Poezja Jacka Dehnela – a przynajmniej wiersze do tej pory przez niego napisane – najmocniej chyba stawia pytanie o czas. Ale nie w sensie jego łatwego do zaobserwowania „przemijania”, lecz w jego tajemnym stosunku do kultury i sztuki, której najdoskonalsze wytwory przejawiają się jak gdyby w przestrzeni, gdzie władza czasu nie sięga, lub sięga słabiej, ze znacznie stępionym ostrzem. Zdaniami tym – poza wszystkimi dalszymi ich implikacjami – chciałbym dziś zasygnalizować zmianę swojego nastawienia do poezji Dehnela, z którą pierwsze moje zetknięcie, jak dziś to widzę, nie było bardzo fortunne. Wydawało mi się bowiem przy pierwszym zetknięciu z liryką Dehnela, że prawie na ostrzu noża (albo na głowie niemalże) stawia on kwestię języka poetyckiego i jego aktualności – teraz zaś myślę inaczej. Teraz, mając możliwość wczytania się również w jego zbiór „Pochwała przemijania”, wcześniej nie publikowany, i mając możliwość dokonania zestawienia tych najwcześniejszych wierszy Dehnela z jego później już wydanymi książkami – nie język tej poezji, lecz to właśnie staje mi przed oczami najmocniej: stosunek autora do czasu. A język? Tym razem nie jest on, wg mnie, przyczyną, lecz wcale logicznym skutkiem świadomie podjętych wyborów. Cóż jednak takiego mówi o czasie Jacek Dehnel, kładąc czytelnikowi przed oczy wszystkie te wirtuozersko dopracowane jamby i trocheje, w których obok współczesnych sms-ów, komputerowych batalii i wagonów metra, są niedzisiejsze lilie, kielichy, pergaminy, zwoje, kolumny, krużganki i prastare serwisy? Jeżeli dobrze rozumiem intencje tych zestawień, jeżeli trafnie wyczuwam artystyczny zamysł poety – Dehnelowi chodziłoby o ustanowienie jednego wspólnego świata, jednej wspólnej przestrzeni kultury i cywilizacji, przestrzeni trwałej o tyle tylko, o ile trwała może być czyjakolwiek pamięć. I cel ten – tak ambitny, że sam jego pomysłodawca w wierszu „Ars poetica” pisze przytomnie : „Biorąc w ramiona całe to imperium (…) nie mam nadziei” – cel ten wydaje mi się wart zaangażowanych w jego uzyskanie środków. W takim też ujęciu – o ile intuicje moje są tym razem trafne – być może kluczem do tej twórczości nie byłby żaden z bardziej znanych wierszy Dehnela, lecz tekst o kontrowersyjnym, paradoksalnym początku: „A jednak czas nie jest skomplikowany”. Można w tym tajemniczym, głębokim wierszu przeczytać: „A jednak czas nie jest skomplikowany / jechałem od miasta linią dwanaście / dźwigi stoczniowe zielone / jeden w słońcu jasny // i pojąłem // deszcz spada w każdym miejscu / od chmury do ziemi / i od ziemi do chmury / na wystający Ararat / i opadłe wody // Achilles bieleje wśród skał / Lorca idzie wąwozem // a także / ludzie pomniejsi / pasikoniki i ważki / lampy / puste ramy / grzechotki / mają swoją wieczność / i są raz na zawsze // czy w sobie / czy w brzuchu lewiatana / czy w pomarańczach na parapecie Arnolfinich // ruiny Persepolis / nie różnią się od irysa / i nie ma zdań rozbieżności / pomiędzy palcem a lilią”. W wierszu tym mamy, wydaje mi się, do czynienia z całkowitym zrównaniem światów przeszłych i teraźniejszych, mitycznych i rzeczywistych, wyobrażonych i naturalnych. W wierszu tym mamy to, co buddyści nazywają doświadczeniem „jednego smaku” wszystkich rzeczy i co przekracza granice ludzkiego pojmowania. Dla takich wglądów w tajemnice czasu i istnienia gotów jestem zapomnieć Jackowi przesadny, koturnowy patos tych jego nielicznych mniej, moim zdaniem, udanych wierszy, które nie będąc ani odrobinę zmieszane z bardziej prozaicznymi elementami, są, jak by to powiedział niechętny poetom Gombrowicz, niczym cukier podsuwany tak, „aby go jeść łyżką z talerza, jak kaszkę”. A zresztą patos, przesada… Czy bez nich poezja mogłaby w ogóle istnieć? Wątpię.
Jacek Dehnel, „Wiersze (1999-2004)”, Lampa i Iskra Boża, Warszawa 2006.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.