Ani to hagiografia, ani donos na mistrza i przyjaciela. „Kapuściński non-fiction” jest przede wszystkim możliwie rzetelną, co znaczy, że czasem nużącą, a czasem żywiej napisaną biografią, uwzględniającą źródła pisane oraz mówione, notatki, wywiady i plotki. Jest biografią z rodzaju tych, którym cudza, na przykład wdowia i wydawnicza histeria, jedynie sprzyja, zaszkodzić zaś – nie ma szans. Sprzyja jej każdy pozew i każda sensacja w mediach. Sprzyjają głosy niesmaku i głosy oburzenia. Dobrze robi jej każdy głośno wyartykułowany sprzeciw, byle się znalazł w mediach. Za kilka tygodni, można być tego pewnym, nikt nie będzie tak naprawdę wiedzieć, o co był cały ten szum wokół książki, która stać będzie razem z innymi na półce. Tymczasem jest wydarzenie, nie milką komentarze z lewej i prawej strony, tymczasem „Kapuściński non-fiction” w otoczce skandalu, w cieniu wiszącej nad autorem sprawy sądowej sprzedaje się znakomicie. Bez cynizmu zauważyć trzeba: Domosławski i jego wydawca mogą sobie pogratulować. Udało się wyrwać przed szereg i całkiem sporo zarobić. A co jest w tej książce w istocie? Jakie „straszliwe” fakty? Podam pokrótce, bo nie ma co się rozdrabniać. Po pierwsze – spóźnione odkrycie – że Kapuściński podrasowywał tematy i wydarzenia. Po drugie – mało dyskretne, lecz w końcu tak się dziś pisze biografie – informacje o licznych kobietach, które reporter miewał. Po trzecie – jeden ze słabszych rozdziałów – historia zaniedbanej córki, która, jeżeli wnioskować z tego, co pisze i sugeruje Domosławski, całe życie zamieniła w walkę o własną, odrębną tożsamość. Po czwarte – jeszcze jeden odgrzewany kotlet – słynna esbecka „teczka” „kontaktu” o kryptonimie „Poeta”. W sumie niewiele. O epoce coś może i ciekawego, ale o Kapuścińskim – tak sobie. O epoce nawet czasami z sensem – o Kapuścińskim raz tak, raz siak. Jakby Artur Domosławski miał kłopot z ustawieniem głosu w tej książce. Jakby raz chciał być ojcobójcą, a za moment tłumaczyć, pocieszać. W zasadzie mnie to nie dziwi. W zasadzie Domosławski musiałby być biografem-geniuszem, żeby wybrnąć z życiorysu Mistrza bez ani jednego poślizgu. Ale zostawmy tonację. Proszę spojrzeć na treści „Non-fiction”. Proszę spojrzeć na te rewelacje. Jeżeli wziąć pod uwagę pierwszą – konfabulacje Mistrza – nie ma nic śmieszniejszego niż to, co napisał w „Gazecie Wyborczej”, doświadczający duchowego wstrząsu na granicy pomieszania zmysłów, reporter Adam Leszczyński. Wyznający z autentyczną i najwyraźniej obłąkańczą skruchą, że on też – raz, jeden raz, jedyny – z dwóch nocy (w Caracas) zrobił jedną – żeby reportaż był lepszy. I tak to swoje wyznanie Leszczyński podsumował, chyba nie czując ewidentnej śmieszności: „Napisałem po powrocie reportaż, który był – taki przynajmniej miałem zamiar – migawką pokazującą kraj pogrążający się w społecznym rozkładzie. Żeby dramaturgia była lepsza poprzestawiałem zdarzenia i zrobiłem z dwóch nocy w Caracas jedną. Drobiazg? Dziś myślę, że było nie w porządku nie powiedzieć tego czytelnikowi.” („Kiedy reporter gra nie fair”, „GW” z 27-28.02.2010 r.) Jeżeli dobrze rozumiem, Leszczyński tłumaczy się tutaj, że wiedział, iż dramaturgia samych wydarzeń w Caracas jest słaba i trzeba użyć techniki pisarskiej dla wzmocnienia, uatrakcyjnienia przekazu. Ale teraz, wstrząśnięty faktem, że Mistrz robił tak samo od dawna, chciałby, żeby to się nie działo naprawdę. A od siebie i swoich kolegów – w domyśle jest taka sugestia – domaga się, by po każdym pisarskim myku dawali przypis tej treści: „Mój Czytelniku, cieszę się, że dobrze Ci się czytało, ale wiedz, że tu, tu, i tu użyłem sposobu, żeby Cię bardziej do lektury przykuć, a tym sposobem było to, to, i to.” Jeżeli takich dopisków domaga się Adam Leszczyński, to znaczy, że nic się od Kapuścińskiego nie nauczył i reportaży niech już raczej nie pisze. Bo jak napisze, a nie daj Bóg rzeczywistość sama z siebie nie ułoży się w zgrabną fabułę (co więcej niż pewne, bo rzeczywistość to magma i chaos), to dostaniemy kichę rozciągniętą do niemożliwości. Chwała Kapuścińskiemu, że takich głupot nie robił i gdzie trzeba to skracał lub zmieniał, mając na oku sztukę. I chwała raz jeszcze Mistrzowi, że sztuczek nie demaskował – nikomu to niepotrzebne. Chyba, że dla popsucia efektu. Rzecz druga: reporter – lowelas. Kapuściński – wszyscy to podkreślają – miał wielki apetyt na życie. Kapuściński, jak niemal wszyscy artyści, łaknął uwagi, miłości, gestów i słów sympatii. Kapuściński uwielbiał kobiety – kobiety to doceniały. W sumie nie ma co o tym pisać – to jest bardzo prywatna sprawa. Alicja Kapuścińska wiedziała, tolerowała (tolerere – znosić z trudem; tu: w sensie ścisłym), Kapuścińską to ma prawo boleć i jej prawem jest chronić prywatność. Naprawdę mógł nam Artur Domosławski tych kilku stron o kolejnych „królowych” Mistrza oszczędzić. Szczególnie, że żadna z „królowych” jakoś nie bardzo chciała być wymieniona z nazwiska (o dziwo, to Domosławski uszanował). Po trzecie – historia z córką. Typowa tragedia rodziny, w której jedno z rodziców (tu: pisarz) robi bezwzględnie karierę. Robi bez względu na koszta, bo tak się robi karierę. To mogła być dobra opowieść – ten fragment o perypetiach rodzinnych. Szkoda, że w tym rozdziale zwyciężyła w Domosławskim uraza i za to, że córka Mistrza nie chciała udzielić wywiadu – potraktował ją jak szaloną, goniącą za mirażami. Jakby zabrakło empatii. Jak gdyby chciał tej dorosłej kobiecie pokazać, że nieładnie jest mu odmawiać. Wyszło bladawo. Żałośnie. Dlatego rozdział mizerny. Po czwarte – to nudne, wiem – „teczka”. Informacja, że Kapuściński donosił. A właściwie nie tyle donosił, co bardzo rzadko, lecz jeśli już to gorliwie, jak podkreślają esbeckie źródła, pisał raporty. Nijakie. Bez żadnej wartości dla służb. Czy komuś tym zrobił krzywdę? Tą swoją pożal się Boże współpracą? Donos jest w sumie jeden, a i ten – jak mówi jedna z informatorek Domosławskiego – być może powstał dlatego, że kobieta, o której w nim było, poprosiła Kapuścińskiego, żeby spisał jej słowa o ówczesnej władzy. Ponieważ decydując się na emigrację, chciała na koniec powiedzieć tej władzy słów kilka. Donos jest więc w sumie jeden i w dodatku, jak ktoś zauważył, słaby jest literacko. Po co więc o nim wspominać? I takie to są sensacje Artura Domosławskiego. Ale maszynka działa. Ten nie przetłumaczy, bo „świństwo”, tamten „stracił moralny kompas”. Trochę dystansu, czasu – i cała rzecz się rozmyje.
Artur Domosławski, „Kapuściński non-fiction”, Świat Książki, Warszawa 2010.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.