Jakub Winiarski: Poetka, tłumaczka, podróżniczka. Tak pewnie mogłaby wyglądać dotycząca twojej osoby notka. Coś pominąłem? Coś byś do tego dodała?
Krystyna Dąbrowska: Że z wykształcenia jestem graficzką, chociaż na dzień dzisiejszy nie praktykującą. Ale sztuka i w ogóle zmysł wzroku są dla mnie ważne też jako dla poetki.
J.W.: To miejsce, w którym obecnie się znajdujesz, w czasie i przestrzeni, jak byś je określiła? Co to za moment?
K.D.: Miejsce – Warszawa. Czas – druga dekada XXI wieku, lata trzydzieste mojego własnego życia. Wydałam dwie książki, piszę wiersze, które stopniowo składają się na trzecią. Czuję, że już co nieco zrobiłam, ale że tak naprawdę dopiero się rozkręcam. To chyba dobry moment w życiu – przede wszystkim dlatego, że mogę robić to, co kocham.
J.W.: Jacy autorzy są dla ciebie istotni? Jakie doświadczenie lekturowe uważasz za to, które cię uformowało?
K.D.: W liceum trafiłam na wiersze Walta Whitmana – „Pieśń o mnie” w przekładach Andrzeja Szuby. Ta malutka książeczka stała się na jakiś czas moją kieszonkową Biblią. Odkryciem była dla mnie narracyjność, epickość tych wierszy, ich swoboda, to, że można pisać wiersze trochę jak opowiadania, przekazując w nich to, co się widzi, portretując ludzi, szkicując sytuacje – a jednocześnie nie przestaje to być poezją. Zrozumiałam wtedy, że poezja może pomieścić w sobie bardzo wiele – na przykład elementy reportażu – wszystko może być tworzywem wiersza. I że liryka często na tym korzysta, gdy odchodzi od konfesji, gdy wkracza na tereny tradycyjnie czy raczej stereotypowo zarezerwowane dla prozy. Pozwala to wpuścić do poezji trochę świeżości, powietrza. Na przełomie liceum i studiów zafascynował mnie z kolei Paul Celan, do tego stopnia, że zaczęłam go powierzchownie naśladować, chociaż uważałam wtedy, że piszę absolutnie własne, oryginalne wiersze. A były to introwertyczne, pseudo-lingwistyczne teksty, pełne obrazów i metafor, które miały niewiele wspólnego z moim życiem – pochodziły z literatury, nie z obserwacji. Ten hermetyczny sposób pisania okazał się dla mnie ślepą uliczką, zajęło mi jednak sporo czasu, żeby zrozumieć, że moja ścieżka jest zupełnie gdzie indziej. Ale właśnie dlatego fascynacja Celanem była tak ważna: bo pokazała mi, co nie jest moją domeną, moim obszarem poszukiwań, jakkolwiek ten obszar byłby atrakcyjny, i zmusiła mnie, żebym zadała sobie pytanie, w jakim punkcie się znajduję, jakim językiem mogę mówić, żeby nie brzmiało to fałszywie, żeby moje wiersze wynikały ze mnie, z mojego doświadczenia. Czyli w dość przewrotny sposób, trochę na zasadzie negacji, odrzucenia, pomogła mi ustawić własny głos. Ostatnio brałam udział w audycji radiowej o „Panu Tadeuszu”. Przy okazji wróciłam do Mickiewicza i uzmysłowiłam sobie, ile dla mnie znaczy. Najłatwiej mi to uzasadnić przez pozornie arbitralne porównanie z inną bliską mi poetką, Elizabeth Bishop. U Bishop, tak jak u Mickiewicza, czy to w długich narracyjnych wierszach, czy w krótkich lirykach, każdy wers jest mocny, soczysty, nie ma puszczonej linijki. Każdy wers jest jak dobrze napięta struna. Dorzucę jeszcze do tej listy „Vade-mecum” Norwida. Kiedyś ukradłam z pewnego bardzo zakurzonego miejsca PIW-owski „celofanowy” tomik Norwida, który tam obrastał pajęczyną. Nikt go chyba od wieków nie otwierał. A ja (to moje usprawiedliwienie) biorę go ze sobą w każdą podróż. Łatwiej mi jednak mówić o fascynacjach autorami zagranicznymi niż polskimi. Chyba dlatego, że polscy pisarze są jak rodzina – dziadkowie, rodzice, bliżsi i dalsi kuzyni. Z wieloma z nich rosłam odkąd pamiętam. Jednych kocham, innych lubię, za jeszcze innymi nie przepadam, ale często nie do końca zdaję sobie sprawę, jak są dla mnie ważni, ile z nich jest we mnie.
J.W.: Pewnie są też inni.
K.D.: Jasne, są też inni. Tacy, których obrzydziła mi szkoła, i musiałam dopiero do nich dojrzeć. Natomiast poeci, pisarze innych języków często nie wkradają się w naszą świadomość stopniowo (przez szkołę, przez cząstkowe lektury), tylko bywa, że pojawiają się nagle, z wielką siłą uderzeniową, bo dostajemy ich twórczość w pigułce, jaką jest zbiór przekładów (tak było w moim wypadku z Celanem). Łatwiej wtedy uchwycić moment zauroczenia, łatwiej – przynajmniej dla mnie – określić jego charakter. Dużo mi też dają książki o malarstwie, o sztuce w ogóle. To co pisał o sztuce i mówił w wywiadach Jerzy Nowosielski. Fantastycznym myślicielem był Francis Bacon. Swojego czasu ogromne wrażenie zrobiły na mnie „Rozmowy z Francisem Baconem”, które przeprowadził David Sylvester i inny zbiór wywiadów z tym malarzem autorstwa Michela Archimbaud.
J.W.: Krysiu, chciałbym cię teraz spytać o twoje podróże. Jeździsz po świecie według jakiegoś klucza? Co cię gna w świat? Nie mogłabyś, tak jak na przykład Larkin, całego życia w jakimś Hull spędzić? Co daje ci podróżowanie?
K.D.: Podziwiam pisarzy, którzy nigdzie albo niewiele się ruszają i potrafią miejsce swojego życia uczynić literackim pępkiem świata. Larkin miał swoje Hull, Bruno Schulz – Drohobycz, Pessoa – Lizbonę (chociaż on akurat wiele lat mieszkał w Południowej Afryce). Niestety ja tak nie umiem. Pessoa uważał, że nie warto jechać do Chin, skoro można tę podróż odbyć w wyobraźni, ale dla mnie istotna jest realność podróżowania – smaki, zapachy, widoki, podróżne niespodzianki, niewygody, a nawet rozczarowania. Tej realności nie zastąpi wyobraźnia, mimo że wyobraźnia jest niezbędna, żeby przeżycie zmienić w wiersz. Zdarzyło mi się odwiedzić miejsca tak gęste, nasycone historią, ale też intensywnością życia dziejącego się tu i teraz, że mam wrażenie, jakby one ciągle we mnie rosły. Myślę o Jerozolimie, Gruzji, ale też na przykład o pewnym hałaśliwym skrzyżowaniu w Neapolu – mogłabym tam spędzić wiele godzin, patrząc na uliczny chaos, na ludzi.
J.W.: A ten dobór miejsc?
K.D.: Pytasz o wybór miejsc, do których jeżdżę? Nie ma tu chyba żadnego klucza poza tym, że jestem raczej mieszczuchem niż miłośniczką natury. Wolę poznawać miasta, nawet trudne i niesprzyjające wypoczynkowi, niż, jak to się mówi, spędzać czas na „łonie przyrody”. Albo inaczej: natura bywa piękna i porażająca (jak w Gruzji), ale pisarsko inspiruje mnie bardziej życie miejskie. Norwid pisał, że człowiek jest natury pielgrzymiej. Ateńczyk niekoniecznie będzie codziennie podziwiał Akropol, a Rzymianin Koloseum, po prostu dlatego, że są zbyt blisko. „Dopiero odbywszy pielgrzymkę umyślną i umyślnością zachodu uświęconą, ma [człowiek] działalność zupełną myśli swojej”. Coś w tym jest. Nie chodzi o to, że docenia się cudze, swojego nie znając, tylko o wędrówkę, która jakoś szczególnie otwiera i nastraja umysł, wyobraźnię. Poza tym kiedy jestem daleko od domu, albo kiedy wracam z podróży, lepiej też widzę to, co otacza mnie na co dzień.
J.W.: Czym jest dla ciebie poezja? Co ci daje wiersz – własny bądź cudzy?
K.D.: Pisanie to dla mnie sposób komunikowania się z własnym doświadczeniem – czasami wydaje mi się, że tylko to, co uda mi się zapisać w formie wiersza, jest dla mnie realne i dostępne. Paradoks, bo „wyjściowy materiał” zostaje w wierszu przekształcony i niekiedy jest to daleko posunięta modyfikacja. Do tego dochodzi impuls kronikarski – zapisać coś, żeby nie przepadło. Żeby podzielić się historią, której nikt inny nie zanotuje, opowiedzieć o człowieku, o którym nikt inny nie opowie. Znaleźć formę dla emocji, które teraz są żywe, absorbujące, bywa, że przytłaczające, a później zblakną i miną. Chwilami ogarnia mnie bezsilność, bo tak niewiele z tego, co zdarza się w życiu, udaje się zamienić w wiersz. Pamiętam opowieść pewnego działkowicza: miał w ogródku pięć jabłoni, z których jednego roku zebrał jakże obfity plon w postaci trzech jabłek. Często czuję się, jakbym żyła w gęstym sadzie, z którego umiem zebrać tylko garstkę jabłek-wierszy.
Zabrzmi to górnolotnie i banalnie, ale pisze się przeciwko śmierci. Nie myślę tu o dewizach w rodzaju non omnis moriar, bardziej odpowiada mi formuła Szymborskiej, że pisanie to „zemsta ręki śmiertelnej”. Bo to jest sprawa instynktu, a nie jakichś racjonalizacji czy przekonania o „wiecznotrwałości sztuki”. Po prostu: lęk przed śmiercią, niezgoda na przemijanie napędza mnie do pisania. A czytanie cudzych wierszy? Dobry wiersz działa na mnie najbardziej bezpośrednio ze wszystkich form sztuki. To nieporównywalna z niczym radość odkrywania czyjegoś języka, czyjegoś świata – nawet jeśli ten świat bynajmniej radosny nie jest. Zdarzają się wiersze, które – trudno mi to precyzyjniej określić – dają natychmiastowy, pozasłowny wgląd w rzeczywistość. I jeszcze powodują coś takiego, co najlepiej ujął Auden: „Wiersz: rzecz nie do wiary: / Ale każdy dobry / Sprawia, że chcemy wiedzieć.” (W przekładzie Dariusza Sośnickiego.)
J.W.: Mówisz: „lęk przed śmiercią”. Przecież ty młoda dziewczyna jesteś. Jaki lęk przed śmiercią? Czy śmierć to jest dla ciebie jakiś osobisty problem, prywatna sprawa?
K.D.: A nie jest to dla każdego osobisty problem? Nie musisz stać nad grobem, żeby to była twoja sprawa. Każdy przecież na różne sposoby doświadcza upływu czasu, zmian w sobie, utraty – ludzi, miejsc, miłości, przyjaźni. Mój stosunek do śmierci jest naiwnie buntowniczy, niepogodzony. Oczywiście, inaczej o tym myślę niż ktoś dotknięty chorobą, albo niż ktoś kto ma 60, 70 czy 80 lat. Niż moja babcia, która skończyła 98 i chociaż jest fizycznie bardzo słaba, ma absolutnie przytomny, jasny umysł.
J.W.: Mówi się czasem, że książka składa się z dwóch części: z tego, co autor napisał i z tego, czego nie napisał. Co możesz powiedzieć o tej drugiej części w przypadku swoich książek? O czym nie napisałaś? Jakiego tematu, który – być może jest taki – dręczy cię i męczy, nie poruszyłaś i z jakiego powodu?
K.D.: Byłoby poetyckim samobójstwem, gdybym wymieniła tutaj sprawy, które mnie nurtują, a o których nie udało mi się dotychczas napisać. To są takie ukryte źródła, które właśnie przez to, że ukryte, że nie wypowiedziane, prowokują do pisania – bo zawsze jest nadzieja, że w końcu uda się je wyrazić. A nawet jeśli nie, to po drodze i niejako dzięki nim udaje się czasami powiedzieć inne rzeczy. Nie warto zagadywać tego, co samo wie, jak, kiedy, i czy w ogóle chce być nazwane.
J.W.: To ciekawe, co mówisz. Ale odnoszę wrażenie, że podobnie, jak spora grupa poetów, po prostu nie chcesz zanurzyć się głębiej w te motywy, nie chcesz dobrze widzieć tych tajnych, jak je nazwałaś źródeł. Pozwól, że zadam więc takie pytanie ogólne, o naturę poetów i poetek. Dlaczego poeci i poetki tak często obawiają się zbliżyć świadomie, bez zapośredniczającego gestu pisania, do swoich „tajnych źródeł” twórczości?
K.D.: Może dlatego, że one są intymne, często wstydliwe? Pisanie jest jednak pewnym ekshibicjonizmem, nawet jeśli nie ma natury konfesyjnej, bo wychodzisz do ludzi ze swoim widzeniem świata, z jakąś prawdą o sobie. Żeby ten ekshibicjonizm był możliwy, potrzebny jest taki zapośredniczający gest pisania – forma po prostu. Dzięki niej to, co jest twoją osobistą sprawą, ma szansę stać się ważne też dla kogoś innego.
J.W.: Są tacy, co uważają, że pisarz nie pisze o swoich tematach, tylko jak gdyby obok nich. A zatem, zakładając przez moment, że to twierdzenie jest słuszne, obok jakich tematów piszesz?
K.D.: To podobne pytanie do poprzedniego. I znów mogę powiedzieć tylko tyle: jeśli pisze się obok swoich tematów, a to ciekawa teoria, widać mają one pozostać poza słowami. Niech inni ich szukają i nazywają je, jeśli tego potrzebują – czytelnicy, krytycy – ale nie autor. Przychodzi mi tu na myśl Elizabeth Bishop. To poetka o dramatycznej biografii: we wczesnym dzieciństwie osierocona przez ojca, odseparowana od chorej psychicznie matki, wychowywana najpierw przez ukochanych dziadków, ale szybko im odebrana, tułała się potem po różnych krewnych. Matki już nigdy nie zobaczyła, chociaż ta umarła dopiero, gdy Elizabeth miała dwadzieścia kilka lat. Bishop była lesbijką, osobą chorobliwie nieśmiałą, całe życie walczyła z ciężką astmą, depresjami i alkoholizmem. Kobieta, z którą była wiele lat, miłość jej życia, popełniła samobójstwo. Co z tych traum przedostało się jej poezji? Prawie nic, a w każdym razie nie wprost, bo na pewno wątek bezdomności jest tam stale obecny. Ale można się oczywiście zastanawiać, czy siła i gęstość tych wierszy, tak niby zobiektywizowanych, anty-konfesyjnych nie bierze się w pewnej mierze stąd, że powstawały obok czy wokół niewypowiedzianych osobistych dramatów. Albo przeciwko nim.
J.W.: Jakimi cechami powinien dysponować twój idealny czytelnik? Co powinien wiedzieć zawczasu i na co powinien być przygotowany? Czego oczekujesz od swoich czytelników?
K.D.: Od kogoś, kto sięga po moje wiersze, ale i w ogóle po każdą książkę, oczekuję zwyczajnie wrażliwości, otwartości i uwagi. I być może jeszcze świadomości, że czasami wiersz otwiera się nie przy pierwszym, tylko przy powtórnym czy którymś z kolei czytaniu. Czyli truizm: poezja, a tak naprawdę proza też, potrzebuje skupienia, przestawienia się na nieco inny tryb odbioru. Ważne, żeby mieć w swoim otoczeniu jedną czy kilka osób – ja na szczęście mam – które z jednej strony cię wspierają i rozumieją, i odbierają na tych samych literackich falach, a z drugiej potrafią być czujne i, gdy trzeba, krytyczne wobec tego, co robisz. Krytyka pochodząca od ludzi, których gustom i opiniom ufasz, jest bardzo konstruktywna. Wielokrotnie skracałam i poprawiałam wiersze za radą przyjaciół, chociaż oczywiście sama muszę czuć, że te zmiany są potrzebne. Jasne, że fajnie by było, gdyby każdy, kto sięga po mój tomik, był namiętnym czytaczem i znawcą poezji. Ale bywa, że najwnikliwiej czytają ludzie, którzy nie żyją na co dzień literaturą. Moja przyjaciółka malarka na przykład. Często jej intuicyjne uwagi są trafniejsze niż komentarze krytyków literackich. Wprawdzie to artystka, więc osoba nie tak całkiem z innej bajki. Wierzę jednak, że wiersze mogą trafiać do różnych ludzi i to jest właśnie frajda – nie umiałabym zaprojektować sobie idealnego czytelnika, za to spotykam czytelników prawdziwych, czyli takich, którzy przeżywają to, co czytają i od których mam czasami niespodziewany, poruszający odzew. Parę miesięcy temu dostałam piękny mail z podziękowaniem za mój wiersz o profesorze, któremu umarła żona. Pod mailem podpisał się „owdowiały profesor”.
J.W.: Poruszyłaś znowu ważny temat. Nie odnosisz wrażenia, że znaczna część liryki współczesnej tworzona jest przez ludzi, którym nie zależy, żeby inni ludzie, zwykli czytelnicy, ich rozumieli. Że piszą dla profesorów, doktorantów, świadomie zrywając z komunikatywnością, wręcz cieszą się, że zrozumieć, co mieli na myśli, nie sposób bez olbrzymiego aparatu wiedzy?
K.D.: Na pewno komunikatywność nie jest dzisiaj w modzie. Tylko co to słowo tak naprawdę znaczy? Dla mnie komunikatywne są wiersze nie tylko, dajmy na to Miłosza, ale też awangardzisty Chlebnikowa, czy wyjątkowo trudnego Celana, który – mimo że tak bardzo szyfrował swoje teksty – jednocześnie nasycał je ładunkiem emocji działających na mnie niesłychanie bezpośrednio. No i kto to jest „zwykły czytelnik”? Nie lubię tego określenia, tak jak nie lubię figury „szarego człowieka”. Czytelnicy są różni i nawet ci nieakademiccy mają czasami zaskakująco wyrafinowane gusta. Ale rozumiem o jakiej poezji myślisz. Według mnie jej słabością jest oderwanie od życia i paniczny lęk przed powiedzeniem czegoś zbyt prosto. Albo nawet nie „zbyt prosto” – w ogóle lęk przed powiedzeniem czegokolwiek. Mam wrażenie, że w wielu z tych wierszy mówi się tak, żeby niczego nie powiedzieć. Całą energię pochłania kluczenie, robienie uników, co też już stało się metodą, przewidywalną i nużącą. Kłopot nie w tym, czy język wiersza jest przystępny czy trudny, tylko w tym, czy ten język zmaga się z jakąś rzeczywistością, która mu stawia opór, czy tylko goni sam siebie, sam dla siebie jest celem.
J.W.: Czy według ciebie tak zwany artysta, pisarz, poeta różni się czymś od innych ludzi, którzy artystami nie są? A jeśli tak, to czym?
K.D.: Pierwsza rzecz, którą obserwuję u siebie: potrzebuję więcej samotności niż moi znajomi, którzy nie są z pisarskiej / artystycznej branży. Możliwość bycia dużo samej to podstawowy warunek mojej pracy. Druga rzecz: kiedy zajmujesz się pisaniem, to cały czas kombinujesz, jak by tutaj literacko przetworzyć to, co ci się przydarza, czego doświadczasz, co widzisz i słyszysz. Zamiast po prostu uczestniczyć w życiu, niby uczestniczysz, a jednocześnie obserwujesz to swoje uczestnictwo. Gdyby cegła mi spadła na głowę i gdybym straciła przytomność, to podejrzewam, że jednocześnie stałabym obok i patrzyła, jak ta cegła spada i jak mdleję, żeby to zapisać.
J.W.: Czy takie rozdwojenie, nawet jeśli do pewnego stopnia kontrolowane (choć w to nie wierzę), nie utrudnia codziennego funkcjonowania? Weźmy na przykład sytuacje intymne, polegające na zatraceniu się. Jak to widzisz?
K.D.: W sytuacjach miłosnego zatracenia się to rozdwojenie znika. Przynajmniej na chwilę. I tej cegły też nie traktuj dosłownie. Miałam kiedyś wypadek, który cudem nie zakończył się moim zejściem z tego świata: jadąc na rowerze, zderzyłam się z ciężarówką. Naturalnie nie było wtedy mowy o tym, żeby na bieżąco patrzeć na siebie z boku. Ale już tydzień później w szpitalu robiłam notatki i pomogło mi to w dochodzeniu do siebie. To rozdwojenie na uczestniczkę i obserwatorkę nie zawsze występuje w takim samym nasileniu. W chwilach granicznych, w momentach wielkiej radości, wzruszenia czy wyjątkowego stresu, potraf zniknąć. Na co dzień jednak raczej mnie nie opuszcza i nie wiem, czy bardziej przeszkadza – bo utrudnia szczere, pełne i bezproblemowe angażowanie się w różne sprawy – czy też pomaga, jak wtedy w szpitalu, albo w bardziej trywialnych sytuacjach. Na przykład jestem na jakiejś nudnej imprezie, z której nie wypada mi za szybko wyjść i czym się wtedy ratuję? Obserwowaniem siebie i innych.
J.W.: Czy mogłabyś skomentować taki dwuwers poetki, Marty Podgórnik: „pilot mig-a zwycięża gdy samotnie leci / w pisarstwie nie ma miejsca na męża i dzieci”?
K.D.: Wprawdzie jestem poetką i nie mam dzieci, więc niby mogłabym przychylić się do tej myśli. Na pewno byłoby mi trudno pogodzić pisanie z byciem matką, szczególnie, że bywam nadgorliwa. Ale to tylko teoretyzowanie. Podejrzewam, że gdybym musiała, poradziłabym sobie. Są pisarki, poetki – by wymienić tylko Joannę Mueller czy Justynę Bargielską – które udowadniają, że Marta Podgórnik nie ma racji, a przynajmniej nie jest to racja absolutna. Raczej sprawa indywidualna. I jest to chyba szerszy, stary kłopot: jak pogodzić samotną pracę twórczą z byciem wśród i dla ludzi. Myślę, że nie można ani całkowicie się izolować, ani też zupełnie wyrzec się samotności. To napięcie między byciem dla innych i byciem tylko dla siebie jest zresztą moim zdaniem bardzo twórcze.
J.W.: Od czego zależy i czym tak w ogóle jest według ciebie dzisiaj sukces w literaturze?
K.D.: Zewnętrzny sukces – czyli bycie dostrzeżonym, czytanym, dyskutowanym nie dopiero po tym, jak się wyzionie ducha, ale za życia – zależy dzisiaj chyba przede wszystkim od nagród. Nagroda to najskuteczniejsza forma promocji dla autora i książki, bo krytyka literacka nie ma w tej chwili takiej siły przebicia, żeby wskazywać publiczności ciekawe nazwiska, kreować mody literackie. A że z pisania (przynajmniej wierszy) nie sposób się utrzymać, nagrody są też wsparciem finansowym nie do przecenienia. Ale drugi, ważniejszy rodzaj sukcesu mierzony jest wyłącznie jakością tego, co się robi. A wysoka jakość nie zawsze, jak wiadomo, przekłada się od razu na uznanie krytyki i czytelników. Trwałe hierarchie tego, co wartościowe w literaturze, potrzebują trochę czasu, żeby się wykrystalizować i często niewiele mają wspólnego z bieżącymi, zmiennymi trendami. Ja być może naiwnie wierzę, że oliwa sprawiedliwa zawsze na wierzch wypływa. Pisać tak, żeby być tą oliwą – to jest prawdziwy sukces. Myślę też, że pisarz z krwi i kości, nawet jeśli nie czuje się doceniony i przeżywa z tego powodu frustracje, największą satysfakcję ma wtedy, gdy wie, że udało mu się napisać coś dobrego. Z tą satysfakcją nie mogą się równać żadne nagrody ani hołdy, nie mogą też jej zastąpić.
J.W.: Skoro już o nagrodach mowa. Dostałaś niedawno znaczną nagrodę do spółki z Łukaszem Jaroszem. I od razu pojawiły się głosy, pytania, dlaczego ty, dlaczego on, skoro poetów i poetek w tym kraju jest tak wielu. Jak skomentowałabyś takie pytania? A może znasz jakiś sekret zdobywania nagród? (Śmiech)
K.D.: Takie pytania pojawiają się przy okazji wszystkich nagród literackich, wszystkich werdyktów rozmaitych jury, to norma. Nie mnie się do nich odnosić i uzasadniać, dlaczego ja zostałam wyróżniona, a nie ktoś inny. Trzymam się zasady, żeby nie wdawać się w polemiki na temat swoich wierszy, nie próbować bronić ich inaczej, niż po prostu dalej robiąc swoje. Wiersze muszą bronić się same i żyć o własnych siłach, autor nie powinien być adwokatem własnych tekstów. A sekret zdobywania nagród? Wiem, ale nie powiem. (Śmiech.)
J.W.: Czy jest w twoim życiu jakaś przestrzeń, w której sztuki, literatury nie ma wcale? Jeśli jest, to jak się z tym czujesz?
K.D.: Nie umiem takiej przestrzeni wyodrębnić, bo to, że piszę, wpływa na mój sposób bycia w świecie, we wszystkich sytuacjach. Nawet jeśli akurat nie zajmuję się literaturą, tylko zupełnie czymś innym, wszystko to składa się na osobę, która z różnych doświadczeń, różnych sfer życia może pozyskać coś dla wiersza. Jako wolny strzelec podejmuję się różnych prac zarobkowych. Niektóre nie sprzyjają hołubieniu w sobie artystycznych przestrzeni. Na przykład digitalizacja zbiorów muzealnych – siedzenie dzień w dzień przed komputerem i mechaniczne wypełnianie tabelek, od rana do wieczora. Po czymś takim odmóżdżenie jest totalne. Ale nie mam prawa narzekać, bo takimi „chałturami” kupowałam sobie zawsze czas na własne pisanie. Poza tym zgadzam się z Audenem, który w jakimś wywiadzie powiedział, że nie można za bardzo naprzykrzać się poezji, że gdy czasem musimy z różnych przyczyn odwrócić uwagę od swoich literackich robótek, poezja, zazdrosna, w końcu sama się pojawi. Zdarzyło mi się coś takiego przy tłumaczeniu Jonathana Swifta. Była to trudna i czasochłonna praca, tak absorbująca, że pod koniec miałam jej szczerze dość. Ale gdy w końcu uporałam się z przekładem i uwolniłam od niego myśli, wiersze zjawiły się nagle, jakby ktoś odkorkował szampana.
J.W.: I wtedy, kiedy takie „odkorkowanie szampana” zdarza się, pijesz do dna, rzucając wszystko inne? Innymi słowy: jak wygląda twój tak zwany proces twórczy?
K.D.: Tak, jak już wiersz zaczyna mi się pisać, to inne prace idą w kąt, choćby się waliło i paliło, i goniły mnie terminy. Ale wiersz nie może czekać. Jeśli przegapię ten przypływ energii, który sprawia, że słowa układają się tak a nie inaczej, to potem trudno mi do niego wrócić, nawet siłą wyciszenia, koncentracji.
J.W.: Jak w ogóle oceniasz wpływ nowoczesnych mediów na życie literackie? Tych wszystkich fejsbuków, kindlów, portali? Dzięki temu jest żywiej i ciekawie, czy tylko zamętu więcej? Podoba ci się ta demokratyzacja sztuki, która pojawiła się i dominuje wraz z postępem technicznym?
K.D.: Jestem dość sceptyczna wobec fejsbuka i tym podobnych, bo to wszystko prowadzi do przebodźcowania. Nie wiem, czy w sieci jest żywiej i ciekawiej, na pewno powierzchownie. To, że dzięki internetowi więcej osób ma dostęp do tzw. dóbr kultury, to akurat dobrze. Ale to, że każdy internauta może wypowiedzieć się w dowolnej sprawie, czy ma o niej pojęcie, czy nie, że każda głupota czy bluzg zostają udokumentowane i krążą w eterze, podczas gdy w „realu” zniknęłyby bez śladu – to mnie nie zachwyca. Zastanawiam się, co się dzieje z tymi bilionami komentarzy, hejtów, czatów? Są po jakimś czasie kasowane? Czy gromadzą się w jakimś gigantycznym, monstrualnym archiwum? W literaturze, w sztuce nie ma demokracji. Owszem, powinny być jak najszerzej dostępne i tutaj chwała możliwościom, jakie daje sieć. Ale nie każdy umie pisać i nie każdy nadaje się na krytyka, tak jak nie każdy umie malować czy grać. A internet pomieści dowolną ilość grafomanii.
J.W.: Jeszcze jedno w związku z mediami nowymi itd. Czujesz się „przeniknięta ilością” rzeczy, osób, wszystkiego w dzisiejszym świecie? Dręczy cię może Gombrowiczowska myśl, że bycie „jednym z dziesięciu tysięcy”, jak za czasów Demokryta, to coś zupełnie innego niż bycie jednym z siedmiu miliardów obywateli zelektronizowanego mrowiska globalnego, jak w przypadku, że tak to ujmę, twojej pojedynczości?
K.D.: Czuję pewne zmęczenie wszędobylskim szumem informacyjnym, tym właśnie przebodźcowaniem, o którym wspomniałam. Ale mam naturalny instynkt samoobronny i on mówi stop, gdy bodźców jest za dużo. Trudno odizolować się od internetu i telewizji, i nie o to chodzi, by to robić, ale mimo wszystko nie trzeba być cały czas podłączonym do mediów elektronicznych. Mój przyjaciel nie rozstaje się z iPadem, w którym bez przerwy coś pika i buczy – a to przyszedł sms, a to news z CNN, a to jeszcze coś… ja przez takie urządzenie wpadłabym w nerwicę. Nie mam kłopotu z własną pojedynczością i „wielką liczbą”. Może dlatego, że bardzo zmysłowo odbieram świat i nie czuję do końca realnego ciężaru tego wirtualnego globalnego mrowiska. Czuję ciężar tej rzeczywistości, którą mogę sprawdzić sobą.
J.W.: A technika, jej zdobycze najnowsze? Czy tylko pisarze SF powinni się nią interesować? Czy nie jest tragiczne, że w poezji współczesnej więcej znajdziesz „muren i moren” niż telefonów komórkowych, mejli, esemesów, skajpów, wideoczatów (ten słownik jest naprawdę bogaty i poetycko niewyzyskany, mam wrażenie, kompletnie)? Nie uważasz, że poeci współcześni polscy często zachowują się tak, jakby bawili się w pisanie wariacji na temat liryki sprzed stu albo dwustu lat, pełnej słońc, księżyców, gwiazd i nawet łąk, a nie widzieli za bardzo – i nie mieli chęci dostrzec – co jest tu i teraz, pod ręką? Jakby kompletnie nie mieli siły się z tym zmierzyć, wymyślić dla tego poetyki?
K.D.: Czy poeci są rzeczywiście obojętni na język nowych technologii? Nie wydaje mi się. Ten język od ponad dekady pojawia się nawet w tytułach książek – był E-mail Tadeusza Dąbrowskiego czy Spamy miłosne Agnieszki Wolny-Hamkało. Albo weź eksperymenty Jarosława Lipszyca, który tworzył (chociaż obruszyłby się pewnie na słowo „tworzenie”) wiersze-kolaże z haseł w Wikipedii. Byłam raz na spotkaniu autorskim pewnej poetki tuż po debiucie, która musiała tłumaczyć się przed prowadzącą (też poetką), dlaczego używa w wierszach słów takich jak „morze” i „liście”. Szczególnie morze irytowało rozmówczynię. Uważała, że dzisiejszym poetom po prostu nie wypada sięgać po tak zgrany motyw. Ja myślę, że wszystkie motywy i słowa, również księżyce, gwiazdy, „nawet łąki”, są dozwolone, pod warunkiem, że używa się ich świadomie, a nie na zasadzie łatwych poetyckich klisz. Ze słownikiem nowych technologii jest ten problem, że on się błyskawicznie zmienia i starzeje. Terminy dzisiaj zrozumiałe i żywe za chwilę mogą odejść do lamusa. I wówczas wiersz naszpikowany takim słownictwem też będzie martwy. Trudno mi zresztą o tym wyrokować, bo zdobycze techniki nie są moją fascynacją. Chociaż napisałam nie tak dawno wiersz, dla którego inspiracją był Internet – a konkretnie tzw. pytania bezpieczeństwa, security questions, często nachalnie osobiste, na które należy odpowiedzieć przy logowaniu się do różnych witryn. W Stanach powstał odrębny nurt poezji inspirującej się Internetem, sieciowym słownictwem itp. Nazywa się „Flarf poetry”. Za mało znam te wiersze, żeby powiedzieć, czy są ciekawe, ale oczywiście Internet jak wszystko inne może być polem literackich poszukiwań i eksperymentów. Tyle że nawet taki „internetowo-technologiczny” wiersz trzeba nasycić – tu jestem staroświecka – własnym doświadczeniem.
J.W.: Czy dostrzegasz, jak to się mówi, jakieś wybitne, a przegapione czy niedocenione zjawiska w literaturze współczesnej?
K.D.: Ponieważ bliska mi jest poezja obca, marzyłabym, żeby krytycy wychylali częściej nosa poza polskie podwórko i żeby coraz więcej pojawiało się u nas dobrych przekładów poezji, które byłyby zauważane i omawiane. W ostatnich latach poetyckie olśnienia zdarzały mi się chyba głównie za sprawą wierszy w tłumaczeniach – na przykład wydarzeniem był dla mnie „remont poranka” Reinera Kunze w przekładzie Jakuba Ekiera. A ostatniej wiosny trafił mi do rąk mały tomik chińskiego poety Duo Duo w przekładzie Małgorzaty Religi – zaledwie dwadzieścia dwa wiersze, ale tak wyraziste, intrygujące, że bardzo chciałabym poczytać tych tłumaczeń więcej. Niektórzy klasycy dwudziestowiecznej poezji światowej – na przykład Jehuda Amichaj – są nadal zbyt słabo obecni po polsku. Można by tę listę ciągnąć.
J.W.: Co uważasz za swoje największe dotychczasowe osiągnięcie i co jeszcze planujesz osiągnąć – w życiu, w literaturze?
K.D.: Myślę, że to co dotychczas udało mi się zrobić, to iść dosyć konsekwentnie własną ścieżką. Bywa to trudne, ale tego chciałabym się trzymać i zresztą inaczej chyba nie potrafię. Co do planów – na razie domykam trzeci tomik. Tłumaczę mistyczny traktat „Róża o trzynastu płatkach” Adina Steinsaltza. Co potem, mówić nie chcę, żeby nie zapeszyć.
J.W.: Czy literatura jest sexy?
K.D.: Jeśli pytasz, czy jest pociągająca, to tak. Nie wyobrażam sobie bycia z nią w długim związku, gdyby całkiem straciła swój powab. Wtedy już lepiej się rozstać.
Fot. Archiwum Krystyny Dąbrowskiej.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.