Jakub Winiarski: Kilka słów o tobie. Kim jesteś w literaturze? Jak widzisz obecnie siebie i swoją, jeśli tak można powiedzieć literacką karierę? Jak lubisz o tym mówić i myśleć, a jak nie lubisz?
Maria Krzak: W literaturze jestem czytelnikiem. Cały dom mam zawalony książkami – kilka w łóżku, stos obok łóżka, stos na parapecie w kuchni. Zanim się położę spać, muszę odsunąć książki. Czytam zgodnie z instynktem i potrzebą chwili – teraz jest to Zeruya Shalew – „Co nam zostało”. Jutro Knausgaard numer dwa. Jestem też autorką jednej książki już wydanej i jednej, która się wyda w ciągu roku. Nie wiem, jak nie lubię myśleć. Po prostu tego nie myślę.
J.W. Wierzysz w diabły, anioły i cały ten legendarny zwierzyniec?
M.K.: Nie wierzę.
J.W.: Skąd pomysł na książkę o diable?
M.K.: Z „Mistrza i Małgorzaty”, a jakże. Podczas spaceru 7 lat temu pomyślałam – a gdyby w Warszawie pojawił się dzisiaj diabel-idiota. Jak by to było?
J.W.: Od kiedy wiedziałaś, że chcesz pisać?
M.K.: Od kiedy napisałam pierwszy rządek literek w pierwszej klasie. Jak tylko umiałam poskładać kilka liter napisałam historyjkę o „Chlipie i Chlapie” – nie znałam wtedy jeszcze litery „F”. (Śmiech.) Jako dziesięciolatka pisałam co tydzień 16 stronicową powieść o dziewczynie umierającej na suchoty. To dobra podbudowa, żeby debiutować w dojrzałym wieku, nie sądzisz?
J.W.: Znakomita. A powiedz, nie obawiasz się, że jako pisząca kobieta, która wydała książkę lekką i przyjemną, zostaniesz z miejsca zaklasyfikowana do nurtu tak zwanej literatury kobiecej? Czym w ogóle jest dla ciebie określenie literatura kobieca? Etykietką, która pomaga? Etykietką, która przeszkadza? Czymś jeszcze innym?
M.K.: Nie boję się. Żeby dostać etykietkę trzeba być czytanym. Na razie boję się, że poza przyjaciółmi nie znajdę rzeszy czytelników. Ale trudno, jakoś będę z tym żyła dalej. A tak serio – nie martwię się etykietkami. Ci co mają „Diabła” przeczytać – przeczytają. A inni nie przeczytają. Zadecyduje o tym splot okoliczności, nie etykietka.
J.W.: Dlaczego ta literatura kobieca jest tak po macoszemu traktowana przez opiniotwórcze dzienniki, tygodniki, portale kulturalne? Jak to jest, że tyle osób ją czyta, a krytycy tak bardzo na nią narzekają? Co o tym myślisz?
M.K.: Myślę, że lubimy być fajniejsi niż jesteśmy w rzeczywistości. Udajemy intelektualistów, a po cichu czytamy „Pudelka”. Taki naród, taka mentalność. Im ktoś bardziej świadom, że trzeba być „fajnym”, tym bardziej odżegnuje się od potocznego. Moja Jagoda też to ma.
J.W.: Co jest dla ciebie najważniejsze w pisaniu?
M.K.: Zabawa i zgoda ze sobą. Zmyślanie. Podglądanie. Podsłuchiwanie. Wczoraj widziałam kobietę, która na ulicy rozmawiała przez telefon. Jedną rozmowę zakończyła słowami „Tak jest, panie prezesie”. Drugą rozpoczęła od „ Kurwa, całkiem go…”. Takie smaczki są dla mnie najważniejsze w pisaniu.
J.W.: Czy przy pisaniu trzymasz się jakichś zasad? Masz swoje pisarskie reguły?
M.K.: To będzie dobre pytanie, kiedy wydam swoją powieść numer 10. Jestem filologiem polskim z wykształcenia, więc z grubsza kojarzę, co to jest poetyka i teoria literatury, rodzaje narracji i takie tam. Myślę, że to książka wyznacza reguły. Jak to ktoś powiedział, a Ty na warsztatach często przypominałeś: to „książka jest szefem”. Mam temat, pomysł na formę a potem ta cała reszta robi się sama. Książka decyduje o wszystkim. Ja staję się palcami do stukania w klawisze.
J.W.: Co jest najprzyjemniejsze w pisaniu książki?
M.K.: Tworzenie świata, postaci, zdarzeń.
J.W.: Co jest najtrudniejsze w pisaniu książki?
M.K.: Dupogodziny, które trzeba odsiedzieć – jak to nam wbijałeś do głowy na warsztatach. Książka sama się nie napisze. Trzeba odłożyć spotkania towarzyskie, regularne posiłki, odpoczynek. Pisanie to praca i wymaga zaangażowania. No i trzeba pokonać kilka bestii – krytyka wewnętrznego i nieżyczliwość z zewnątrz. Cenię uwagi konstruktywne, boję się hejtu. To duża trudność dla mnie. Nie lubię też poprawiania – strasznie mnie to nudzi i irytuje. Więc irytowałam się przez prawie cały rok, z powodu czterech miesięcy zabawy.
J.W.: Czy udało ci się szybko skończyć? Miałaś chwile zwątpienia?
M.K.: Wątpię cały czas. A jak widzę wydrukowaną to wątpię na 100%. „Diabła” pisałam od stycznia do końca kwietnia 2014. To szybko. Trzydzieści stron tygodniowo. Poza pisaniem w wolnych chwilach nie robiłam nic innego.
J.W.: Jaki miałaś sposób na zmotywowanie się do pisania?
M.K.: Chciałam pisać po prostu. Bawiłam się tym. I chciałam skończyć. Nie miałam innej motywacji. Może jeszcze wiarę, że ktoś przy tej książce też się będzie bawił.
J.W.: Pytanie na rozluźnienie. Czym jest dla ciebie poezja? Co daje ci wiersz – własny bądź cudzy?
M.K.: Nie rozluźniło mnie to pytanie. Spięło raczej. Nie jesteśmy blisko ze sobą, poezja i ja. Czasem miewam zachwyt jakiś, ale wypala się jak zapałka. Myślę, że za młoda jestem na poezję. Nie dojrzałam do niej. Mam dopiero czterdzieści sześć lat. (Śmiech.)
J.W.: Jacy autorzy są dla ciebie istotni? Jakie doświadczenie lekturowe uważasz za to, które cię uformowało?
M.K.: Lista autorów, których cenię jest tak długa, że nawet nie mam siły odtwarzać jej teraz. Inne książki uformowały mnie jako człowieka, inne podpowiadają, jak chcę pisać. Ostatnio poczułam zazdrość po przeczytaniu „Callisto” Torstena Krola. O nie – pomyślałam – czemu mi tak nie wychodzi. I nie był to pierwszy raz, kiedy zazdrościłam. Cenię Agatę Christi – za prostotę i logikę.
J.W.: Czy dostrzegasz może coś takiego, jak zapóźnienie polskiej kultury, jej wtórność, drugorzędność wobec innych kultur europejskich, światowych? A jeśli to dostrzegasz – miałabyś może jakiś pomysł, jak można tę sytuację zmienić, na czym oprzeć się w walce o wysoki status kultury własnej?
M.K.: Dostrzegam. Ja to wolę „zagraniczne filmy.. tfu.. książki”. Nie mam pojęcia co z tym zrobić? Może za mało czytamy Polaków? Może książki zagraniczne powinny mieć zaporowe ceny? Może dalej jesteśmy „papugą narodów”. Nie wiem.
J.W.: Mówi się czasem, że książka składa się z dwóch części: z tego, co autor napisał i z tego, czego nie napisał. Co możesz powiedzieć o tej drugiej części w przypadku swoich książek? O czym nie napisałaś? Jakiego tematu, który – być może jest taki – dręczy cię i męczy, nie poruszyłaś i z jakiego powodu?
M.K.: Zanim skończyłam „Diabła”, który jest „spacerem” po warszawskiej Pradze Północ wierzyłam, że uda mi się tam przemycić więcej Warszawy. Nie udało się. Książka poszła „po swojemu”. O sprawach, które mnie dręczą, męczą, śmieszą jeszcze napiszę, w kolejnych powieściach.
J.W.: Są tacy, co uważają, że pisarz nie pisze o swoich tematach, tylko jak gdyby obok nich. A zatem, zakładając przez moment, że to twierdzenie jest słuszne, obok jakich tematów piszesz?
M.K.: Obok stereotypów o ludziach, obok materialistycznego systemu wartości, obok „ducha polskiego”. Czy taka odpowiedź wystarczy? I czy odpowiedziałam na pytanie?
J.W.: Jak najbardziej wystarczy. Znakomita odpowiedź. Idźmy dalej. Jakimi cechami powinien dysponować twój idealny czytelnik? Co powinien wiedzieć zawczasu i na co powinien być przygotowany? Czego oczekujesz od czytelników?
M.K.: Oczekuję, że jest gotów się pośmiać. Że ma kilka godzin na zabawę. I że kupi książkę. I że zrozumie, że plugawa mowa w powieści jest na służbie. Służy pokazaniu, kim jesteśmy czasami, kiedy na nas nie patrzą. I że mi wybaczy co złe, a przyjmie, co dobre.
J.W.: Czy według ciebie tak zwany artysta, pisarz, poeta różni się czymś od innych ludzi, którzy artystami nie są? A jeśli tak, to czym?
M.K.: Tym, czym fryzjer od lekarza. Ma inną robotę, inne zdolności, inne potrzeby zawodowo-społeczne.
J.W.: Czy mogłabyś skomentować taki dwuwers poetki, Marty Podgórnik: „pilot mig-a zwycięża gdy samotnie leci / w pisarstwie nie ma miejsca na męża i dzieci”?
M.K.: Ma rację Marta Podgórnik. Kiedy piszesz nie masz chęci na gotowanie zupy. I nie ugotujesz jej. Ani nie posprzątasz, ani nie pogadasz przez telefon. Zlekceważysz matkę i córkę. Potem spróbujesz to nadrobić.
J.W.: Od czego zależy i czym tak w ogóle jest według ciebie dzisiaj sukces w literaturze?
M.K.: Bardzo prosto rozumiem pojęcie sukcesu w literaturze. Szczególnie swojego sukcesu. Będą się śmiali czytelnicy – jest sukces. Nie będą się śmiali – trzeba zacząć pisać kryminały. (Śmiech.)
J.W.: Czy jest w twoim życiu jakaś przestrzeń, w której sztuki, literatury nie ma wcale? Jeśli jest, to jak się z tym czujesz?
M.K.: Jasne, że jest i czuję się z tym dobrze. Ta sytuacja ma miejsce, kiedy śpię.
J.W.: Gdybyś miała przez moment wcielić się w rolę surowego krytyka czy recenzenta oceniającego swoje książki, to na jakie ich mankamenty wskazałabyś w pierwszym rzędzie?
M.K.: Za płytkie podejście do motywów z literatury i filmu. Zbyt popkulturowe ujęcie poważnych spraw. Za mało wątków warszawskich. Bezczeszczenie Bułhakowa. Nie do końca przemyślany język bohaterki, która przejęła władzę nade mną i nie dała się powstrzymać. Słabe aluzje do polskiej rzeczywiści medialnej. Ale trudno. Poprawię się następnym razem. Albo i nie.
J.W.: Co uważasz za swoje największe dotychczasowe osiągnięcie i co jeszcze planuje osiągnąć – w życiu, w literaturze?
M.K.: W literaturze nie mam osiągnięć. Jestem debiutantką i z tego co mi wiadomo w pierwszym dniu sprzedaży sprzedało się sześć książek. Co planuję osiągnąć w literaturze? Nie wiem. Wszystko, na co mi czas i moje palce pozwolą. A w życiu? Byłam nad Songolem, na Salarze. Mam wspaniałą córkę i cudownych przyjaciół. I dużo marzeń. Wystarcza mi to.
J.W.: Jak oceniasz wpływ nowoczesnych mediów na życie literackie? Tych wszystkich fejsbuków, kindlów, portali? Dzięki temu jest żywiej i ciekawie, czy tylko zamętu więcej? Podoba ci się ta demokratyzacja sztuki, która pojawiła się i dominuje wraz z postępem technicznym?
M.K.: Podoba mi się to. Mamy wolność – wolność wyboru i wolność działania.
J.W.: Jeszcze jedno w związku z mediami nowymi itd. Czujesz się „przeniknięta ilością” rzeczy, osób, wszystkiego w dzisiejszym świecie? Dręczy cię może Gombrowiczowska myśl, że bycie „jednym z dziesięciu tysięcy”, jak na przykład w starożytnych Atenach, to coś zupełnie innego niż bycie jedną z siedmiu miliardów obywateli zglobalizowanego świata XXI wieku? Innymi słowy: czy nie przytłacza cię to, że twoja książka ukazuje się nie jako jedna z, powiedzmy, dwóch nowości dnia, ale jednak z dwustu czy pięciuset?
M.K.: Owszem przytłacza. Nie bycie jedną z siedmiu miliardów, ale bycie jedną z tak wielu piszących. Trudno ich dogonić. Poprzeczkę ustawili wysoko, a ja niezbyt skoczna jestem.
J.W.: Pewien filozof z Europy Środkowej powiedział, że są trzy role intelektualisty: prorok, który tworzy i rzuca wizje przyszłości; sędzia – ten osądza czas, historię, rzeczywistość; w końcu świadek, który świadczy o czasie i miejscu. Która z tych ról jest ci najbliższa i dlaczego?
M.K.: Zapomniał o czwartej roli: błazna. Ta jest mi bliska. Rozbawić, wkurzyć, pokazać nonsens. Ach!
J.W.: Ale jeszcze w nawiązaniu do poprzedniego: ten sam filozof powiedział, że Zachód, zachodni intelektualiści zawłaszczyli rolę „proroka” i „sędziego”, zostawiając dla reprezentantów kultur niższych, takich jak np. wschodnioeuropejskie, rolę „świadka”. Czy to by nie tłumaczyło, dlaczego na przykład Andrzej Stasiuk i niektórzy jeszcze nasi pisarze „świadkujący” mają pewne wzięcie na Zachodzie, a nasi współcześni „prorocy” i „sędziowie”, a także nasi awangardziści – poza kilkoma wyjątkami, zazwyczaj na stałe zresztą mieszkającymi na Zachodzie – nie?
M.K.: Skoro filozofa tak powiedział, to musi być prawda.
J.W.: A technika, jej zdobycze najnowsze? Czy tylko pisarze fantastyczni powinni się nią interesować? Czy nie jest tragiczne, że w poezji współczesnej więcej znajdziesz „muren i moren” niż telefonów komórkowych, mejli, esemesów, skajpów, wideoczatów (ten słownik jest naprawdę bogaty i poetycko niewyzyskany, mam wrażenie, kompletnie)? Nie uważasz, że poeci współcześni polscy często zachowują się tak, jakby bawili się w pisanie wariacji na temat liryki sprzed stu albo dwustu lat, pełnej słońc, księżyców, gwiazd i nawet łąk, a nie widzieli za bardzo – i nie mieli chęci dostrzec – co jest tu i teraz, pod ręką? Jakby kompletnie nie mieli siły się z tym zmierzyć, wymyślić dla tego poetyki?
M.K.: Jestem pod wrażeniem tego pytania. Takie długie i takie mądre. Wow. Moja skromna odpowiedź brzmi „tak”. Tak. Tak uważam. Nie nadążamy. Współczesność ma inne emocje, inne systemy myślenia. Poezja opiera się na tradycji i anty-tradycji. Chcesz, żebym odpowiadała dalej na to pytanie? Zważywszy, że na poezji znam się mało?
J.W.: Nie, wystarczy to, co powiedziałaś. To dobra synteza. Ale jeszcze cię pomęczę. Powiedz, gdybyś mogła kazać polskim krytykom współczesnym przeczytać jakichś polskich poetów i prozaików dwudziestowiecznych jeszcze raz, jakie nazwiska byś wskazała?
M.K.: Nie umiałabym nic wskazać. Nie wiem, co przeczytali a czego nie. Nie śledzę tego. Odcięta jestem od tego świata. Ale, ale… Wiem. Mogli by przeczytać „Diabła”. Mogliby przeczytać również wszystkie powieści autorów z naszej facebookowej grupy. Ja tak robię. Jestem wierną czytelniczką autorów z „Jak minął twój pisarski tydzień”. (Śmiech.)
J.W.: Czy łatwo było znaleźć wydawcę dla twojego debiutu?
M.K.: Trudno. Napisałam do kilku wydawnictw, o których czytałam, że odpowiadają na każde zgłoszenie wydawnicze. Wysłałam, pojechałam na kilka tygodni w świat. Wróciłam. Nikt nie odpowiedział. Ani wtedy, ani nigdy.
J.W.: Czy jakiś wydawca odrzucił twoją powieść i jak sobie z tym poradziłaś?
M.K.: Pomyślałam, że to oznacza, że trzeba wziąć sprawy w swoje ręce. Że jak bym była kosmetyczką musiałabym zainwestować w swój zakład, fotel, kosmetyki, taki sprzęt, co bucha parą na twarz. Wydawcy są inwestorami. Mają prawo nie inwestować w książki, w których sukces nie wierzą. Mają prawo nie czytać propozycji wydawniczych. Mają prawo nie odpowiadać na zgłoszenia. Ich kasa, ich decyzja. Tak sobie myślałam i myślę tak dalej. I kombinuję, jakby tu założyć swoje wydawnictwo.
J.W.: Wybrałaś w końcu wydawcę dość szczególnego, który wydaje, jak autor za wydanie zapłaci. Nie obawiasz się, że ludzie źle to ocenią? Pomyślą coś w stylu: „No tak, nikt jej nie chciał wydać, to sobie zapłaciła i ma”? Dlaczego podjęłaś taką decyzję? Spytam też od razu, jak w ogóle wspominasz współpracę z tym wydawcą? Co jest czy też było w niej najlepszego, a co najtrudniejszego według ciebie?
M.K.: Na to pytanie po części już odpowiedziałam. Wiem, że ludzie tak pomyślą. Ale niektórzy pomyślą tak jak ja – zamiast narzekać, działaj. Z wydawnictwem współpracowało mi się dobrze. Spełnili moje oczekiwania. Oczywiście chciałabym, aby zrobili to i tamto. Ale pewnie nie zrobią. Więc zrobię to sama.
J.W.: Jak czujesz się po napisaniu i opublikowaniu powieści?
M.K.: Że trzeba brać się do roboty.
J.W.: Zamierzasz napisać kolejne książki? Co to będzie?
M.K.: Mam w głowie kilka pomysłów. Żałuję, że już nie jestem u Ciebie na zajęciach i nie mogę ich wszystkich przedstawić i pójść za podpowiedzią grupy. Zanim zaczęłam pisać „Diabła” miałam trzy pomysły. Opowiedziałam o nich, pamiętasz? Pewnie nie. (Śmiech.) Grupa powiedział – pisz diabła. To napisałam. Teraz myślę o powieści kryminalnej w krótkich, acz wstrząsających odcinkach. Oraz o dwóch babciach pragnących wydać wnuczkę za mąż. Oraz o poddaniu się w walce z chorobą. Nie daje mi spokoju również Jagoda, która wysyła Wacka w podróż samolotem…
J.W.: Jak myślisz, czy warsztaty pisarskie mają sens? Czy pisania można uczyć? Kto najbardziej może skorzystać z warsztatów, jak uważasz?
M.K.: Mają sens. Mobilizują. Dają podpowiedzi, w jaki sposób pisać. Pokazują, jak cię widzą inni. Korygują twoje koncepcje. To znaczy moje. (Śmiech.) Najbardziej mogą skorzystać ci, co nie wiedzą. Chcą i boją się. Bo albo przestaną chcieć, albo przestaną się bać. Ale może też być całkiem odwrotnie.
J.W.: Kim byłaby idealna Maria Krzak w idealnym wszechświecie?
M.K.: Psem.
J.W.: Czy literatura jest sexy?
M.K.: A… to zależy… jaką bieliznę ma autor na sobie. Jak jest w pidżamie różowej, lekko brudnej, z Myszką Miki na torsie… lekko niedomyty, odżywiony tylko kawą… Jest sexy! Tak jak cały ten świat.
J.W.: Dziękuję ci bardzo za rozmowę.
Fot. z archiwum Marii Krzak.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.