W przypadku debiutanckiego tomiku Romana Honeta możemy mówić o świadomym i zdecydowanym odejściu od skonwencjonalizowanego języka potocznego (czyt.: sposobu postrzegania rzeczywistości) na rzecz języka, w którym możliwe staje się opowiedzenie metamorfoz świata ludzi, przedmiotów i uczuć, ukazanie jego życia, co i rusz chwytanego na przechodzeniu od wzniosłości do absurdu. Zaryzykowałbym twierdzenie, iż jest to poezja bezustannej transformacji, jak najdalsza od statyczności, do której przyzwyczaili czytelników poeci starszych, niż Honet, roczników. Przy czym mówiąc to mam na myśli również odejście od strupieszałego języka retorów, przeciwstawiających – jak to ma miejsce w pewnym znanym wierszu – spokój Apolla czyszczącego instrument, krzykom Marsjasza odartego ze skóry. Myślę, że Roman Honet całym sercem stoi po stronie Marsjasza, który jeszcze w chwili agonii zdobywa się – jak przewiduje to jego rywal – na stworzenie “nowej gałęzi sztuki”. Możemy, a nawet powinniśmy powiedzieć także o umiejscowieniu poezji Honeta pomiędzy było i będzie – na gruncie szaleństwa i jasnowidzenia. Rzecz jasna nie chodzi tu o kliniczną postać szaleństwa, lecz o przywołanie go w charakterze figury retorycznej, pozwalającej odnaleźć źródło tego czystego w swoich najgłebszych pokładach języka, jakim posługuje się w swoich wierszach Honet. W końcu dobrze było by też wspomnieć o wyrazistej próbie stworzenia oryginalnej symboliki, w której elementy ostrego intelektualizmu przeplatają się z baśniowością, a rytuał miesza z algebrą wedle najdoskonalszych praw nowoczesnej alchemii słów. Kto zechce mieć w tym swój udział, swoją – wedle terminologii Bataille’a – la part maudite (przeklętą część), tego czeka przejście przez oczyszczający (ze stereotypów) płomień poetyckiego obrazowania oraz zanużenie się w otchłani – jak nazywa to Honet w tytułach swoich wierszy – podniecających zestawów, pozornych asocjacji. Bez tego elementu “kwarantanny” trudno będzie przystosować się czytelnikowi przyzwyczajonemu do prostych, czytelnych toposów (takich jak np. mit o Apollu i Marsjaszu), na jakich wychowali go sobie obecni mieszkańcy poetyckiego “jurassic park”, do wyrastających zewsząd otwartych wnętrz (z wiersza pt. vaterland), których zwiedzanie proponuje Roman Honet. Można jedynie zapewnić, że podjęcie tego trudu opłaci się czytelnikowi w sposób zwielokrotniony, kiedy już nauczy się on czerpać satysfakcję z obrazów i fabuł pełnych niedomówień, a nawet celowych przeinaczeń. Metaforyka jak też sposób jej użycia przez Honeta sprawia, że wiersze pomieszczone w Alicji udzielają się zanim jeszcze zostaną zrozumiane, o ile w ogóle da się tu mówić o rozumieniu w sensie klasycznym. To nie jest już nawet – jak było u Lautreamonta – przypadkowe spotkanie na stole prosektoryjnym maszyny do szycia i parasola (taką sytuację daje się spokojnie pomyśleć); to jest jak wierność przestrzeni, która wszystko wyświetlała dokładnie, np.: spienione / autobusy zamieniały się w asfalt. (…) z głębi drzew wyrastały czerwone sylwetki starców, których wybrała astma. (lipiec’91). Albo: nad nami jadowite rośliny, pną się, / to von zeppelin tak umilował hel i wodór, / i rozgryzamy skrawki szyb – na zewnątrz wisi / trupioblade ciepło (znowu bedzie wojna). Już te na chybił-trafił wybrane cytaty ukazują dokładnie i przekonująco siłę wyobraźni Honeta, przejawiającą się przede wszystkim w jawnie eksponowanym wizjonerstwie. Poeta ten – bardziej szaman niż retor – oddaje się przyjemności mieszania obrazów najodleglejszych, byle tylko osiągnąć olśniewający efekt napięcia między dźwiękiem a wizją. Ma on przy tym świadomość swojego talentu, a to pozwala nie troszczyć się o to, jak bardzo wiersze te nie zgadzają się z dzisiejszym kanonem. Nie ma tu mowy o ograniczeniach innych od świadomego i indywidualnego wyboru tego właśnie stylu. Widoczna jest natomiast skupiona praca nad tekstem – wystarczy porównać wersje tych samych (teoretycznie) wierszy z czasopism i z tomiku – przeróbki są nieraz uderzające, ale trudno byłoby odmówić im wartości. Praca nad formą dała najlepsze wyniki tam, gdzie “automatyczny” zapis obrazów poddany został rygorom wersyfikacyjnym i celniejszemu zrytmizowaniu. Miało to miejsce w przypadku choćby listu do j. l., którego pierwotna wersja, drukowana we Frondzie 6 pod tytułem list do Jana Lechonia, była i dłuższa i bardziej “rozgałęziona”, co powodowało pewne – widoczne po konfrontacji z wersją poprawioną – zbyteczne “naddatki sensu”, odejmujące pracy wyobraźni czytelnika. Podobnie wyglądało to jeszcze w przypadku kilku innych wierszy, jednak intuicja podsuwała Honetowi zawsze trafniejsze rozwiązania, dzięki którym przerobione utwory zyskały na zwartości i – niebagatelna to rzecz w przypadku tego poety – wartkości. Na uwagę zasługuje sposób, w jaki Honet wykorzystuje zasób swojej wiedzy historycznej, mitologicznej, a także tej, która odnosić się może do świadomości i nieświadomości zbiorowej. Niewątpliwie, z miejsca zauważalne mieszanie, łączenie faktów i postaci odbywa się tu wedle w pewnym stopniu możliwych do odkrycia założeń. Dobrze widać to wierszu pt. reminiscencje, gdzie jezus (tak właśnie pisany) wypowiada “sentencję” (czas bywa / miałki jak ślady stóp na piasku), następnie odbywa się groteskowa scena zmartwychwstania ciał (jakby oto z grobu małego jak oliwka już wyłaził / mój ojciec – wiecznie pijany celnik), póżniej ktoś – niewiadomo czy jezus czy celnik, choć słówko zaprawdę wskazywałoby raczej tego pierwszego – mówi: mandela to stara świnia, a bośnie, chorwacje, / przeżuwane przez bezzębnych snobów jak kraby / u ritza. I jakby nie dość było tej “prowokacji” (tak należy to chyba odbierać) odzywają się uczniowie Jezusa: ale dlaczego, daddy? – pytało dwunastu, / dlaczego ślady stóp? – dopytują się w dziecinny – zdrobniałe “daddy” skierowane do Nauczyciela – sposób, jakby możliwe było udzielenie odpowiedzi, jakby rozum mógł się ze wszystkim uporać. nie rozumiałem / nie chciałem // przyszedłem z lasu – mówi głos “spoza kadru”, dając tym do zrozumienia, że tylko cienka warstwa racjonalności pokrywa złoża pierwotnej nieracjonalności, że pięć tysięcy lat tworzenia cywilizacji ludzkiej znaczy niewiele wobec kilku milionów lat życia na ziemi w ogóle. Ta pierwotność jest zresztą zauważalna również w innych tekstach Honeta, np. w głodzie, gdzie mówi się o tym, że wspinamy się / na falochrony jak małpy. bowiem zaszła / pomyłka, ktoś wykoleił prawdziwego boga. Użycie przeze mnie sformułowania “spoza kadru” wskazuje właśnie na ten, z góry założony aspekt wirtuozerii Romana Honeta: świadome i – dodajmy to – przynoszące znakomite efekty używanie przez niego techniki montażu poetyckiego, pozwalającego na utożsamianie rzeczy absolutnie niewspółmiernych w celu osiągnięcia efektu wielogłosowości i niejednoznaczności obrazów. Już w pierwszym wierszu z tomiku widoczne jest “wmontowanie” w fabułę sytuacji lirycznej elementów jak gdyby spoza właściwego jej toku tak, że wiersz staje się nie do zinterpretowania – można go co najwyżej przyjąć w całości lub odrzucić. Ten drastyczny zabieg potrzebny jest poecie – niejako oprowadzającemu po swojej krainie czarów – do natychmiastowego uzmysłowienia czytelnikowi, że oto wkracza on w strefę “innego postrzegania”, gdzie tylko skoncentrowana na szczegółach uwaga może okazać się pomocna. Jeśliby szukać w tym tomiku słów – motywów kluczowych dla wyobraźni Honeta, to należałoby uznać za takowe: bogatą faunę i florę ( muchy, robaki, motyle, szczury, świerszcze, jabłka, śliwki, gruszki itp.); wszelkie odmiany chorób (tyfus, robaki, schizofrenia, syfilis, gangrena, itp.); stany sypkie materii (miałkość, kruchość, łamliwość, odchodzenie, upływ – obrazy konstruowane przy pomocy tych słów dominują na przestrzeni całego tomiku); a także obsesyjne wręcz mieszanie elementów czasowych i przestrzennych (np. w świetnym wierszu dzień szósty). Choć podobne “bestiaria” spotykano w poezji niejednokrotnie, przynajmniej od czasów przywoływanego tu już – nie bez przyczyny – Lautreamonta, Honetowi udało się uaktywnić przynajmniej część może trochę zakurzonych mieszkańców panopticum. Ważna jest również – pomijając tytułową Alicję, o której też to i owo dałoby sie powiedzieć… – przewijająca się przez wiele wierszy postać Jezusa, do którego poeta ma – jak to się mówi – “wielce ambiwalentny stosunek”, objawiajacy się m.in. w śmiałym określeniu go mianem “tego, który przyjdzie i skurwysynom nie zostawi nic” (o ile to o nim mowa jest w wierszu *** wierzysz w siedem pieczęci…) Ta żonglerka postaciami historycznymi i mitycznymi prowadzi do ich nowego, nierzadko zaskakującego określenia – widać w tym zamysł nienaśladowczego traktowania rzeczywistości, której wiernym dobry poeta potrafi być na swój sposób. Pozwala to również na uświadomienie sobie, że wszystkie te osoby są w jakimś sensie współczesne nam, choćby nawet to tylko wizja, tylko wizja – szeptał abelard / do heloizy, a kierownice wymykały im się // z dłoni (…) (dzień szósty). Trudno wyrokować o dalszej ewolucji Honeta z jednego, debiutanckiego w dodatku tomiku (to jakby wróżyć z fusów). Czas pokaże na ile trwałe i znaczące były te właśnie elementy wyobraźni poetyckiej, teraz tak mocno zapadajace w pamięć, i na ile ten właśnie sposób wypowiedzi odpowiadać będzie temu poecie w przyszłości. Piszę o tym, ponieważ przeczuwam wzrost czynnika epickiego w poezji Romana Honeta. Już teraz najlepsze zdają się być te wiersze, w których udaje mu się stworzyć wrażenie formy pojemniejszej niż normalny liryk, formy, w której do współtworzenia tekstu dopuszczonych zostaje wiele głosów. W tym bardzo szczupłym tomiku nie ma w zasadzie wierszy słabych; można mieć co najwyżej żal o te już publikowane, które – z przyczyn niezależnych od autora – nie znalazły się w alicji, jak choćby doskonały wiersz tylko złudzenie, zakończony zdaniem: zbieram na bilet do piekła, serdeczni, opublikowany w Nowym Nurcie 7/96. Ma to jednak tę dobrą stronę, że można liczyć na następny zbiorek bardzo ciekawej poezji, bez obawy, że Honetowi zabraknie “natchnienia”. Cóż z tego, że – jak pisze w wierszu będziemy wracać w każde takie miejsce – zostały nam tylko kruche powłoki glinianych garnków, / szklanka wody, ogryzione stalaktyty / podań i mitologii jeśli naprawdę wymykamy się z ciemności w oknach.
Roman Honet, alicja, Stow. Lit. im. K.K. Baczyńskiego, Łódź 1996.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.