssona? Nie ten adres.
J.W.: Zakładam, że skoro piszesz i publikujesz, to jesteś bystrzejsza od innych. (Śmiech.) Ale w porządku, nie naciskam. Opowiedz w takim razie o tej miłości do Kinga i Larssona. Za co ich kochasz, cenisz, szanujesz?
O.R.: To nie jest kwestia bystrości, tylko wyobraźni, a z tym tak łatwo się nie żyje. (Śmiech.) Kinga kocham za styl, wyobraźnię, napięcie, które buduje i dozuje czytelnikowi jak prawdziwy artysta. Sprawia, że włoski jeżą mi się na karku, a nie potrafię przestać go czytać. Larsson stworzył wspaniałych bohaterów. Pomysł, intryga, bohaterowie tak żywi, tak ludzcy, że gdy usłyszałam o jego śmierci byłam tak zła na niego, jakby to była jego decyzja, że nic więcej nie napisze. Bo to była moja pierwsza myśl. To koniec. Larsson już nic więcej nie stworzy.
J.W.: Dostrzegasz jakieś wybitne, a przegapione czy niedocenione zjawiska w literaturze współczesnej?
O.R.: Zapytaj mnie o to za trzydzieści lat. Usiądę wówczas na bujanym fotelu z kotem na kolanach, spojrzę w przeszłość i zamienię się w krytyka historii literatury.
J.W.: Widzę, że perspektywa naszego spotkania za trzydzieści lat robi się coraz poważniejsza. (Śmiech.) OK., Olga, powiedz w takim razie, czy sobie samej do czytania książki wybierasz według jakiegoś klucza czy metody, czy też wszystko, co czytasz, to zupełnie przypadkowe lektury?
O.R.: Czytam to, na co w danej chwili mam ochotę. Często czytam kilka książek równocześnie. Np. King, Bonda, „Kryminalistyka” Brunona Hołysta. (Śmiech.) Sięgam po to, co jest mi w danej chwili potrzebne, bo muszę czegoś się nauczyć, żeby móc o tym napisać. Czytam książki, które ktoś mi poleci. Albo mam ochotę na coś nowego, innego i wtedy szukam czegoś, co mnie zainteresuje. Tak naprawdę nie ma żadnego klucza.
J.W.: Czy łatwo było znaleźć wydawcę dla twojego debiutu?
O.R.: Miałam sporo szczęścia. Przez przypadek wysłałam powieść w niewłaściwej formie do niewłaściwej osoby. Teoretycznie powinna trafić do kosza. Tymczasem dostałam pozytywną odpowiedź w ciągu kilku dni. Można rzec, że trafiło się ślepej kurze ziarno.
J.W.: Czemu tak surowo oceniasz tamten moment? A może po prostu dobry redaktor nie przegapił talentu?
O.R.: Bo nie wysłałam powieści do pana, który zajmuje się maszynopisami, tylko do kierownika działu literatury polskiej, który przypadkowe e-maile powinien kasować, a nie zawracać sobie nimi głowę. To, że tego nie zrobił to był cud. Wiem, bo sam mi to powiedział. „Olga, nie wiem czemu tego nie skasowałem i przeczytałem”.
J.W.: Czy jakiś wydawca odrzucił twoją powieść i jak sobie z tym poradziłaś?
O.R.: Od samego początku moim wydawcą jest Prószyński Media. Jestem bardzo zadowolona ze współpracy.
J.W.: Jak wspominasz współpracę z wydawcą? Co jest czy też było w niej najlepszego, a co najtrudniejszego według ciebie?
O.R.: No cóż, nie mam trudności ze współpracą. Jestem dość elastyczna. Nie obrażam się na uwagi, rady i poprawki, tylko się do nich stosuję. Wychodzę z założenia, że każda poprawka służy książce. Z drugiej strony, mam ogromne wsparcie ze strony redaktorki i korektorki. Mam szczęście do ludzi, z którymi pracuję.
J.W.: A wsparcie ze strony bliskich? Też go doświadczasz? Komentują to, co piszesz na bieżąco? Chwalą? Mają zdanie?
O.R.: Nikt na bieżąco niczego nie dostaje, a za zaglądanie do mojego komputera można stracić palce. Czytają dopiero gotowy produkt. Kiedy piszę, jest to tylko i wyłącznie moje. Potem muszę się tym dzielić, więc się dzielę, ale nie wcześniej. A na krytykę ze strony rodziny nie mam co liczyć, bo nie są obiektywni. (Śmiech.)
J.W.: Jak czujesz się po napisaniu i opublikowaniu powieści?
O.R.: Mam wrażenie, że pytanie zakłada następujący stan rzeczy. Napisałam. Wysłałam. Opublikowałam. Piszę następną. U mnie to tak nie działa. Zanim książka się ukaże, ja w tym czasie pracuję już nad kolejnym tekstem. To z reguły oznacza, że w chwili publikacji jestem emocjonalnie związana z innymi bohaterami i sam fakt, że poprzedni tekst jest właśnie dostępny w księgarni traktuję jako coś miłego, ale nie rewelacyjnego. Chwila radości jest wówczas, gdy po zdaniu tekstu słyszę, że jest super i zostanie opublikowany. Wtedy mogę spokojnie, nie gryząc palców, pracować nad kolejnym.
J.W.: Zamierzasz napisać kolejne książki? Co to będzie?
O.R.: Cały czas coś piszę. O pomysłach nie rozmawiam.
J.W.: Jak myślisz, czy warsztaty pisarskie mają sens? Czy pisania można uczyć? Kto najbardziej może skorzystać z warsztatów, jak uważasz?
O.R.: Warsztatu pewnie można się nauczyć typu gramatyka, stylistyka, interpunkcja, ale jak nauczyć kogoś wyobraźni? Nie wiem. Mnie nikt nie uczył. Zawsze miałam w głowie masę różności, które teraz mogę przelewać na papier. Oczywiście, redaktorki wciąż nade mną pracują, dają mi różne wskazówki, ale tekst, intryga, bohaterowie, to wszystko muszę wymyślić sama.
J.W.: Warsztaty, przynajmniej takie, jakie ja prowadzę, uczą raczej tego, czym jest bohater i jak sprawić, żeby był fascynujący. Oraz czym jest dobry dialog, jak poprowadzić fabułę, żeby była nieprzewidywalna, a jednak spójna itd. Gramatyki nikt nikogo nie uczy. (Śmiech.) Pozostaje kwestia wyobraźni. Myślisz, że wyobraźnia jest bardzo ważna, kiedy się pisze lub chce napisać książkę?
O.R.: To zależy, czy ma to być dokument czy historia wyssana z palca. Rzecz w tym, że nie bardzo potrafię wyobrazić sobie takie warsztaty. U mnie to dzieje się tak jakoś intuicyjnie. Może powinnam wybrać się na twoje zajęcia i sprawdzić jak to jest?
J.W.: Grupa mogłaby być przytłoczona twoimi dokonaniami. Ale zapraszam. Będzie ciekawie. (Śmiech.) No dobrze, to jeszcze pytanie z zakresu fantastyki. Kim byłaby idealna Olga Rudnicka w idealnym wszechświecie?
O.R.: Wady, zalety, słabości, pragnienia, marzenia, to wszystko czyni nas ludźmi, a świat jest ciekawszy. Czy gdyby w idealnym świecie nie miało być wojen i głodu głosowałabym na TAK? Oczywiście, ale nie wierzę w idealne światy, idealnych ludzi i idealne życie.
J.W.: Skąd ten sceptycyzm, pragmatyzm? Czy naprawdę już nawet dwudziestokilkuletnia pisarka nie potrafi marzyć z rozmachem? (Śmiech.)
O.R.: Och, potrafię marzyć. (Śmiech.) Ale nie jestem ślepa na to. co dzieje się wokół mnie.
J.W.: Czy literatura jest sexy?
O.R.: Przecież nie powiem, że nie. (Śmiech.)
J.W.: Dziękuję ci za rozmowę.
Fot. Pink Clouds.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.