1.
W tej przepowieści są przepaście. A co to jest „przepowieść”? Może nie wszyscy wiedzą, więc podać wypada, co sam wynalazca gatunku twierdzi na jego temat. Mówił niedawno Rutkowski: „Piszę przepowieści. Muszę powtórzyć to, co napisałem w „Kościele św. Rocha”, a potem powtórzyłem w „Ostatnim pasażu”. To moje przesłanie i program: „Bicie dzwonów, znaki”, pisałem: „Nietzsche: «Potrzeba nam historii, ale innej niż ta, którą uprawiają błądzący w ogrodach erudycji». Przepowieści mówią o faktach. Fakty są wydarzeniami, o których daje się coś powiedzieć. Historia istnieje o tyle tylko, o ile jest przepowiadana i daje się na nowo przepowiadać. Kronikarz to historyk, który nie chce sądzić opowiadanego, bo brak mu podstaw władzy sądzenia. Kronikarz średniowieczny opowiadał wypadki i nigdy nie rozdzielał wydarzeń „wielkich” od „małych”, bo pokora wobec prawdy uczy, że wszystko, co się wydarzyło, musi zostać w historii ocalone, i chociaż nikomu jeszcze nie udało się całej historii wykupić (odkupić), to znaczy w całości jej opowiedzieć, to jednak przez szacunek dla wydarzonego, z lęku przed śmiercią, z nadziei na życie wieczne – historyk stara się opowiedzieć jak najwięcej, zaświadczyć, że to, co było – było, bo daje się wysłowić. Pomiędzy faktem i faktem, jednym zdarzeniem opowiedzianym i innym zdarzeniem opowiedzianym rozciągają się galaktyki anty-faktów, czyli zdarzeń, o których niczego nie potrafimy (już/jeszcze) powiedzieć, więc zdarzeniami się nie stały. Historia przypomina nocne niebo: poszczególne gwiazdy dzielą miliony lat świetlnych. Tego i tego dnia wydarzyło się to i to. Ale pomiędzy „tego i tego” i „to i to” wydarzyło się jeszcze tamto i owo, i jeszcze tamto, i jeszcze owo, i tak przez dwadzieścia cztery godziny na dobę podniesione w nieskończoność przez poszczególne życia. Kronikarz mądry pokorą wobec czasu i słów powiedzianych, przyczajonych na końcu języka i słów niedających się jeszcze wypowiedzieć, kronikarz-historyk marzy, by każda przeżyta chwila odnalazła się w porządku dnia jako cytat, i wie, że takie marzenie ziści się w chwili, w której zatrzyma się czas i otworzy wieczność, obrus, za którym zasiadł On i uczniowie w Emaus, zajaśnieje nieziemską bielą i poderwie się do lotu, każda rzecz wróci na swoje miejsce i odzyska właściwą nazwę, a będzie to dzień Sądu Ostatecznego. Pisarz piszący przepowieści pokornie wsłuchuje się w bijący co kwadrans dzwon kościoła Świętego Rocha i uczy się czytać znaki”. Przepowieść jest przypowieścią, przepowiednią i zaklęciem szeptanym nad dymiącym trójnogiem, który zastąpił składanego w ofierze kozła. Przepowieść, kiedy dobrze się ją przepowie – wprowadza w trans, a w szczególnych wypadkach przywraca nawet dar latania. Przepowieść powstaje z wodzenia palcem po paryskich murach, po ścianach cuchnących uryną, przesyconych spalinami, gęstych od brudu. Przystoi prowadzić palec po stallach, po ścianach i po nagrobkach, wzdłuż nigdy niewykutych liter, z wolna wymawiać przemilczane zgłoski, marząc o prawdziwym dostojeństwie mowy. Przepowieść jest prozą gęstniejącą w poezję, a więc dąży ku milczeniu. Przepowieść przepowiada na milezyjską modłę historie rozliczne i rozmaite, by czytelnika uprzejmie nastawione ucho pieszczotliwym szeptem wypełnić, jeśli tylko zechce on okiem rzucić na „papier nilowej trzciny kończystością pisany”. Żyjemy pod sądem, nie wiedząc o tym, więc nie wolno przerywać przepowieści zaczętej przed wiekami. Czym jeszcze jest przepowieść? Pokłonem dla Waltera Benjamina. On pierwszy czytał Paryż niczym „księgę natury”. Czytać to, co nienapisane – pierwsze przykazanie przepowieści przejęte przez Benjamina od Hugo von Hofmansthala. „Tekst jest knieją, czytelnik – myśliwym. Szelest w zaroślach: myśl ucieka, płochliwa dziczyzna. Cytat jest rozbłyskiem”. To fragment niedokończonej Księgi pasaży, którą Benjamin zamierzał stworzyć wyłącznie z cytatów brzmiących jak zaklęcia, jako księgę cudzą, a przez to nieskończenie własną. Przepowieść jest kądzielą, smolnym pękiem łuczywa, kotłem wódki i kosturem Guślarza. Librettem do Dziadów. Obrzędem świętokradzkim. Tańcem nad przepaścią.” („Pisanie jest polowaniem, czyhaniem, tropieniem”, „STUDIUM” (6-2006/1-2007).) Pięknie powiedziane. I bardzo dokładnie. A jak to się ma do „Ostatniego pasażu”?
2.
Powtórzę: w tej przepowieści są przepaście. Niby to obszerny pasaż o byciu byle-jakim, a w istocie – tak chyba trzeba to widzieć – traktat głęboko dotykający spraw najistotniejszych dla bycia, które byle-jakim ani być nie chce, ani nazwać się nie pozwala. Niby to dzieło o milczeniu, tym dziwnym stanie, w którym człowieka od zwierzęcia odróżnić jakby trudniej, a w istocie – bo i tak można to czytać – poemat klasy Quignardowskiego czy Agambenowskiego eseju. Agambenowi zresztą – dodam dla porządku – Rutkowski „Ostatni pasaż” zadedykował. Istotną częścią „Ostatniego pasażu” są rozważania o czymś, co Rutkowski nazywa Widowiskiem Wcielonym, trochę za Guy’em Debordem, ale bardziej swoimi własnymi ścieżkami idąc. Widowisko wcielone to – w skrócie rzecz ujmując – świat, w którym wszyscy uczestniczymy, świat, który robi z nas, jak pisze Rutkowski, mediantów, czyli „aktywnych uczestników Widowiska”. „W widowisku Wcielonym wszyscy są właściwie mediantami, nie tylko tak zwani politycy i zawodowcy od mediów, ponieważ ogół uczestników Widowiska Wcielonego odgrywa prymarną rolę „człowieka”, któremu się medialnie wmawia, że posiada on niepodważalne prawo do „praw człowieka”. „Człowiek” w Widowisku Wcielonym jest niczym tancerka kankana w kabarecie: pojedyncza przez zwielokrotnienie, uśmiechnięta i mnoga przez fikanie innych tancerek.” Tak widzi współczesnego człowieka Rutkowski, tak go ocenia i nie ma się co oszukiwać, nie jest to ocena budująca. Za to bardzo realistyczna i warta zaakceptowania, jeżeli chce się – na ile to w ogóle możliwe – prowadzić życie z dala od głównego nurtu Widowiska Wcielonego. Rutkowski jednak prostej rady, jak sobie układać bycie, żeby byle-jakim nie było, nie ofiarowuje. On tropi boczne ścieżki, szuka znaków człowieczeństwa zapoznanych przez innych. Patrzy na nas dzisiejszych, ale spojrzeniem takim, w którym jest pamięć o epokach, kiedy było inaczej. Zresztą, czy na pewno o to mu chodzi? Nie wiem, a w każdym razie brak mi pewności w tej kwestii. Dlatego tym uważniej wczytuję się w końcowe partie „Epilogu”, gdzie napisano: „Nadszedł czas, by przepowiedzieć raz jeszcze parabolę o przyjściu Mesjasza, którą Walter Benjamin usłyszał od Scholema i opowiedział Blochowi. Pewien rabin, znany kabalista, tłumaczył, że świat zbawiony będzie dokładnie taki jak przed zbawieniem, tylko każda rzecz przesunie się w nim o niezauważalną odrobinę. Poza tym wszystko pozostanie tak, jak było. Mesjasz nie przyszedł. Przyszedł SIM. Świat już zbawiony – byle-jak.”
3.
Jeszcze jedno. Pisałem nie tak dawno w tym miejscu, ze chętnie przeczytałbym dzieło rozważające aspekty życia duchowego i intelektualnego twórcy na tle przeszłości i teraźniejszości tak, jak w „Ziemi Ulro” zrobił to swego czasu lubiący i potrafiący dokumentować kolejne etapy swojego życia duchowego i intelektualnego Czesław Miłosz. Po lekturze „Ostatniego pasażu” przyszło mi na myśl, że to jest właśnie tego typu książka. Bez Blake’a, za to z Agambenem; bez Swedenborga, ale z Quignardem; bez Oscara Miłosza, za to z Guy’em Debordem. I tylko metafory są inne, bo ocena jest taka sam: co dla Miłosza było krainą Ulro, dla Rutkowskiego jest światem Widowiska Wcielonego.
Krzysztof Rutkowski, „Ostatni pasaż. Przepowieść o byciu byle-jakim”, wydawnictwo słowo/obraz terytoria, Gdańsk 2006.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.