Karol Lemański: Mężczyzna, rasy białej. Młodziak, bo zaledwie czterdziestoletni. Ale już żonaty i dzieciaty. Syn ma dziesięć lat, a córa osiem. Z wykształcenia i zawodu informatyk.
J.W.: Od kiedy wiedziałeś, że chcesz pisać?
K.L.: Potrzeba pisania tkwi we mnie od dzieciństwa. W szkole podstawowej zostałem nawet laureatem konkursu lierackiego gazety olsztyńskiej. Ale na pewno przez trzydzieści lat traktowałem ją po macoszemu. Kopniakiem za drzwi w noc i mróz, a ona wraca i liże mnie po rękach. Żeby było zabawniej – dużą część życia uporczywie szukałem hobby dla siebie – i nie mogłem znaleźć. Zrobiłem ostatnio rachunek sumienia i wyszło mi, że w każdym przypadku, to co mnie w danym hobby kręciło – jest również i to w czystszej postaci w pisaniu, a to, co mnie uwierało – nie występuje w pisaniu. No więc wniosek nasuwa się sam, tylko trzeba było to dostrzec.
J.W.: Co jest dla ciebie najważniejsze w pisaniu?
K.L.: Możliwość unieważniania siły grawitacji. Normalnie, gdy chcesz przekroczyć przepaść – potrzebujesz lotni, mostu, czy czegoś w tym rodzaju. W pisaniu jest to proste. Jeżeli zapragniesz, możesz się wznieść w powietrze bez żadnych narzędzi, a na środku jeszcze zamienić się w słonia i zrobić kilka piruetów. Pytanie ilu czytelników spodziewasz się znaleźć dla tego typu fabuły, no ale to jest już pytanie o konsekwencje, a nie o możliwości. Bo nieprawdą jest, że możesz pisać wszystko bez konsekwencji. „Co napiszesz piórem, nie wyrąbiesz toporem” – powiadają Rosjanie. I mają rację, ale to dowodzi tylko, że światy, które budujesz w czasie pisania, są realne. Żyjemy w niezwykłych czasach, w których absolutnie wszystko podlega przewartościowaniu – nawet same wartości. Literatura, a bardziej ogólnie sztuka, bierze aktywny udział w dyskursie: co dalej. I dobrze, bo lepiej żeby działo się to niwie sztuki, niż na polu bitwy. Oj, mógłbym o tym długo.
J.W.: Jak trafiłeś na warsztaty pisarskie?
K.L.: Stronę Pasji Pisania znalazłem w Internecie. Zanim wysłałem formularz zgłoszeniowy „obwąchałem” ją starannie,. Przeczytałem fragmenty opowiadań, obejrzałem umieszczoną lekcję próbną, zapoznałem się z relacjami absolwentów. No i się zapisałem.
J.W.: Czy warsztaty pomogły ci w pisaniu?
K.L.: Zwiększyły moją wiarę w siebie oraz dostarczyły motywacji. Wspaniałą rzeczą jest możliwość funkcjonowania w grupie podobnych osób w bardzo bezpiecznym warsztatowym otoczeniu. Trochę się porównujesz, dużo wspierasz, a wszystko w temacie. „YXlandia” powstała w ramach czterotygodniowych warsztatów Pasji Pisania „Praca nad tekstem”. Na warsztat przyszedłem z pomysłem, a wyszedłem z niemal gotowym opowiadaniem.
J.W.: To niesamowite. Ale powiedz, to może zainteresować innych, czego nauczyłeś się przede wszystkim na warsztatach?
K.L.: Że warsztat to miejsce dla rzemieślników? Jako czytelnik niekoniecznie zdawałem sobie sprawę jak ścisłym i precyzyjnym regułom poddany jest proces pisania. Te reguły trzeba poznać i wyćwiczyć. Sprawność warsztatowa dopiero daje swobodę wypowiedzi, „aby język giętki powiedział wszystko”.
Jedną z ról, którą pisarz musi świadomie objąć, to rola architekta świata, który tworzy. Bez precyzyjnego projektu jakiś niewielkich rozmiarów budynek, typu sawojka, da się wykrzesać, ale już coś ambitniejszego niestety nie. Warsztaty dostarczyły mi okazji do zobaczenia takich zawalających się pod swoim własnym ciężarem projektów pisarskich. Z wypiekami na twarzy stałem wśród gapiów, wspinałem się na palce, a kurz wdzierał mi się do oczu i wywoływał łzawienie. Czuję, że dzięki warsztatom udało mi się zwiększyć mój zakres pisarski z kilku i kilkunastostronicowych opowiadań do takich kilkudziesięciostronicowych. Jest to źródłem satysfakcji.
J.W.: Porozmawiajmy o „YXLandii”. Jak wpadłeś na pomysł napisania akurat takiej historii?
K.L.: Pomysł wpadł na mnie. W postaci rozbrykanego sześciolatka znajomych. Stał się on pierwowzorem Piotrusia z opowiadania. W pierwotnym zamierzeniu to opowiadanie jest prezentem dla tychże znajomych. Moja sytuacja rodzinna, jak i sytuacja rodzinna znajomych, jest bardzo podobna. Dzieciaki nam właśnie poszły, albo za chwilę pójdą do szkoły. Temu ważnemu wydarzeniu zawsze towarzyszy dużo starań. Chce się, aby dziecko miało dobry start, chętnie się uczyło, odnalazło się. To są dopiero ważne sprawy. Stąd nieprzypadkowo, gdyby streścić przesłanie „YXLandii” do jednego zdania, to by wyszło: „ucz się ucz, bo nauka to potęgi klucz”. Podanego w przekorny sposób, bo YXLandia to planeta – pozornie z marzeń każdego ucznia – gdzie panują wieczne wakacje i dzieci nie chodzą do szkoły.
J.W.: Co było najprzyjemniejsze w pisaniu tej książki?
K.L.: Pisanie mnie pochłania. Na etapie – gdy już zrzucam historię na papier – to jest rausz. Ten stan sam w sobie jest niezwykle nagradzający. Jakby czas stanął. Przepływ, flow. Pisanie mi to daje.
J.W.: Co było najtrudniejsze w pisaniu tej książki?
K.L.: Ponieważ pisanie mnie tak mocno pochłania – w tym okresie gorzej funkcjonuję w innych rolach społecznych. Nie potrafię stawiać ścisłych granic pomiędzy piszę i nie piszę. Nawet gdy odejdę od biurka i tak dalej „piszę”. W innych obszarach życia przechodzę na coś w rodzaju auto-pilota. I tak nie da się niestety zbyt długo – bo co żona na to i szef w pracy? To jest powód, dla których mam kłopot ze stosowaniem się do zaleceń warsztatowych. Nie potrafię pracować dzień w dzień w określonych porach dnia. Wykorzystuję do tego urlopy i okresy świąteczne. Wtedy sobie mogę spokojnie „zachorować na opowiadanie”. To jest drugi powód, dlaczego trzymam się form krótszych, kilkudziesięciostronicowych. Po prostu zdążam.
J.W.: Czy udało ci się szybko skończyć? Miałeś chwile zwątpienia?
K.L.: Materiał w postaci przemyśleń i spostrzeżeń zbierał się około roku. Ale sam proces pisania trwał cztery tygodnie. Brak zwątpień. Gnałem, ile sił w palcach.
J.W.: Jaki miałeś sposób na zmotywowanie się do pisania?
K.L.: Jak mówiłem wcześniej, gdy już zacznę – wpadam w trans. Mam kłopot, aby zmotywować się do wszystkiego, co nie jest pisaniem. W tym przypadku też tak było.
J.W.: Czy łatwo było znaleźć wydawcę? Czy jakiś wydawca odrzucił twoją książkę i jak sobie z tym poradziłeś? Jak wspominasz współpracę z wydawcą, co jest w niej najlepszego, a co najtrudniejszego według ciebie?
K.L.: Zwróciłem się do dwóch dużych wydawnictw, które specjalizują się w literaturze dziecięcej. Prywatnie posiadam wiele ich książek zakupionych dla moich dzieciaków. Trudno powiedzieć, że odrzucili „YXLandię”. Z mojej strony wyglądało to tak, że raczej nie zauważyli, aby cokolwiek ode mnie do nich trafiło. Posyłałem dwa razy. Raz bez rysunków, drugim razem z rysunkami. W obu przypadkach, jakby wpadło do bardzo głębokiej studni, z której nie wróciło żadne plum. Potem wyguglałem informację, jak samodzielnie można wydać książkę w postaci e-booka jako self-publisher. To jest o tyle korzystne, że praktycznie nie ponosi się żadnych kosztów inwestycyjnych. Ze względu na wykonywany zawód posiadam jakąś tam sprawność techniczną – potrafię sobie przygotować plik w formacie pdf, epub, mobi, obrobić plik graficzny i przekazać to wszystko w formie obrobionej do firmy publikującej w ramach narzędzi udostępnianych na ich portalu. Tak więc w moim przypadku cała inwestycja, to trochę mojego czasu. Z firmą publikującą odbyła się cała jedna dodatkowa iteracja – poprosili mnie o fragment w postaci mobi, który będzie umieszczany jako próbka tekstu. I dobrze, że poprosili, bo gdyby „wycięli” go sobie samodzielnie zgodnie z tym, jak to zostawiłem w specyfikacji, to dziś ten, kto by chciał zapłacić – mógłby zapłacić, a ten kto chciałby ściągnąć „YXLandię” za darmo, mógłby to zrobić w postaci właśnie tej darmowej próbki. Ot i wszystko. Parę tygodni wcześniej zakupiłem kindla i w przeciągu pół godziny od jego rozpakowania stałem się jego gorącym fanem. Moim zdaniem tradycyjne wydawnictwa mają sporo powodów do obaw.
J.W. Podkreślę to: twoja „XYlandia” ukazała się na e-booku, a w papierze póki co, nie. Czemu zdecydowałeś się na tę formę? Czy Twoim zdaniem nie warto już publikować książek papierowych?
K.L. Chyba ważniejsze w tym przypadku jest, to co sobie myślę, jako czytelnik, niż jako pisarz. A jako posiadacz kindla obecnie książkę papierową kupuję wtedy, kiedy nie jest dostępna w postaci e-booka. Papier elektroniczny daje duży komfort czytania. Nie da się opowiedzieć, jak to działa, tego trzeba doświadczyć. Po zakupie, gdy wyciągnąłem kindla z pudełka, na starcie była na nim wyświetlona tapeta. W taki sposób Amazon wysyła te urządzenia z Ameryki do Polski. Byłem przekonany, że to jest naklejka, którą trzeba zerwać z ekranu. Bardzo dobrze, że nie wykazałem się zbytnią determinacją, bo bym zniszczył urządzenie. Wygodny jest cykl zakupu książki. Darmowe fragmenty, które można ściągnąć pozwalają na ocenę książki w nie mniej wygodny sposób niż przekartkowanie książki w empiku (a nawet wygodniejszy, bo we własnych papuciach i we własnym fotelu). Zakupy nowych pozycji dokonuje się tak samo jak aplikacji w appstorze na komórce – nie trzeba nigdzie jechać, czekać, stać w kolejkach, umawiać z kurierem itd. Wybierasz, płacisz, ściągasz, czytasz. 10 minut maks. No i najważniejsze – w moim przypadku rozwiązał się problem tych wszystkich książek zalegających w szafie, garderobie, na parapetach i tym podobnych miejscach. Kindle po podłączeniu do komputera przedstawia się jako zwykły pen-drive. Można na niego i z niego kopiować książki w postaci plików. To powoduje, że nie ma żadnych ograniczeń na liczbę e-booków, które się przechowuje. Z punktu widzenia pisarza to też ma ogromne korzyści. Praktycznie eliminuje się, a raczej bardzo ogranicza, rolę wydawcy. Relacja pisarz – czytelnik skraca się. „Wydawca” w tym modelu to w zasadzie dostawca platformy informatycznej, portalu i systemu rozliczeniowego. Jeżeli chodzi o system rozliczeniowy – na swoim koncie na bieżąco widzę pojedyncze zakupy. Sprawdziłem to. Zakupiłem próbnie swój własny utwór i natychmiast licznik sprzedaży podskoczył o jeden. Z punktu widzenia procesu sprzedaży redukują się koszty inwestycyjne i ryzyko związane ze sprzedażą. To wszystko do kupy musi potrząsnąć rynkiem wydawniczym. Nie sądzę, że go wyeliminuje, raczej przedefiniuje. Tak jak fotografia swojego czasu przedefiniowała malarstwo. Mnie to osobiście cieszy, zarówno jako czytelnika, jak i pisarza. Oczywiście nie jest to wcale takie jednostronne. Trzeba pamiętać, że zakup czytnika to wydatek kilkuset złotych. Kogo stać, tego stać, ale dla wielu ludzi może być to bariera nie do zaakceptowania i oni wciąż będą poszukiwać książek w postaci papierowej (czy to w księgarni, czy bibliotece).
J.W. Ten e-book to tzw. self-publishing. Mógłbyś opowiedzieć więcej, czym to jest i jakie są tego zalety?
K.L. Skorzystałem z usług portalu VIRTUALO.PL. Zakłada się u nich konto typu self-publisher, a oni dostarczają dostęp do narzędzi pozwalających umieścić e-booka na współpracujących z nimi sklepach internetowych (m.in. merlin i empik). Samemu wyznacza się cenę książki i nie są pobierane na wstępie żadne opłaty. Dzielą się z Tobą wpływem ze sprzedaży (biorą 50%). Najlepiej chyba będzie jeżeli „oddam im głos”. Oto bardzo przystępnie pokazany proces rejestracji konta i umieszczania e-booka: http://www.youtube.com/watch?v=IDFcSkzkRX0
J.W.: Jak czujesz się po napisaniu i opublikowaniu książki?
K.L.: Znam relacje znajomych, którzy opublikowali swoje pierwsze książki i we wszystkich przypadkach mówili o bardzo silnych pozytywnych emocjach. Czekałem na te emocje, ale… hmmm… tak… no cóż… jakby to powiedzieć… Nie wiem, co ze mną nie tak… Rzekłbym, że czuję się codziennie… Odnalazłem sobie „YXLandię” zarówno na portalu merlina, jak i empiku. No jest. Ale jak długo można wpatrywać się w portal empiku i merlina?
J.W.: Zamierzasz napisać kolejne książki? Znów dla młodszych czytelników, czy teraz może dla dorosłych?
K.L.: Obecnie pracuję nad opowiadaniem dla dorosłych. W nurcie dziecięcym publikuję pod swoim imieniem i nazwiskiem, a dla dorosłych pod pseudonimem: Zapert. Przewiduję, że oba te nurty kiedyś się połączą ze sobą i, że to właśnie ten dziecięcy będzie ewaluował. Następne opowiadanie będzie dla dzieci w wieku 8-10 lat, za rok 9-11, itd. Po tym, co opowiedziałem o sobie powinno być łatwo zgadnąć, na czym oparte są te przepowiednie? Opowiadanie, którym obecnie żyję jest z obszaru, który mnie najbardziej fascynuje: psychologii, filozofii i nauki. Czyli innymi słowy: czystej wody SF. Mój bohater, John, zostaje wysłany przez swojego pracodawcę, agencję bezpieczeństwa, do początku naszej ery z misją powstrzymania fanatyków religijnych, którzy postawili sobie za cel niedopuszczenie do ukrzyżowania Jezusa.
J.W.: „YXLandię” ozdobiła rysunkami twoja córka. Opowiedz o niej i o tym, jak się wam razem pracowało.
K.L.: Córa ma pewną łatwość w wypowiadaniu się językiem rysunków. Nie mówię o warsztacie – bo to jest 8 letnie dziecko i nikt z nią nigdy na poważnie nie pracował w tym kierunku, ale o specyficznej inteligencji plastycznej. Pierwsza zauważyła to żona. Krąży w naszej rodzinie opowieść, jak Lara w wieku 6 lat poprawiła żonę, że mucha ma sześć, a nie osiem nóg. I zrobiła to w ten sposób, że wyciągnęła rączki i zaczęła zliczać te nogi. Ona musiała widzieć tę muchę w pamięci i na bieżąco liczyć nóżki. Żona natychmiast pobiegła sprawdzić w necie, która z nich ma rację. Rację miała córka. Lara ma zdolność wyciągania z przedmiotów tych najbardziej charakterystycznych i decydujących o tożsamości danej rzeczy szczegółów. To jest właśnie to, co nazywam jej inteligencją plastyczną. Wielokrotnie mnie pod tym względem zaskakiwała. Spójrz na rysunek Piotrusia. Piotruś nie ma nosa. Ale widocznie nos nie był potrzebny do tego, aby pokazać przestrach i gniew porzuconego przez ojca chłopca w konfrontacji z przybyłymi z YXLandii kosmitami. Należy dodać, że porzuconego w sposób brutalny, bo Piotruś – gdy domagał się swego – dostał klapsa. Gdy tłumaczyłem Larze o co mi chodzi, myślałem, że to będzie za trudne. To z czym do mnie wróciła przekroczyło moje oczekiwania. Na plus. No i tak nam się mniej więcej pracowało. Ja jej tłumaczyłem, co chcę dostać, a ona biegła do siebie i po jakimś czasie wracała z rysunkiem. Cały czas miałem w tyle głowy, że mam do czynienia z dzieckiem i jedyną formułą wchodzącą w grę jest wspólna zabawa. W chwili, kiedy zabawa się skończyła – podziękowałem jej serdecznie, za to co dla mnie zrobiła.
J.W.: Jak myślisz, dla kogo są warsztaty pisarskie? Kto najbardziej może na nich skorzystać?
K.L.: Pasja ma dwie formuły warsztatowe. Pierwsza to tradycyjna sześciotygodniowa z wykładami, a druga czterotygodniowa tzw. „praca nad tekstem”. Pierwszą polecam każdemu, kto wie, że chce pisać, ale chciałby być trochę bardziej poprowadzony za rękę. Sam osobiście preferuję tę drugą formułę. Ale żeby z niej naprawdę skorzystać, trzeba przyjść na warsztaty już z jakimś pomysłem na siebie. Ja wykorzystuję te cztery tygodnie i możliwość pokazania czterech moich tekstów, aby pracować nad jednym większym swoim tekstem (który rozbijam na cztery części). To wbrew pozorom nie jest proste. Tak jak mówiłem wcześniej, ujawniają się zależności, które w krótszych tekstach nie występują. Trywializując: jeżeli na początku główna bohaterka ma zielone oczy, a na końcu czarne, to trzeba dopilnować, aby tekst to uzasadniał.
„XYLandię” możesz zamówić tu:
http://www.empik.com/szukaj/produkt?q=YXLandia&qtype=basicForm
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.