Kto prócz surrealistów
mógł pokochać te gry?
A. Sosnowski, „R.R. (1877-1933)”
1.
Przytaczana przez Bogdana Banasiaka notka z tomu XVI „Encyclopedia Universalis” (Paris 1988) nie tyle może nie pozostawia złudzeń, co raczej mnoży niejasności. Pod hasłem „Roussel (Raymond)” czytamy bowiem: „Charakterologicznie: neuropata, słabowity, maniak, obłąkany, homoseksualista, w końcu alkoholik i toksykoman”. Tyle o człowieku, który według Prousta stworzył „cudowne narzędzie poetyckie”. Jeśli zaś chodzi o to „narzędzie”, czyli dzieło, tu również opinie są, oględnie mówiąc, podzielone. Niektórzy, jak Proust, Gide, Leiris, Ashbery pieli z zachwytu, ale inni… Banasiak, cytując tych innych, o tekstach Roussela pisze, że nie ubarwiają ich niemal żadne tradycyjne elementy powieściowe: akcja, intryga, perypetie, nagłe zwroty sytuacyjne, żywe i wyraziste postacie, błyskotliwe dialogi. Że książki Roussela to nieustanne ciągi opisów przedmiotów bądź gestów, a wszelkie dzianie się, wszelki ruch zostają z nich wyeliminowane. I dodaje do tego Banasiak opinię, która każdego innego autora mogłaby zdruzgotać: „Formułowane w jego dziełach „prawdy” są wyświechtane, wydarzenia – pozbawione wszelkiego prawdopodobieństwa, uczucia – jawnie „konwencjonalne (miłość synowska, oddanie, wielkość, zdrada, i zawsze traktowane na sposób obrazków z Épinalu)”, symbole – oklepane, metafory – zużyte; w sumie: zestaw „chwytów” starych jak świat, zwykłych stereotypów, a więc ściśle „anty-awangardowych”.” „A zatem – podsumowuje Banasiak prozę bohatera swojej książki – w perspektywie estetycznej, Roussel pisze źle i nieciekawie.” Dodaje też, że to nuda, kicz i grafomania – i wszystko to, nie da się ukryć, prawda. Więc, pora zapytać, w czym rzecz? A dokładnie: jak doszło do tego, że autor, którego nawet właśni biografowie i komentatorzy z nim sympatyzujący nie są w stanie obronić przed zarzutami, bądźmy szczerzy, najcięższego kalibru, uzyskał status postaci kultowej, a legenda o jego odjechanym dziele krąży po świecie, co jakiś czas wybłyskując to w tej to w innej poetyckiej czy prozatorskiej głowie? Pytam, ponieważ lista tych, którzy do dzieła Roussela, tego „nudnego, kiczowatego, schematycznego”, przyznawali się i przyznają, systematycznie rośnie. Dlaczego tak?
2.
Wydaje mi się, że odpowiedź jest tylko jedna: nie liczy się, „co” Roussel napisał, liczy się „jak” tych zapisów dokonywał. Liczy się wprowadzenie na teren literatury elementów matematycznej precyzji i kombinatoryki. To, o czym tu piszę, nie jest żadną tajemnicą, sam Roussel w bodaj najsłynniejszym swoim tekście pt. „W jaki sposób napisałem niektóre z mych książek” stwierdzał, czując potrzebę wyjawienia czytelnikom prawdy o kreacji dzieł tak nużących i po prostu dziwacznych: „już w bardzo młodym wieku pisałem kilkustronicowe opowiadania, stosując tę metodę. Wybierałem dwa niemal bliźniacze słowa (pozwalające myśleć o metagramach). Na przykład billard i pillard. Następnie dołączałem do nich takie same słowa, ale brane w dwóch różnych znaczeniach, i w ten sposób dwa otrzymywane zdania były następujące: 1. Les lettres du blanc sur les bandes du vieux billard… 2. Les lettres du blanc sur les bandes du vieux pillard… W pierwszym „lettres” [„litery”] brane były w sensie „znaków typograficznych”, „blanc” [„biel”] – w sensie „kawałka kredy”, a „bandes” [„bandy”] – w sensie „brzegoów”. W drugim „lettres”] [„listy”] brane były w sensie „misyw”, „blanc” [„biały”] – w sensie „białergo człowieka, a „bandes” [„bandy”] – w sensie „wojowniczych hord”.” I tak dalej… Rzecz jasna, to dopiero początek wyjaśnień Roussela, tekst jest jednak, mam wrażenie, na tyle znany, że nie ma sensu podawać dłuższych jego fragmentów. Tym bardziej, że zainteresować mogłyby one chyba jedynie tych, których kombinatoryka tego rodzaju jest w stanie zafascynować i wciągnąć niczym szachistów rozwiązywanie szachowych krzyżówek, a takich, wśród piszących, nie jest w sumie bardzo wielu.
3.
Już po tym drobnym fragmencie „metody Roussela” widać, że – jak napisał cytowany przez Banasiaka, też w sumie nudziarz klasyczny A. Robbe-Grillet, poszukiwanie i działanie autora „Locus Solus” „jest czysto formalne. Jest to przede wszystkim itinerarium, droga logiczna, która prowadzi od danego stanu do innego – bardzo podobnego do pierwszego, choć został on osiągnięty po długim obejściu.” Jak dla mnie, owo „długie obejście” Roussela w ujęciu Robbe-Grilleta to nic innego jak swoista mania bawienia się jak koziołek Matołek, który, pamiętają Państwo, „szukał daleko tego, co jest bardzo blisko”. I nie jestem pewien, czy ta quasi-religijna postawa, jakiej być może jako pierwszy (i w tym jego zasługa) hołdował Raymond Roussel, uważający się chyba za boga na płaszczyźnie kartki, to droga najwłaściwsza, kierunek najtrafniej, najszczęśliwiej – choćby ze względu na potencjalnych czytelników – obrany. Przypominają mi się w tym miejscu słowa wyczulonego na te niuanse Gombrowicza, który twierdził, że taka postawa, czyniąca ze Sztuki niedosiężne bóstwo, któremu człowiek ma służyć (jak Roussel służył gramatyce i słownikom Bescherelle’a „w wydaniu z roku 1866”) poczyniła w literaturze przede wszystkim – wiem, że to zdanie może wydać się zwolennikom wszelkich awangard trudne do zaakceptowania – wielkie spustoszenia. Spustoszenia, ponieważ doszło do tego, że „wybitność” i „wielkość” literackiego dzieła zawisła w próżni, urzeczywistnia się w próżni, gdzie tylko Sztuka albo inna abstrakcja – zimna, odległa, niedostępna – rządzi, a czytelnicy mogą się poczuć jedynie, by tak rzec, wyrzuceni za burtę, odsunięci, zmarginalizowani w stopniu ostatecznym. Większość z czytelników tego tekstu zapewne zorientowała się już, że nie jestem zwolennikiem „metody Roussela”, a dzieła wszelkich jego kontynuatorów, tych panów Queneau, Perec, Calvino, Matthews i innych przyjmuję o tyle, o ile pozwalają mi na – znów Gombrowicz – obcowanie z ciepłą, poufną prawdą autora. Prawdą egzystencjalną, niewypraną z emocji i życia. Nie wymagam, jak niektórzy bojowo nastawieni felietoniści, by książka zawsze mówiła mi, jak żyć, wolę jednak, kiedy do jej przyswojenia nie potrzeba żmudnej instrukcji obsługi. Tak więc: doceniając swoistą, z niemałym trudem osiągniętą oryginalność Raymonda Roussela przyznaję, że nie tak dawno oddałem egzempalrz „Locus Solus” osobie, która na pewno, z powodu żywionej fascynacji, większą korzyść mieć będzie z tego tomu niż ja, który, wybaczcie, jak to czytałem, ziewałem, a w końcu, znużony, zasnąłem.
4.
Książka Bogdana Banasiaka jest jednak, co zrozumiałe, hołdem. „Słońce ekstazy, noc melancholii” ma może tę zaletę największą, że pokazuje artystę nie tylko w jego twórczej wielkości, lecz też w małości codziennych dziwactw, w oparach absurdu wlokących się za tym, który mając czas i pieniądze jeździł po świecie niczego nie zwiedzając, jak gdyby, na co niejednokrotnie zwracano uwagę, pragnął dać swoim życiem – mimo wszystko – podstawę do takiej sztuki, jaką uprawiał. Raymond Roussel i życiopisanie? Jak Sted? No, tak daleko nie ma co z porównaniami sięgać, lecz przyznać wypada, że – coś w tym jest. Zafascynowany postacią tego ekscentryka Andrzej Sosnowski, w poemacie mu poświęconym, napisał: „Również uczynki R. wynikają z ukrytych kombinacji słów, / biografia jest gramatyką.” Nie bardzo wierzę, by tak było, jak Sosnowski napisał, ale – może, kto wie.
5.
Na koniec jeszcze jeden cytat. Taki, żeby piłka, mocno podkręcona, wylądowała po drugiej stronie kortu. „Najważniejsze aby nadmiar teorii, zbyt przemądrzałe podejście do stylu, nie odebrały słowu jego skuteczności w praktyce, w życiu. Wszak sztuka dzieje się między żywymi, konkretnymi ludźmi – a więc niedoskonałymi. Roi się dziś od stylów, które nudzą – które męczą – które wyciągają flaki – ponieważ są tworem intelektualnej recepty, dziełem ludzi nietowarzyskich i po prostu źle wychowanych. Celować słowem w ludzi a nie teorie, w ludzi a nie w sztukę.” Kto odbierze ten serw?
Bogdan Banasiak, „Słońce ekstazy, noc melancholii. Rzecz o Raymondzie Rousselu”, Wydawnictwo Thesaurus, Łódź-Wrocław [brak daty wydania].
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.