Jakub Winiarski: Zanim ukazał się „Dziennik roku węża” milczałeś ile lat? Dziesięć? Dwanaście od „Finimondo”? Po czym nagle wyskakujesz z prywatnymi zapiskami, które zresztą już na wstępie okraszasz przestrogą, że za bardzo nie ma w nich czego szukać, że to tylko takie twoje, nie dość, że prywatne, to jeszcze stonowane, uładzone. Czego się spodziewałeś? Na co liczyłeś, publikując „Dziennik…”?
Piotr Siemion: Słowa, że na nic nie liczyłem, pewnie Cię nie przekonają, ale tak było. „Dziennik” napisałem dla siebie, żeby się przekonać, czy jeszcze umiem pisać, a także dla malutkiego wtedy synka Miłosza, na pamiątkę. Było jeszcze coś, bo oczywiście książki rodzą się w nas z potrzeby. „Dziennik” opisuje mój długi i trudny spór z poprzednią rodziną, w tym ze starszym synem. Bez drastycznych szczegółów. Tym niemniej, chciałem przedstawić światu bardzo prywatną i bolesną historię – nie przez ekshibicjonizm, tylko dlatego, że nie mogłem milczeć. Sam widzisz, że to garść bardzo prywatnych motywacji, nie mających wiele wspólnego z „pozycjonowaniem się na rynku”. „Dziennik” i dla mnie i dla wydawcy (Czarne) był ekstrawagancją. Ale czytano go chętnie, jak rozumiem.
J.W.: Nie wiem jak inni, ale ja czytałem chętnie. Wolno, dawkując, zastanawiając się czasem nad poszczególnymi zapiskami, ale generalnie z poczuciem, że czasu nie marnuję. I rozumiem motywacje prywatne, tylko chciałbym wiedzieć, gdzie się one kończą. Bo w końcu nie schowałeś tych notatek do szuflady, tylko zaniosłeś wydawcy. Co tobą powodowało? Chciałeś, żeby to poprzednia rodzina przeczytała? Jeśli tak, to też mogłeś prywatnie plik wysłać. Innymi słowy: skąd ta decyzja? Bo wszystkie twoje odpowiedzi – „chciałem sprawdzić czy umiem pisać”, „dla syna, na pamiątkę” – nie tłumaczą wydania się na żer przypadkowych zupełnie czytelników.
P.S.: Mój własny ojciec powiedział mi kiedyś, że sam, próbując pisać, odbił się od bariery własnego wstydu. „Bo pisarz musi być ekshibicjonistą”. Dawniej uważałem, że jeśli nawet tak jest, da się to jakoś oszukać – ukryć się za bohaterami, przenieść akcję do Sopotu. Po drugiej książce przekonałem się jednak, że – banał – trzeba w tekst przenieść siebie, dużo siebie samego. A to jest trudne. Właśnie tego próbowałem w „Dzienniku” i z mieszanymi uczuciami słucham teraz czytelników, którzy mi naszeptują, że sami by „nie pisali o takich rzeczach” i gratulując mi odwagi, pewnie pukają się w czoło. Ale przecież tylko dlatego dokończyli lekturę „Dziennika”, że chcieli mnie podglądać w kąpieli. Mówiąc w przenośni i nie tylko. Tylko dlatego coś między nami zaiskrzyło, a o takiej iskrze marzy każdy autor.
J.W.: A jakby cię ktoś dzisiaj spytał, kim jesteś w literaturze? Jak widzisz w niej siebie obecnie? Co byś powiedział? Bycie w literaturze dla ciebie to coś związanego z losem, rodzaj powołania, bo, zważywszy twoje pozaliterackie zajęcia, chyba nie sposób robienia kariery taki sam jak inne?
P.S.: Nie zrobiłem kariery w literaturze, i nie taki był mój zamiar. Nie lubię pisania, traktuję je jako rodzaj odpowiedzialności. Ale kiedy prawie dwie dekady temu, po późnym debiucie, rozmawiałem z moją bardzo konkretnie do świata nastawioną ciotką Pifką – prawnikiem jak i ja – oświadczyła mi nagle: – A ty pisz. Raz, bo umiesz, a dwa, w ostatecznym rachunku tylko to się liczy. Zmarła rok później. A zatem powołanie. Jeśli nie przez muzy, to przynajmniej dlatego, że ciocia kazała. Serio: zdaje się, że ktoś na te książki czeka. Mimo wszystko więc, chociaż nie jestem i nie chcę być etatowym literatem, rzadko i niechętnie – piszę.
J.W.: Odpowiedzialności? Wobec kogo? Za co?
P.S.: Za każde słowo. Za każdy osąd. Myślisz, że zadrukowane słowa przepadają? Nie, one nawet na najbardziej zakurzonej półce będą trwały dłużej niż nasze życie. Pisanie, zaznaczę od razu, nie jest czynnością świętą, nie jest żadnym tam kapłaństwem, ale twoje słowo idzie między ludzi. Przy odrobinie szczęścia, miesza tym ludziom w głowach. Mebluje im sny. Poszerza spektrum egzystencji. A to właśnie odpowiedzialność.
J.W.: Słyszałem opinię, nie pamiętam kto ją przedstawił, że wycofałeś się z literatury, bo twoje ambitne książki nie spotkały się z należytym odzewem ze strony krytyki. Bzdura wyssana z palca czy może jest coś na rzeczy?
P.S.: Jakiż miałby to być „należyty odzew”? Order Legii Honorowej? Moje książki zostały zauważone, były i są czytane. Krytycy i czytelnicy rzetelnie wypunktowali w nich nadmiarowość, przestylizowanie, przekombinowane struktury, a pochwalili za żywy dialog, za niebanalną akcję, za czujność wobec świata. Czego chcieć więcej? Co najwyżej, żeby następnym razem napisać coś lepiej. Nie obraziłem się na krytyków. Nigdy. Inna sprawa, że moje powieści nie wszystkim pasowały do rozmaitych politycznych i towarzyskich układanek, ale to już nie mój problem. Nie nowina, że „nie pasuję”.
J.W.: Uważasz, że duży jest nacisk ze stron tak zwanych środowisk politycznych, by im coś przedstawić z ich punktu widzenia? Jakie to są te naciski? I co to znaczy, że nie pasujesz? Do czego nie pasujesz? Komu?
P.S.: Wprawdzie minęły czasy komunistycznego mecenatu, kiedy dzielono pisarzy na słusznych i niesłusznych, ale widzę, jak trwają rozmaite kluby i kółka. Są pisarze „lewaccy” i są ci „kościółkowi”, są jakieś konkurujące związki i zrzeszenia pisarskie. Są wreszcie ulubieńcy poszczególnych wydawnictw. Jak powiedziałem, nie przynależę. Stąd empiryczna konkluzja, że widocznie do tych układanek nie pasuję. Nie wiem, dlaczego konkretnie tak jest. Może nie uczyniłem dość wysiłku, żeby mnie gdzieś przyjęto?
J.W.: „Niskie łąki” doczekały wznowienia. Myślisz, że to znak, że ta książka przeszła próbę czasu i będzie czytana teraz i za lat, powiedzmy, pięćdziesiąt?
P.S.: Chciałbym. Jeżeli będą jeszcze książki. Cytując Witkacego: „Nie zbłądzą moje książki popod żadne strzechy / bo wtedy już na szczęście żadnych strzech nie będzie…”.
J.W.: Czy twoi bohaterowie mają pierwowzory w świecie rzeczywistym?
P.S.: Oczywiście. Choć zawsze są u mnie skłamani. Ulepszeni, piękniejsi, ciekawsi.
J.W.: Upiększasz ich, bo im współczujesz pokraczności, z jaką na co dzień żyć muszą? A nie kusi cię, by opisać pokraki takimi, jakie są?
P.S.: Tak przecież robię, i stąd pewnie brała się krytyka „Niskich Łąk” jako powieści zohydzającej solidarnościowy mit. Serio, były takie głosy oraz domysły, kto za tym stoi i czy aby nie Jerzy Urban. Czysta pokraczność jednak mnie nie ciekawi, bo za mało jest we mnie żółci i frustracji. A to niezbędne ingrediencje, żeby stworzyć nowy „Dzień świra”.
J.W.: Którą z wykreowanych przez siebie postaci cenisz najbardziej i dlaczego?
P.S.: Co jakiś czas dostaję po głowie za postać cynicznej i enigmatycznej Lidki z „Niskich Łąk”. Że cwaniara i manipulatorka, że zimna. Że jaki z niej wzorzec kobiety. Że oprócz cwanych Lidek są u mnie same Matki-Polki. Jednak Lidka nie przestaje mnie fascynować. Opisałem ją tak jak opisałem, być może jednowymiarowo – dlatego, że nawet tworząc ją i opisując, nadal jej nie rozumiem! Nie ogarniam. Przyznaję to szczerze. Nie bardzo znam się na ludziach. Często widzę ich zachowania, ale ich nie pojmuję. Opisywanie ludzi to część mojej walki z takim właśnie wewnętrznym autyzmem. Lubię z Lidce jej gorzką mądrość. Zarazem nienawidzę jej cynizmu… Po dziś dzień z nią walczę.
J.W.: Pisarz może nie znać się na ludziach?
P.S.: Pisarz dopiero uczy się ludzi.
J.W.: Którego z bohaterów było ci najtrudniej opisywać?
P.S.: Młodego Tadeusza w „Finimondo”. Wiesz, dlaczego? Bo był ćwierć wieku młodszy ode mnie prawdziwego, bo dorastał w innym miejscu i w innych czasach. Ta biologia. Bardzo trudno jest się wcielić w kogoś, kto ma inny poziom hormonów i wszystkie najważniejsze decyzje dopiero przed sobą. Musisz uważać, by spod pióra nie wyszedł ci jakiś wesoły jełop. Do tej pory nie wiem, czy dobrze go poskładałem. Jak chirurg, który szyje sobie Frankensteina, dokładnie tak jest z bohaterami.
J.W.: Zaraz, czekaj. Jeśli dobrze składam to do kupy to wychodzi, że według ciebie bohater literacki to taki Frankenstein, tyle że upiększony. Dobrze to widzę?
P.S.: Oj tam, upiększony. Umysł autora to gabinet krzywych luster. Niektóre z tych odbić może upiększają, inne po prostu odmieniają żywego człowieka, rozbijają jego jednolitość na barwne spektrum. Dobrze poskładane postaci z książek są rozpęknięte: jednocześnie zwykłe i niezwykłe, złe i dobre. Niepokojące. Inspirujące wyobraźnię czytelnika.
J.W.: Jacy autorzy są dla ciebie istotni? Jakie doświadczenie lekturowe uważasz za to, które cię uformowało? Czy twoje formujące doświadczenia lekturowe mają coś wspólnego z twoją pracą tłumacza?
P.S.: Przekład literacki to idealny sposób lektury, bo rozdłubujesz na śrubki każde słowo, każde określenie, więc siłą rzeczy uczysz się cudzego warsztatu. Kiedyś był dla mnie istotny Thomas Pynchon. „Kiedyś”, bo druga połowa jego twórczej ścieżki to dla mnie nieciekawy śmietnik. Można pisać całe życie w tej samej manierze, a mimo to raz pisać świetnie, raz marnie. Kiedyś zatem Pynchon, później David Foster Wallace nieboszczyk, dopiero zaczęto go wydawać w Polsce… A dzisiaj? Nadal czytam Williama Vollmana, jego „Europa Centralna” nadal czeka na polski przekład. Czytam Etgara Kereta, i wcale nie dlatego, że taki jajcarz, tylko dlatego, że znajduję w jego prozie wielki dar empatii. Wiktora Pielewina czytałem, ale mnie przestał zachwycać. W chwilach zwątpienia czytam „Don Kichota”.
J.W.: Cervantes dobry jest na chandrę?
P.S.: Cervantes, Szekspir, Biblia. Niby starocie, a uświadamiają ci, że twoje smuteczki, twoje walki z wiatrakami, ktoś inny już przeżył, albo i niestety nie przeżył.
J.W.: Czy dostrzegasz może zapóźnienie polskiej kultury, jej wtórność, drugorzędność wobec innych kultur europejskich, czy światowych i czy – jeśli to dostrzegasz – miałbyś jakiś pomysł, jak można tę sytuację zmienić, na czym oprzeć się w walce o wysoki status kultury własnej? A może jest tak, że żadnego zapóźnienia nie ma i to inni powinni baczniejszą uwagę zwrócić na to, co polska kultura ma do zaoferowania?
P.S.: Nic mnie to nie obchodzi i nie mam recepty na uwznioślenie polskiej kultury. Czy na likwidację zapóźnień. Nie ma żadnych zapóźnieni, jest to, co jest. Belgijska literatura albo norweska też są „drugorzędne”, dopóki nie eksploduje jakiś kolejny Knausgård. W XX wieku istniała u nas normalna i rzetelna proza, i dopiero na jej szarym tle rozkwitali genialni, uniwersalni wariaci – Schultz, Witkacy, Gombrowicz. W XXI wieku będzie dokładnie tak samo. Uprzedzając pytanie – nie, nie uważam się za żadnego genialnego wariata. Piszę, i tyle. A co kultura polska ma do „zaoferowania”? Co tylko chcesz. Kogutki, Masłowską, Pendereckiego, Vargę. Nikogo jednak nie zmusisz siłą, żeby się zainteresował ofertą. To musi samo eksplodować.
J.W.: Mam wrażenie, że to samo rzadko kiedy eksploduje. Raczej widzę dobra robotę marketingowców. Oczywiście, można liczyć, że historia odda sprawiedliwość, ale czy warto liczyć na coś, czego się nie zobaczy, nie poczuje?
P.S.: Ależ tak. Pamiętam z USA obrastające kurzem pierwsze wydanie pierwszego tomu „Harry’ego Pottera”. To nie był natychmiastowy bestseller. Tom Clancy wydał „Polowanie na Czerwony Październik” metodą chałupniczą. Masowe drugie wydanie przyszło później. Wiśniewskiego „Samotności w sieci” nikt nie chciał wydać początkowo. Może to złośliwe przykłady, ale dla mnie wiele znaczą. Czasem wszystko zmienia dopiero ekranizacja. Czasem cud. Pisarz zawsze liczy na cud, wierz mi. Dobra robota marketingowców nie wskrzesi poronionego tekstu na dłużej niż kilka tygodni, a kiedy osłabnie reklamowy zgiełk, taka książka przemienia się w proch.
J.W.: Mówi się czasem, że książka składa się z dwóch części: z tego, co autor napisał i z tego, czego nie napisał. Co powiesz o tej drugiej części w przypadku twoich książek? Czego nie napisałeś? Jakiego tematu, który – być może masz taki – dręczy cię i męczy, nie poruszyłeś?
P.S.: Do tej pory, pomny na fakt, że są granice ekshibicjonizmu, nie opisywałem swojej rodziny, swoich nałogów, swoich i cudzych kobiet. Nie opisywałem też krzywdzenia dzieci i zabijania dla przyjemności. Zasadniczo cofałem się bojaźliwie przed mnóstwem atrakcyjnych tematów. Piszę teraz coś – zacząłem pisać – co być może w części zmieni taki stan rzeczy. Ale – sza.
J.W.: Szanuję to „sza”, ale muszę spytać: to co teraz piszesz? Jakie tam smakołyki będą?
P.S.: Nie opowiem, żeby nie zapeszyć. Ilekroć za dużo opowiadam o tym, co nastąpi, później nie chce mi się już tego pisać. Po co, skoro raz już opowiedziałem, niechby i w skrócie?
J.W.: Są tacy, co uważają, że pisarz nie pisze o swoich tematach, tylko jak gdyby obok nich. A zatem, zakładając przez moment, że to twierdzenie jest słuszne, obok jakich tematów, jak myślisz, ty piszesz?
P.S.: Nie uznaję pisania „tematami”. Czyli jak? Najpierw bierzemy Ideę, abstrakcję, a potem obudowujemy ją ludzikami, wkładamy tym ludzikom w usta kawałki Idei? Nie jestem w swoim pisaniu naiwny, nie twierdzę, że opisuję świat wiernie i rzewnie jak w niedzielnym malarstwie, ale unikam zimnych abstrakcji. Tematy, jeśli wynikają z takiego pisania, to w sposób naturalny, organiczny, Starszy pan będzie pisał o młodych laskach, młoda kobieta o walce z własną matką… Potem można to nazwać Konfliktem Pokoleniowym albo Uwiądem, ale na początku opowieści jest gest albo pół, czyjś okrzyk w tłocznym pokoju, spojrzenie. Dopiero później podkradają się Idee i Tematy.
J.W.: Jakimi cechami powinien dysponować twój idealny czytelnik? Co powinien wiedzieć zawczasu i na co powinien być przygotowany? Czego oczekujesz od swoich czytelników?
P.S.: Nie wymagam od nich zbyt wiele. Chyba tylko, żeby mieli otwartą głowę. Nie zamykali się na mój świat, który niekoniecznie jest ich światem. Niech go przez parę godzin pozwiedzają. Może nie będą żałować?
J.W.: Kilka miesięcy temu w rozmowie na łamach „Tygodnika Powszechnego” niezbyt pochlebnie wypowiadałeś się o współczesnym życiu literackim. Mógłbyś, powiedzmy, że dla młodzieży literackiej, wypunktować największe zagrożenia i słabości tego dzisiejszego życia literackiego, jak je widzisz?
P.S.: Nie uczestniczę w życiu literackim, więc mogę się wypowiadać zdroworozsądkowo. Mamy za mało ciekawych, dobrze i energetycznie napisanych książek. Mamy wokół siebie zbyt mało świeżych narracji. Za często piszemy o niczym, o duperelach – za to z wielkim i widocznym wysiłkiem. Zacznijmy to zmieniać, a wówczas znajdą się chętniejsi mecenasi i czytelnicy także. Nie piszmy, bo tak wypada, i o tym, co wypada. Szkoda nafty.
J.W.: To o czym nie wypada, a byłoby warto napisać?
P.S.: O kompromisach i zdradach. Kmicic Kmicicem, a co naprawdę myślał sobie książę Radziwiłł? O dyzmowatości Polaków, o źródłach naszych niewątpliwych kompleksów. O rozstrzeliwaniu rannych i chorych. O przekwitaniu dziewcząt. Mam mówić dalej? Bo mogę tak do nocy. Mamy tyle sfer tabu.
J.W.: Czy nagrody literackie mają sens? Jakikolwiek?
P.S.: Nie wiem. Nie otrzymywałem. Są oczywiście formą porządkowania ugrupowań pisarskich i hierarchii w tychże. Mają więc sens środowiskowy, pozwalają nagrodzonym spłacić część długów. Nie powinny jednak być dla piszących głównym motywatorem. Życie w upodleniu, ale z nadzieją na Nobla czy Nike – dziękuję serdecznie. Nie warto żyć w upodleniu, i tyle.
J.W.: Jakoś szybko wyszło to zestawienie: nagrody – czekanie – życie w upodleniu. To musi tak wyglądać? Artysta, pisarz nie umie czekać z godnością?
P.S.: Obraz jak z PRL – pod zamkniętym sklepem mięsnym czeka długachna kolejka. Od świtu tak czeka, ale czy z godnością? Czekanie, ta nadzieja, że coś nam skapnie, że jakiś kęs nam spadnie z pańskiego stołu, gdzie tu godność? Artysta nie powinien na nic czekać. Niech w dzień pisze, a w nocy zarabia na taksówce. Albo odwrotnie. Ale niech nie wisi u pańskiej klamki.
J.W.: Jak organizujesz sobie życie, żeby mieć czas na pisanie? Czy masz z tym problem?
P.S.: Pisanie to przestrzeń w głowie. Warunek konieczny. Cała reszta to kuchnia i zorganizowany kalendarzyk, czyli sprawy drugorzędne. Problem mają za to wydawcy, kiedy zawalam terminy. Co się niestety niekiedy zdarzało. Dlatego na rynek idę teraz z gotowym tekstem. Żadnych zaliczek i zawiedzionych nadziei.
J.W.: A tak na co dzień, jak sobie to organizujesz? Bo przecież nie piszesz całości w głowie, a potem dyktujesz maszynistce w wydawnictwie. Pytam o te sprawy przyziemne, szukanie godzin na pisanie, organizowanie czasu, przestrzeni i spokoju.
P.S.: Nie umiem pisać, mając po temu przestrzeń i spokój. Raz wyjechałem zimą do domu pracy twórczej na Gotlandii i przez nikogo i nic nie niepokojony, przespałem cztery tygodnie. Nie napisałem wtedy ani linijki. W zasadzie ja nie „piszę”, a tylko spisuję to, co już mi się poukładało we łbie. Piszę raz, potem lekka redakcja. Spisywać takie wewnętrzne dyktando można gdziekolwiek. Laptop na kolana, i jedziemy.
J.W.: Coraz popularniejsze robią się kursy pisania. Ty sam brałeś udział jako wykładowca na takich, organizowanych przez Wydawnictwo Czarne. Ponieważ też uczę pisania i traktuję to naprawdę poważnie, muszę przyznać, że włos jeżył mi się na głowie, jak czytałem w „Dzienniku…”, co myślisz o uczeniu pisania i jak to robisz. Totalna amatorszczyzna i ty sam nawet tego nie kryjesz. Chciałem więc spytać, co myślisz o idei uczenia pisania tak, jak się w szkołach muzycznych uczy muzykowania, a w akademiach sztuk pięknych rzeźby czy malarstwa? Ma to sens? Czy po prostu lubisz pobyć w górach, ze Stasiukami i Nataszą Goerke, a te całe warsztaty, jakie tam prowadzicie, to tak przy okazji?
P.S.: Tak, to tylko takie wczasy, Jakubie. Kładziemy się grupowo na łące, oglądamy sobie chmury nad Beskidem… Trud warsztatowy zostawiamy profesjonalistom. Już piąty rok, co sześć miesięcy, przyjeżdżają kolejne grupy oszukiwanych przeze mnie i Nataszę. Potem publikują książki, albo przeciwnie, biorą się do innej uczciwej pracy. Nie narzekają na nas jakoś. Co do kursów dla artystów w ogóle, w USA jest tego mnóstwo. Można zrobić dyplom z pisania prozy albo z dramaturgii. Powstaje tą drogą mnóstwo mistrzowsko skomponowanych, nudziarskich martwych tekstów. A także trochę tekstów genialnych. Co do opisów w „Dzienniku”, nie bierz ich za werystyczny reportaż. Zbywam czytelników anegdotkami, bo nie będę przecież zdradzał mojej i Nataszy recepty na sukces.
J.W.: A jaka jest ta recepta?
P.S.: Zrozumieć siebie – piszącego. Poznać jego czy ją. Polubić ten stan. Przestać się bać efektu własnego pisania. Przestać się oglądać na okoliczności. Odkorkować się. Puścić.
J.W.: Czego pisarz może nauczyć się od twórców filmowych i serialowych? Jest w ogóle coś takiego, jak uczenie się od reprezentantów innych sztuk, czy może te światy nie mają wiele wspólnego i pisarz raczej na pisarzach powinien się skupiać czy wzorować?
P.S.: Piszący w pierwszym kroku powinien, pardon, wytknąć głowę z własnej dupy. Niech otworzy lufcik, obejrzy parę fajnych filmów, weźmie udział w pijackiej dyskusji z innymi narwańcami. Niech słucha oper barokowych. Wzorowanie się na innych pisarzach to jak w zootechnice chów wsobny. Koślawe egzemplarze z tego się biorą. Odradzam. Najpierw ten lufcik!
J.W.: OK., powiedzmy, że adept już ma głowę na miejscu i próbuje się uczyć. Czego może, czy nawet powinien nauczyć się od przedstawicieli innych sztuk? Czy tylko ma się w ten lufcik na kacu gapić?
P.S.: Na kacu można pisać co najwyżej wiersze. Od teatru i filmu adept powinien się nauczyć konieczności. Pokazywania tylko paru spraw i rzeczy, a nie wszystkiego. Pokazywania, że z jednych spraw i rzeczy w sposób konieczny wynikają inne, jako ich następstwo. Od muzyki adept powinien się uczyć oddechu, swobodnego zamachu batutą i smyczkiem. To tylko parę oktaw, garsteczka nut, a kompozytor umie wywikłać z nich całe światy. Niech to samo adept zrobi teraz z wyrazami na stronicy.
J.W.: W „Dzienniku roku węża” przejechałeś się po Dorocie Masłowskiej za jej wypowiedzi o pracy w korporacji. Powiedz, ale tak szczerze, warto bronić korporacyjnych molochów jak się jest – przepraszam za słowo – artystą?
P.S.: Dorocie zarzucałem tylko naiwność w widzeniu korporacji – ale to nie oznacza, że tych korporacji bronię. Molochy zresztą dziwnie przyciągają różne czyste duszyczki. Często słyszę od ludzi z zewnątrz, artystów właśnie, pytania o sponsoring (na szczęście w swojej nie zajmuję się sponsoringiem), mecenat, opiekę… Molochów jako organizacji bronić nie warto, ale warto je poznać. Tym bardziej, że aby swoje jogurty i dreblinki nam sprzedać, molochy same sięgają po mity, narracje, sny. Uwodzą nas, w czym im pomagają tzw. copywriterzy. Wolni strzelcy, którzy za niewielką opłatą bełtają nam w głowach reklamami.
J.W.: Pisarz ma obowiązek bronić czytelników przed sztuczkami copywriterów? Czy mieszać w głowach jeszcze bardziej?
P.S.: Jedno i drugie naraz. A to niełatwa sprawa, prawda? Pisarz ma uwodzić i zarazem uczyć, jak odróżniać fałszywych uwodzicieli. Zaraz, powiedziałeś „obowiązek”. Obowiązki to są w wojsku, a w rzemiośle jakim jest pisanie, jest rzemieślnicza rzetelność i iskra szaleństwa także – ale czy szukać w nim jakiejś wyższej kulturowej misji? Czy pisarz musi być tym oświeconym mędrkiem, ewangelistą pouczającym maluczkich? Nie widzę siebie w takiej roli. Wolę dzielić się z czytelnikiem swoimi rozterkami.
J.W.: Od lat powtarzany jest banał o upadku literatury i jej stopniowym przechodzeniu do defensywy. Jakie faktyczne zagrożenia dostrzegasz, patrząc na współczesną literaturę, postawy pisarzy i działalność rynku wydawniczego? Jest coś, co cię niepokoi szczególnie?
P.S.: Nic. Kiedy drzewo po paru wiekach próchnieje, najlepiej dać mu upaść. Albo wyciąć. Kolejny raz słyszę u ciebie ton godny ministra kultury albo nadleśniczego: jak tworzyć pisarstwu ramy, jak je promować, jak zapobiegać zagrożeniom. Nie wiem, bo nie jestem działaczem kultury tylko kimś, kto pisze książki. Jestem krową, a nie weterynarzem. Czy „ja bym to wszystko zorganizował inaczej”? Nie, bo nie chcę niczego nikomu organizować. Chcę pisać swoje książki. Łatwiej mi, niż filmowcom, którzy z definicji są uwikłani w instytucje i decydentów. Ale nie jestem filmowcem.
J.W.: A to nie jest tak, że pisząc książki jesteś na pierwszej linii walki o kulturę? Nie obok. Nie za krzakiem. Nie w chmurach, tylko w tym miejscu, gdzie kultura właśnie w tym momencie, kiedy ty ruszasz piórem, powstaje?
P.S.: Linia. Walka. Kultura. Same abstrakcje. Z których konkretna jest tylko Chmura. Mam wrażenie, że cały czas mówisz o „Kulturkampf”, czyli o kulturze pisanej przeciwko komuś. Adwersarialnej. Pisząc książki, staram się pomagać, a nie zwalczać. Czasem po prostu – chcę opowiadać, bez tezy, wnioski zostawiając czytelnikom. Czy to oznacza, że nie przeszkadza mi obecna postać świata? Pewnie, że przeszkadza. Toteż nie o krzakach piszę, tylko o chłopakach z kręgu pierwszej Solidarności, o szemranych finansistach, o tym, co się stało z naszą klasą…
J.W.: Czy według ciebie tak zwany artysta, pisarz, poeta różni się czymś od innych ludzi, którzy artystami nie są? A jeśli tak, to czym?
P.S.: Zapewne wrażliwością. Może też obojętnością na to, co jest dzisiaj i o czym w tej chwili klepią w radio.
J.W.: Jak skomentowałbyś taki dwuwers poetki, Marty Podgórnik, który tu lekko strawestuję: „pilot mig-a zwycięża gdy samotnie leci / w pisarstwie nie ma miejsca na żonę i dzieci”?
P.S.: Powstrzymałem kiedyś lot poetki twarzą ku kamieniom wrocławskiego rynku… Czy pisanie to zakon żebraczy albo sekta? Niekoniecznie. Zdarza się nawet, że rodzina wspiera artystę. Kiedy Stanisław Wyspiański umierał na syfilis i miał paraliż, żona przywiązywała mu ołówek do palców, żeby machnął jeszcze kilka pasteli na handel. Bardzo mi utkwiła w głowie ta anegdota.
J.W.: Jaka z niej według ciebie nauka?
P.S.: Że jeśli masz rodzinę i pisanie, zadbaj najpierw o rodzinę. Po prostu.
J.W.: Od czego zależy i czym tak w ogóle jest według ciebie dzisiaj sukces w literaturze? Można w ogóle mówić jeszcze o czymś takim?
P.S.: Należy spełnić podstawowy warunek: napisać coś niegłupiego. Potem, zamiast czekać, należy szybko napisać coś jeszcze. Lepszego, niż ta pierwsza rzecz. I tak ad infinitum. Ale nie wolno czekać „na sukces”. Ten przyjdzie, albo nie przyjdzie. Jak go mierzyć? Nie wiem. Dla mnie nastąpił, kiedy podczas inscenizacji „Niskich Łąk” aktorzy mazali na ścianie Teatru Narodowego słowo „chuj” na oczach tysięcznej widowni. Mój wewnętrzny nastolatek miał wtedy swój dzień.
J.W.: Opowiedz o tej inscenizacji. Czyj to był pomysł? Dlaczego się zgodziłeś? Czy nie obawiałeś się, że ci spartolą książkę na oczach publiki?
P.S.: Zgodziłem się, bo po to jest światło, by pod korcem nie stało. Skoro napisałem książkę, niech inni ją teraz przeobrażą, przepuszczą przez inne medium. Wrocławską – pokazywaną w Warszawie – adaptację zawdzięczam Waldemarowi Krzystkowi. To filmowiec, więc umiał wychwycić kinematograficzną manierę „Niskich Łąk”. Co do obaw o „spartolenie”, przecież nie jestem reżyserem. Sam bym spartolił jeszcze bardziej, a najprawdopodobniej nie zrobił inscenizacji wcale. Przecież nie zjadłem wszystkich rozumów? Inni też coś potrafią. Nawet na musical dałbym swoją książkę przerobić, z samej ciekawości, czy się uda.
J.W.: Jak w ogóle oceniasz wpływ nowoczesnych mediów na życie literackie? Dzięki temu jest żywiej i ciekawie, czy tylko zamętu więcej? Podoba ci się ta demokratyzacja sztuki, która pojawiła się i dominuje wraz z postępem technicznym?
P.S.: Nie znam innej rzeczywistości niż ta, w której wszechobecne media robią swoje, czyli mediują, mielą realność na proszek i nim plują. Nie wierzę w utopię sztuki czystej, kiedyś tam, w niezepsutym przez media świecie. U mnie w domu rodzinnym zawsze gadał telewizor, grała muzyka z winyli, ulicą szły pochody z transparentami. Uwielbiam ten zamęt, ale nigdy nie miałem wyboru – zamęt albo jakiś czysty porządek. To widać w tym, co piszę. Jestem wszystkożerny i konkretny.
J.W.: A demokratyzacja? To, że dziś każdy może napisać i wydać dowolnego gniota i że jak się tych gniotów zbierze więcej to na półce w księgarni przykryją ambitniejszy tytuł?
P.S.: Pytasz o miejsce dzieła sztuki w epoce mechanicznej reprodukcji. Urodziłem się w samym środku tej ery. Tak po prostu jest, jak mówisz. Są pisarze, którzy z rozpaczy sami próbują się wpisać w gatunki popularne, w formułę kryminału na przykład. W nadziei, że w ten sposób ich tekst jakoś się przebije, dorabiają pi….e uszy. Pardon my French. Nie tędy droga. Trzeba by najpierw jakoś cofnąć demokratyzację, wytrzebić społeczeństwo masowe, wrócić do czasów Nerona. Mnie tymczasem wcale nie przeszkadza wszechobecność gniotów. Mam na nie odporność.
J.W.: Jeszcze jedno w związku z mediami nowymi itd. Czujesz się „przeniknięty ilością” rzeczy, osób, wszystkiego w dzisiejszym świecie? Dręczy cię może Gombrowiczowska myśl, że bycie „jednym z dziesięciu tysięcy”, jak na przykład w starożytnej Grecji, to coś zupełnie innego niż bycie jednym z siedmiu miliardów obywateli dzisiejszego świata, jak w twoim pojedynczym przypadku?
P.S.: Moja mama jest filologiem klasycznym i sporo mi zawsze opowiadała o świecie antyku. Także o dziesięciu niewolnikach na głowę jednego wolnego obywatela Aten. Zgoda, byłoby fajnie móc pogadać z Sofoklesem, albo wręcz zostać kolegą Nerona czy Kaliguli. Bać się piorunów i żółci. Kiedy się urodziłem, na świecie były trzy miliardy ludzi. Po pół wieku, siedem. Widziałem w Chinach miasta wielkie jak pięć Nowych Jorków i pięćdziesiat Warszaw. Co na to poradzę? Tu żyję, tutaj piszę. Nie dręczy mnie myśl, że w innym miejscu i czasie miałbym lepiej. Inne miejsca znam, mogę zmienić lokum. Ale nie mam innego czasu.
J.W.: Co jest dla ciebie najważniejsze w pisaniu?
P.S.: Warsztat. Rzetelność. Nie sknocić. Ładnie i prosto opowiedzieć coś ważnego.
J.W.: Czy przy pisaniu trzymasz się jakichś zasad? Masz swoje pisarskie reguły?
P.S.: Piszę prozę, więc linijka musi dochodzić do prawego marginesu. Nie piszę ręcznie – gubię te karteluchy albo nie mogę ich rozczytać. Tylko ekran.
J.W.: Co jest najprzyjemniejsze w pisaniu książki?
P.S.: Nie ma w tym dla mnie nic przyjemnego. Chociaż nie – kiedy dochodzisz do 1/3 tekstu, zaczynasz w swojej prozie czuć podskórny rytm. Taki beat. On tam jest, powinien tam być. Czujesz rezonans. I wtedy już wiesz, że będzie dobrze, bo tekst ożył. Wtedy pozostałe 2/3 tekstu to już bajka.
J.W.: Co jest najtrudniejsze w pisaniu książki?
P.S.: Wyłapać ten rytm. Nie da się go ukartować z góry, trzeba go przeżyć. Jeśli ten beat tam jest, opisy przyrody nie są już taką torturą.
J.W.: Pewien filozof z Europy Środkowej powiedział, że są trzy role intelektualisty: prorok, który tworzy i rzuca wizje przyszłości; sędzia – ten osądza czas, historię, rzeczywistość; w końcu świadek, który świadczy o czasie i miejscu. Która z tych ról jest ci najbliższa i dlaczego?
P.S.: Tylko świadek. „Musisz dać świadectwo” pisze poeta, nie dodając, że nic więcej nie jest nam dane. Samozwańczych proroków i sędziów jest na pęczki. Będą się smażyć w piekle, ale Bóg z nimi.
J.W.: Ale jeszcze w nawiązaniu do poprzedniego: ten sam filozof powiedział, że Zachód, zachodni intelektualiści zawłaszczyli rolę „proroka” i „sędziego”, zostawiając dla reprezentantów kultur niższych, takich jak np. wschodnioeuropejskie, rolę „świadka”. Czy to by nie tłumaczyło, dlaczego np. Stasiuk i niektórzy jeszcze nasi pisarze „świadkujący” mają pewne wzięcie na Zachodzie, a nasi współcześni „prorocy” i „sędziowie”, a także nasi awangardziści – poza kilkoma wyjątkami, zazwyczaj na stałe zresztą mieszkającymi na Zachodzie – nie? A może inaczej to widzisz?
P.S.: Nie wiem, o czym mówisz. „Niższe kultury”? Wiem, że to nie epitet, ale mam wrażenie, że opisujesz realność kategoriami, które nie są moje, których nie używam. Ukończyłem w Nowym Jorku studia doktoranckie ćwierć wieku temu, zachodni intelektualiści byli moimi profesorami. To, o czym mówisz, ten jakiś paternalizm i hegemonia, nie były ich myśleniem. Może to nasze polskie domysły, nasze zażenowane, ciągłe pytanie „a co się o nas mówi?” Nic się nie mówi, czy raczej, to wszystko nie tak. Oddalam to pytanie.
J.W.: Jeszcze wrócę do techniki i nauki. Jak to jest z tą techniką i zdobyczami nauki? Czy tylko pisarze fantastyczni powinni się nimi interesować? Czy nie jest tragiczne, że na przykład w poezji współczesnej więcej znajdziesz „muren i moren” niż telefonów komórkowych, mejli, esemesów, skajpów, wideoczatów (ten słownik jest naprawdę bogaty i poetycko niewyzyskany, mam wrażenie, kompletnie)? Nie uważasz, że poeci współcześni polscy często zachowują się tak, jakby bawili się w pisanie wariacji na temat liryki sprzed stu albo dwustu lat, pełnej słońc, księżyców, gwiazd i nawet łąk, a nie widzieli za bardzo – i nie mieli chęci dostrzec – co jest tu i teraz, pod ręką? Jakby kompletnie nie mieli siły się z tym zmierzyć, wymyślić dla tego poetyki? Zresztą, nie tylko poeci. Bo i prozaicy zdają się czasem pisać, jakby technika ledwie ich musnęła. Co o tym myślisz?
P.S.: Uwielbiam technikę, także w prozie. Jak Stasiuk swoje auta. Ale uwaga, technika szybko się starzeje. W „Finimondo” mam cała salę pełną faksów. Pamiętasz faksy? Lepsza jest pewna umowność, nie dosłowność. Postaci historyczne z posągów do tej pory sadza się na konia, nie na skuter. Taka konwencja jest bezpieczna, bo bardziej się już nie zestarzeje. A moreny, da im spokój. Lubię słowo morena, drumlina… Geologia nie kłamie.
J.W.: Gdybyś mógł kazać polskim krytykom współczesnym przeczytać jakichś polskich poetów i prozaików dwudziestowiecznych jeszcze raz, jakie nazwiska byś wskazał?
P.S.: Buczkowskiego z jego „Czarnym potokiem”. Co z tego, że pisarz zbzikował na starość. Tadeusza Peipera, który pierwszy uprawiał w Polsce rap… Ciekawe pytanie, mam ochotę rozwinąć tę listę.
J.W.: Ciekawe, że wskazujesz totalną awangardę. Rozwiń i powiedz, gdzie zapomniani klasycy?
P.S.: Są i tacy. Polscy arianie i kalwiniści. Słowacki, nikt go nie czyta, a to niezły świr jest. Joseph Conrad, ditto – nieczytany (także za sprawą archaicznych przekładów).
J.W.: A dostrzegasz, jak to się mówi, jakieś wybitne, a przegapione czy niedocenione zjawiska w literaturze współczesnej?
P.S.: Nowe czasy nas rozpieściły. Jeśli kogoś nie zauważono, to na własne życzenie pisarza. Za mało pisał, albo za rzadko… Ogólnie jest nas tak mało, że nawet najmniejszy pisarski krasnoludek doczekał się wzmianki. Chyba nie ma u nas zapomnianych.
J.W.: Czytałeś w ciągu ostatnich kilku kilkunastu lat jakiegoś polskiego autora, którego książka tobie się spodobała, a żadnych jej recenzji czy omówień nie widziałeś?
P.S.: Chyba nie. Z tym, że ja mało czytam. Wzrok słabnący oszczędzam.
J.W.: Czy jest w twoim życiu jakaś przestrzeń, w której sztuki, literatury nie ma wcale? Jeśli jest, to jak się z tym czujesz?
P.S.: Ponieważ, jak wspomniałem, sztuka to dla mnie przestrzeń w głowie, sztuka jest ze mną zawsze. Nie zawsze wysoka i uduchowiona. Chodzi o sposób patrzenia na świat, uważny, filtrujący, mediujący wizję przez konwencję czy sito narracji.
J.W.: Jak idziesz ulicą czy jesteś gdzieś – kadrujesz sceny do zapisania? Masz ten nawyk?
P.S.: Mam, pewnie, że mam. I kiedy z rzutnika puszczają mi arkusze kalkulacyjne w excelu, też sobie przekładam te słupki na wojskowe kolumny Orków w marszu. Cały mój „Dziennik” to seria takich zapisanych kadrów.
J.W.: Gdybyś miał przez moment wcielić się w rolę surowego krytyka czy recenzenta oceniającego twoje książki, to na jakie ich mankamenty wskazałbyś w pierwszym rzędzie?
P.S.: Już mówiłem. Dużo zbędnego detalu, sporo popisów woltyżerskich, skrótowość, brak głębi psychologicznej u postaci. Może jeszcze namolną „literackość”, w postaci nawiązać do innych tekstów. Ale nic się nie martw. Jeszcze mam czas to zmienić. Wyrobię się.
J.W.: Mnie woltyżerka nie przeszkadza. Ani literackość. Obawiam się, że jak za bardzo uprościsz, to się na półce obok takich autorów obudzisz, że będziesz chciał po cichu książkę swoją z księgarni wynieść. Tak że może nie warto tak upraszczać, jak myślisz?
P.S.: Bez obawy. Ze stylistyczną weną jest tak samo jak w aucie: masz pedał gazu i masz pedał hamulca. Musisz się nauczyć płynnej jazdy, korzystając to z jednego, to z drugiego. Wybacz codzienność porównania, nie znam lepszego. Może powinno być tradycyjnie o koniach i cuglach, ale ja się nie znam na hippice.
J.W.: Co uważasz za swoje największe osiągnięcie i co jeszcze planujesz osiągnąć – w życiu, w literaturze?
P.S.: Żartujesz z tym „planowaniem”. Mam 55 lat i cieszę się, że żyję, nic mnie nie strzyka, mam rodzinę i wydałem parę książek. Z drugiej strony mam tylko 55 lat i grubo za wcześnie na jakiekolwiek bilanse. Zgoda, chcę napisać jeszcze jedną książkę. Do tego ograniczają się moje plany.
J.W.: Coś jak Małysz: „Nie myślę o Srebrnej Kuli, mam w Planicy do oddania dwa dobre skoki”. Tak do tego podchodzisz?
P.S.: Jeden dobry skok. Tylko na nim się skupiam. Nie mylić z przysłowiowym „złotym strzałem”, który nas ustawi do końca życia. Złote strzały przeważnie mają finał w kryminale.
J.W.: Czym jest dla ciebie poezja? Co daje ci wiersz – własny bądź cudzy?
P.S.: To dla mnie okrzyki bojowe. Borykając się z życiem (darujmy sobie szczegóły) mam z tyłu głowy wers z Heraklita, wers z Joy Division, wers z „Raju utraconego” Miltona… Mam wokół siebie mocarne wojsko!
J.W.: Szczegóły daruję, ale powiedz, które to wersy? Innym mogą się przydać.
P.S.: Odgadnij w takim razie autorów. „Los mnie już żaden nie może zatrwożyć…”. Albo: „Człowiek nie jest ani aniołem, ani bydlęciem…” I jeszcze: „Z mętnej przy drodze / będzie pił rzeki / dlatego głowę / wzniesie na wieki”. Propter eo exultabit caputi.
J.W.: Myślisz, że każda książka przeczytana wzbogaca nas duchowo i intelektualnie?
P.S.: Słowo-klucz, to „przeczytana”. Książki miałkiej i fałszywej nie przeczytam, nawet jeśli ją wezmę do ręki. Przeczytana, zgoda.
J.W.: Czy pisarz powinien zajmować się kwestiami bieżącej polityki? Czy pisarz powinien angażować się w polityczne spory?
P.S.: A jeśli tak, to po czyjej stronie? Czy pisarz powinien wyręczać publicystów? Albo propagandystów? Czy lepszy byłby olimpijski chłód i dystans? Dla mnie pisarz nie powinien się angażować w codzienne rytualne mordobicie w mediach, ani szwendać się po telewizjach śniadaniowych. Ale są chwile, oby jak najrzadsze, kiedy nie można milczeć. Mądrość polega na tym, by rozpoznać takie chwile, i nie prostytuować się na każdy gwizdek z byle redakcji.
J.W.: Ty się angażowałeś? Angażujesz? Jakie to były, są sytuacje?
P.S.: Uczestniczę w ogólnopolskich referendach i wyborach. Między wierszami, nie na plakatach, demaskuję ludzi podłych i podłe czasy. I tyle. Jeśli zadzwonią z redakcji od Cipciakiewicza, że potrzebują ode mnie krótkiej wypowiedzi potępiającej Pipsztyckiego, odmówię – nie dlatego, że trzymam z Pipsztyckimi przeciwko Cipciakiewiczom, a z tej przyczyny, że pracuję piórem, a nie twarzą. Taka pomocna zasada.
J.W.: Czy łatwo było znaleźć wydawcę dla twojego debiutu?
P.S.: Nie było najmniejszego problemu. To był mocny debiut.
J.W.: Czy jakiś wydawca odrzucił twoją powieść i jak sobie z tym poradziłeś?
P.S.: Staram się nie przynosić tekstów niedorobionych i kulawych. Ale publikuję tak rzadko, że mam czas dogadać się z wydawcą i uniknąć rozczarowań. Zasadniczo w Polsce mamy piętnaście tysięcy wydawnictw, więc prawdziwą sztuką jest NIE wydać książki.
J.W.: Jak wspominasz współpracę z wydawcami? Co jest czy też było w niej najlepszego, a co najtrudniejszego według ciebie?
P.S.: Miałem wspaniałych redaktorów i beznadziejne panie od promocji. Zdarzało się i odwrotnie. Najgorsze we współpracy jest to, że dla wydawcy autor jest gadżetem przyszpilonym do procesu promocji. Ma się pokazać, szastnąć nóżką, uczesać się, nie upić. Zrobić objazd po domach kultury w odległych miastach. A pisarz ma to wszystko w poważaniu, bo myślami jest już przy następnej książce i o niczym innym nie marzy jak tylko, by się odizolować i pisać. Przeszkadza.
J.W.: Od kiedy wiedziałeś, że chcesz pisać?
P.S.: Do tej pory tego nie wiem. Nie kokietuję. Pisanie męczy mnie i udręcza myślą, że dałoby się lepiej. Ale skoro wszystko inne wychodziło mi jeszcze gorzej, pogodziłem się stopniowo z tym, że pisze.
J.W.: Jak czujesz się po napisaniu i opublikowaniu powieści? Radość? Ulga? Irytacja, że nie wyszło lepiej? A może zupełnie inny stan cię dopada?
P.S.: Obojętność. Teraz to już nie moje. Jak u Św. Mateusza, „rzucam swój chleb na wody płynące” i ten chleb gdzieś sobie płynie, nie wiem, do kogo. Nawet widmo pierwszych recenzji nie jest takie dokuczliwe, bo cóż recenzje zmienią, gdy wszystko już napisane? Gdybym palił, to bym zapalił papierosa i myślał o jedzeniu i innych miłych sprawach.
J.W.: Zamierzasz pisać kolejne książki? Co to będzie?
P.S.: Powieść. O węźle. Takim kolejowym. Masz swoją technologię. Bo nie tylko koleje żelazne. Biały autobus też będzie. Ale więcej nie powiem, żeby nie zapeszyć.
J.W.: Istnieje coś takiego jak sztuka czysta? Czym ona jest, jeśli jest?
P.S.: Tak samo jak z miłością czystą. Nie istnieje. Istnieje tylko miłość ziemska. Z definicji trochę brudna. Utytłana. Uwikłana. Tutejsza.
J.W.: Kim byłbyś w idealnym wszechświecie?
P.S.: Wydawcą. Inni przynosiliby mi swoje teksty, a ja bym kręcił nosem. Że słabe, że na druk jeszcze za wcześnie.
J.W.: Czy literatura jest sexy?
P.S.: Mniej więcej tak samo jak religia. Jest czymś i świętym, i codziennym. Niektóre sekty owszem, są bardzo, bardzo sexy. Niektóre wyznania przeciwnie. Złe pytanie. Literatura, nawet oswojona i tutejsza, jest trochę nie z tego świata.
J.W.: Dziękuję ci bardzo za rozmowę.
Fot. z archiwum Piotra Siemiona.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.