Szczęście jest ważną częścią życia człowieka i choćby z tego powodu zasługuje na to, by stać się przedmiotem dociekań naukowych.
Piotr Michoń, „Ekonomia szczęścia”
1.
„Napisałem „Ekonomię szczęścia” – informuje czytelników Piotr Michoń na wstępie – dla radości poznawania, argumentowania, analizowania, a przede wszystkim kwestionowania tego, co w mojej głowie zastane, uporządkowane, beznadziejnie statyczne”. Kawałek dalej pisze o jeszcze innej, ważniejszej motywacji: „Ekonomiści w swoich dociekaniach nie posługują się kategorią szczęścia. W podręcznikach ekonomii na próżno szukać słowa „szczęśliwy”. Dla nas – sam też jestem ekonomistą – człowiek jest racjonalny i dąży do maksymalizowania użyteczności – rozumianej jako przyjemność i unikanie bólu. Rosnąca użyteczność, w mojej ocenie, wcale nie musi prowadzić do podniesienia poziomu szczęścia człowieka.” To ważne wyznanie, jeśli wziąć pod uwagę moment, w jakim ukazuje się książka poznańskiego akademika. Oto bowiem szczęście stało się jedną z najbardziej wpływowych koncepcji, o jakich debatują psychologowie (patrz: Seligman, Fredrickson, Lyubomirsky i in.), socjologowie (patrz: „Sztuka życia” Zygmunta Baumana), a nawet historycy (patrz: nie tłumaczona na polski, co mam nadzieję niebawem się zmieni, znakomita praca Darrina McMahona „The Pursuit of Happiness. A History from the Greeks to the Present”). Ekonomiści także zabierali głos na temat szczęścia, czego bodaj najlepszym przykładem prace noblisty Daniela Kahnemana, nie było chyba jednak do tej pory takiej książki, jak ta polskiego badacza. A jest ona naprawdę zajmująca.
2.
Po określeniu swojej motywacji, Piotr Michoń z miejsca przechodzi do rzeczy i stwierdza: „W pewnym sensie przełomowym dla myślenia o wyborach człowieka było sformułowanie hipotezy o adaptacji hedonistycznej.” Czyli odkrycie, że przyzwyczajamy się zarówno do tego, co złe, jak i – co ważniejsze, jeśli myśleć o rozwoju człowieka – do tego, co dobre. Następnie pisze Michoń o tym, co będzie tematem jego rozważań. A więc, po pierwsze: PKB, czyli Produkt Krajowy Brutto. „Nowoczesne społeczeństwa – czytamy w „Ekonomii szczęścia” – uczyniły go prawdziwym bogiem.” Co w takim wypadku może zrobić badacz? Może – i to właśnie robi dalej Michoń – starać się pokazać „ograniczone możliwości uczynienia nas szczęśliwymi przy pomocy pieniądza”. Powtarzając znaną konstatację Arystotelesa ekonomista stwierdza: „Szczęście jest celem ostatecznym, a inne cele są wobec niego podrzędne lub wręcz instrumentalne.” Dodaje również, także za Arystotelesem: „Możemy robić wiele rzeczy po to, by być szczęśliwym, ale nie możemy być szczęśliwi po to, by osiągnąć inny cel.” Następnie, rozszerzając pole swoich zainteresowań i pokazując, iż wie, jakie trendy w myśleniu o szczęściu są aktualnie najistotniejsze, powtarza argumenty za szczęściem wzięte od Seligmana i innych. Wreszcie konkluduje: „Szczęście jest ważną częścią życia człowieka i choćby z tego powodu zasługuje na to, by stać się przedmiotem dociekań naukowych.” Zaraz po tych uwagach następuje krótki przegląd postaci zajmujących się szczęściem i wypracowanych na jego temat teorii – od Epikura, przez św. Augustyna, Hobbesa, Schopenhauera, Nietzschego i Kanta – a kończy Michoń dotarciem do Tatarkiewicza i uznaniem jego teorii szczęścia, wyłożonej w „O szczęściu”, za istotną dla własnych rozważań. Tatarkiewicz, przypomina badacz, wyróżnił cztery rodzaje szczęścia: szczęście jako powodzenie, pomyślność; szczęście jako stan intensywnej radości; eudajmonię, czyli szczęście rozumiane jako posiadanie największych dóbr dostępnych człowiekowi (nie chodzi o dobra materialne, lecz wewnętrzne, związane z rozwojem, kształtowaniem charakteru, a finalnie dodatnim bilansem życia; oraz szczęście jako zadowolenie z życia wziętego w całości (w tym ujęciu człowiek jest sam sędzią własnego życia i to subiektywna ocena decyduje).
3.
Ze wszystkich tych rodzajów najbardziej interesująca wydaje się być eudajmonia, czyli „szczęście jako życie, które warto przeżyć”. Charakteryzując eudajmonistyczny ideał szczęścia Michoń korzysta z zamieszczonego w zbiorze „Psychologia pozytywna. Nauka o szczęściu, zdrowiu, sile i cnotach człowieka” artykułu Carol Ryff i Burtona Singera „Paradoksy kondycji ludzkiej: dobrostan i zdrowie na drodze ku śmierci”. „Odwołując się do Arystotelesa – pisze Michoń – Carol Ryff i Burton Singer próbują zdefiniować dobre życie jako takie, które pozwala zasmakować radości, jaką daje pełne wysiłku, a często nawet trudne i frustrujące zaangażowanie. Charakterystyczne jest, że dobre życie nie musi oznaczać szczęścia. Zdaniem tych autorów przez całe swoje życie człowiek powinien dążyć do doskonałości. Miarą „dobroci” życia jest to, w jaki sposób radzimy sobie z wyzwaniami i trudnościami, jak pokonujemy nasze słabości, lęki, cierpienia.” Po zaprezentowaniu pomysłu Ryff i Burtona autor „Ekonomii…” przechodzi do szybkiego omówienia teorii SDT: „Inny przykład teorii eudajmonistycznej stanowi teoria autodeterminacji (ang. self-determination theory, SDT) zaproponowana przez Richarda Ryana i Edwarda Deci. Jako punkt wyjścia do osiągnięcia dobrostanu autorzy przyjęli eudajmonistyczne pojęcie „samorealizacji”. Teoria autodeterminacji wskazuje trzy podstawowe potrzeby człowieka: autonomię, kompetencje, relacje z innymi. Przyjmuje, iż zaspokojenie tych potrzeb jest niezbędne dla dobrostanu (tj. satysfakcji z życia). SDT sugeruje, że dla każdego z nas zaspokojenie tych potrzeb będzie równie cenne, ale wskazuje, że ich niezaspokojenie prowadzi do negatywnych konsekwencji bez względu na to, w jakich warunkach społecznych czy kulturowych ma to miejsce.” W tym miejscu pojawia się ważna uwaga: „Teorie eudajmonistyczne mówią o tym, że zaspokajać nasze pragnienia, nawet jeśli są one dla nas ważne, wcale nie musimy przybliżać się do osiągnięcia dobrostanu. Eudajmoniści skupiają się na procesie dochodzenia do szczęścia, a nie na efekcie tego procesu; szczęście jest produktem ubocznym, powstającym niejako „przy okazji”.” Szczęście jest – przypomina się Arystotelesowska metafora, jaką zwykł posługiwać się główny przedstawiciel teorii eudajmonistycznych, Martin E. P. Seligman – niczym gracja pojawiająca się w tańcu, bez tańca nie do dostrzeżenia.
4.
„Dobro najwyższe, cnota, dobre życie – pisze dalej Michoń – nastręczają problemów definicyjnych nie tylko filozofom. Nawet, jeżeli stworzymy katalog wszelkich cnót, to natychmiast powstanie pytanie: której z nich dawać pierwszeństwo.” Czym zatem jest szczęście? Jak je postrzegać? Michoń postanawia oprzeć się na ustaleniach Tatarkiewicza, który w „O szczęściu” definiuje szczęście jako „pełne i trwałe zadowolenie z całości życia”. Definicja Tatarkiewicza przemawia do Michonia tym bardziej, że, jak zauważa, współcześni nam autorzy, choćby Ruut Veenhoven, definiują szczęście w podobny sposób: „szczęście jest to stopień, w jakim ludzie pozytywnie oceniają ogólnie jakość swojego całego życia. Innymi słowy, w jakim stopniu lubią życie, jakie prowadzą”. Na koniec rozdziału 1 pisze Michoń: „Podsumowując: w tej książce szczęście będzie traktowane w sposób, jaki zaproponował Władysław Tatarkiewicz. A zatem szczęście nie jest przychylnością losu, intensywną radością czy po prostu dobrym życiem. Szczęście jest celem ostatecznym, a nie elementem większego projektu. Liczy się całość życia, a nie jego poszczególne, wybrane elementy. W ocenie szczęście my sami zajmujemy główne miejsce”. Ustaliwszy ten punkt odniesienia, Piotr Michoń przechodzi do tego, na czym zna się najlepiej, czyli do szczęścia widzianego okiem ekonomisty.
5.
Ekonomiści, jak psychologowie, a wcześniej filozofowie, zastanawiają się, jak człowiek może osiągnąć szczęście. „Na przełomie XVIII i XIX wieku – zaczyna swoją opowieść o tych poszukiwaniach Michoń – Jeremy Bentham sformułował „zasadę największego szczęścia”, która mówi: „każdy powinien dążyć do największego dobra i największego szczęścia w największej ilości”.” Bentham, dodaje badacz, prócz zasady największego szczęścia, rozwinął też ideę rachunku przyjemności (ang. calculus of pleasure): każdy z nas dąży do tego, by w jego życiu było jak najwięcej tego, co przyjemne i jednocześnie jak najmniej tego, co nieprzyjemne. Każda przyjemność czy nieprzyjemność przekładają się przy tym na poziom użyteczności. Bentham pisał: „Użyteczność jest rozumiana jako właściwość rzeczy, przez którą prowadzi ona do korzyści, pożytku, przyjemności, dobra, lub szczęścia (w tym przypadku wszystkie te terminy oznaczają to samo) lub (co sprowadza się do tego samego) chroni ona grupę, której dobro rozpatrujemy, przed zdarzeniami takimi, jak powstanie szkody, ból, zło, lub nieszczęście”. Wedle tej Benthamowskiej idei obraz ludzkości jest, jak pisze Michoń, „ponury”. Ludzie zdają się być zbiorem „maszyn zaprogramowanych na kierowanie życiem w sposób, który prowadzi do maksymalizowania użyteczności”. Stąd niedaleko już do kolejnej znanej idei Benthama: „najwięcej szczęścia dla największej liczby” ludzi. W tym jednak miejscu okazuje się, że gdyby iść dalej tropem myśli Benthama, wprowadzając ją na każdym kroku w życie, szybko stalibyśmy się świadkami sytuacji paradoksalnych. Jedną z nich przedstawia Michoń, pisząc: „Wyobraźmy sobie, że mamy do podziału 100 $ i dwie postacie, które możemy tą sumą obdarować: Kubusia Puchatka, optymistę (…) i Osiołka (…) pesymistę (…)”. Kto ucieszy się bardziej z darowizny, dzięki czemu po Benthamowsku rozumiana użyteczność wzrośnie? Oczywiście, więcej przyjemności dozna Puchatek optymista, więc Kłapouchy z miejsca, jako pesymista, jest, niezależnie od mądrości czy innych cech, na straconej pozycji. I na tym właśnie polega paradoks, że, jak pisze Michoń, „zdecydowaliśmy, że tylko dlatego, iż ktoś bardziej się cieszy (jest większym optymistą) z tego, co otrzymuje, powinien otrzymywać więcej niż ktoś, kogo radość jest relatywnie mniejsza”. To zresztą nie jedyny kłopot z Benthamem i jego następcami, utylitarystami. Krótko mówiąc, podsumowuje ten wątek Michoń: „Siła, z jaką nasze pragnienia przekładają się na rzeczywiste wybory, nie musi się przekładać na przyjemność-użyteczność, jakiej doświadczymy, gdy już ich dokonamy”. Do modelu Benthamowskiego istotne uzupełnienie wprowadził laureta nagrody Nobla z ekonomii, a zarazem psycholog pozytywny (choć sam nie lubi, kiedy go tak nazywają) Daniel Kahneman. Kahneman oddzielił dwa rodzaje użyteczności: benthamowską, zwaną odtąd „użytecznością doświadczaną” i paretowską, od nazwiska Vilfreda Pareto, znaną dziś jako „użyteczność decyzji”. Stwierdził też, co ważne, że oba te rodzaje mogą być od siebie niezależne. Michoń zgadza się z tym i stwierdza: „Prawdopodobna jest sytuacja, gdy nie ma związku pomiędzy tym, jakie mamy preferencje przed skonsumowaniem czegoś, a uczuciem zadowolenia wynikającego z rzeczywistej konsumpcji. Zwykle przeceniamy zadowolenie, jakie przyniesie nam konsumpcja określonego dobra”. Dlatego też Kahneman zaproponował „badanie momentów” – rodzaj eksperymentu, mającego na celu określenie użyteczności doświadczanej, polegającego na pytaniu badanych o uczucia odczuwane podczas wykonywania różnych czynności (np. prania, jedzenia, zabawy etc.). Jak pisze Michoń: „Odpowiedzi umieszczone na skali np. od 1 do 10, gdzie wartości skrajne odpowiadają dwóm biegunom: bardzo przyjemne i bardzo nieprzyjemne. W ten dość siermiężny, ale praktyczny i skuteczny sposób przypisujemy użyteczność poszczególnym czynnościom. A do tego, co nie jest bez znaczenia, wiemy też, ile każda z tych czynności trwała. Sumując iloczyny czasu i wyników opisanych na skali, odpowiadamy na pytanie, czy w danym dniu wynik odejmowania: przyjemności-nieprzyjemności był na plusie”. Po wyliczeniu zalet i wad techniki „badania momentów” Michoń stwierdza, że badanie to wyraźnie wskazuje na różnicę między użytecznością a szczęściem, dążeniem do szczęścia i dążeniem do maksymalizacji użyteczności. Coś, np. zabawa z dzieckiem, może być mniej „użyteczna” w sensie ekonomicznym od, dajmy na to, czytania książki, ostatecznie jednak możemy być szczęśliwsi, kiedy mamy bogatsze wspólne doświadczenia z dzieckiem. Wywód na temat użyteczności podsumowują dobrze cytowane przez Michonia słowa George’a Bernarda Shawa: „Szczęście przez całe życie! Nikt by tego nie zniósł; to byłoby piekło na ziemi”. W tym miejscu przypomina się teoria pozytywności Barbary L. Fredrickson i wypracowana dzięki modelom matematycznym Marciala Losady zasada trzymania się proporcji 3:1, czyli na trzy pozytywne doświadczenia jedno negatywne. Pisała Fredrickson: „Doświadczenie stuprocentowej pozytywności pozbawia życie człowieczeństwa. Oznacza, że chowasz głowę w piasek, a ludzie się od ciebie odwracają. Proponowany przeze mnie przepis jest rozsądniejszy: pozytywna proporcja winna wynosić co najmniej 3 do 1. Oznacza to, że na każde ściskające serce negatywne doświadczenie emocjonalne powinny przypadać co najmniej trzy rozpierające serce pozytywne doświadczenia emocjonalne, które podniosą cię na duchu. Ta proporcja okazała się punktem przełomowym, który decyduje, czy człowiek trwa w stagnacji, czy rozkwita.” Jeszcze jedna uwaga Fredrickson: „Negatywność też jest ważna. Bez niej nie można rozkwitnąć. (…) Piękno proporcji 3 do 1 polega na tym, że pozwala nam ona doświadczać całego spektrum ludzkich emocji. Nie ma takich emocji, których trzeba się wyrzec raz na zawsze.” „Obliczenia Losady – podsumowuje ten matematyczny wątek psychologii pozytywnej Fredrickson w „Pozytywności” – prowadzą do śmiałej tezy, że tylko przy proporcji pozytywności większej niż 3 do 1 dawka pozytywności jest odpowiednio wysoka, aby człowiek mógł rozkwitać”. Wkładem badaczki było zastosowanie modeli Losady do eksperymentów nad jednostkami i ustalenie, że ludzie rozkwitający zdarzają się dość rzadko, jednak – zdarzają się. To z kolei doprowadziło do stworzenia testów pozytywności (patrz: www.positivityratio.com) i dalszych wniosków. M.in. tego, że stosunek pozytywności do negatywności można postrzegać, jak twierdzi Fredrickson, jako „chwiejną równowagę między lewitacją a grawitacją”. Lewitacja unosi człowieka, to jest radość. Ale niekontrolowana grawitacja sprawia, że ten sam człowiek pogrąża się w nieszczęściu. „W odpowiednim połączeniu – pisze Fredrickson – te dwie przeciwstawne siły powodują jednak, że stajesz się żywotny, dynamiczny, trzeźwo myślący i gotowy na wszystko. Stosowna negatywność daje obietnicę ciężaru, który zakorzenia cię w rzeczywistości. Płynąca z serca pozytywność zapewnia z kolei lekkość, która przysparza energii i czyni cię gotowym do rozkwitu.” To tak, jak z żaglówką, dodaje badaczka. Żagiel to pozytywność, kil – negatywność. Nie da się pływać na żaglówce normalnie, kiedy brakuje jednego lub drugiego. Czy „użyteczność”, cel Benthama i ekonomistów, nie da się potraktować matematycznie jak „pozytywność” Fredrickson? Uważam, że mogłoby to być interesujące. Koniec dygresji. Wniosek z tej części „Ekonomii szczęścia” może być tylko jeden. Pisze Michoń: „Maksymalizacja długości trwania chwil przynoszących nam największą przyjemność, innymi słowy maksymalizowanie użyteczności nie jest równoznaczne z dążeniem do szczęścia”. Jak pisał Tatarkiewicz: „Życie złożone z samych przyjemności nie jest do szczęścia niezbędne”. Nie należy przy tym zapominać o teorii perspektywy autorstwa Daniela Kahnemana i Amosa Tversky’ego. Wypływają z niej bowiem dwa ważne wnioski. Pierwszy taki, że wartość danej rzeczy doświadczamy przez porównanie jej z innymi rzeczami. Drugi: jesteśmy bardziej wrażliwi na stratę niż zysk. Jak działa teoria perspektyw w praktyce? Pisze Michoń: „Przyjmijmy, że mamy dwie takie same osoby, z których każda zarabia 40 tysięcy złotych rocznie, oznaczałoby to, że obie mają taki sam poziom użyteczności. Teoria perspektywy każe nam jednak zwrócić uwagę na to, że jeżeli jedna z tych osób wcześniej zarabiała 60 tysięcy a druga 20 tysięcy, to użyteczność 40 tysięcy będzie inna dla każdej z nich”. Wniosek mówiący o większej wrażliwości na stratę także wprowadza do myślenia ekonomicznego szczyptę zdroworozsądkowej psychologii: dla człowieka to naturalne, że jeśli najpierw coś dostanie, a potem mu się to odbierze, to poziom jego zadowolenia nie wróci do stanu początkowego, lecz obniży się. Strata po prostu działa na nasze emocje i myśli mocniej niż zysk. Piotr Michoń, będący ekonomistą poszukującym, nie ma wątpliwości: „nawet jeżeli ekonomia wyjaśnia wiele, to nie wyjaśnia wszystkiego”. Dodaje też, że „nawet ekonomiści nie są tak naiwni, by wierzyć, iż homo oeconomicus jest człowiekiem żyjącym naprawdę”. Badacz podkreśla przy tym, że jego celem „nie jest pastwienie się nad zastanymi teoriami. Chodzi raczej o zachęcenie do spojrzenia na określone zagadnienia z innej nieco strony (…).”
6.
Rozdział trzeci, zatytułowany „Adaptacja i porównania”, zaczyna Michoń od opowiedzenia, jak to w latach 70. XX wieku pojawiła się w psychologii hipoteza „hedonistycznego kołowrotka” (ang. hedonic treadmill), która brzmi, jak pisze, następująco: „bez względu na to, jak zmieni się nasza sytuacja, znacząco czy raczej niewiele, pogorszy czy polepszy, po pewnym okresie od tego zdarzenia, wskazówka szczęściomierza wskaże typowy dla nas poziom szczęścia. (…) W efekcie zawsze wracamy do naszego stałego punktu na skali szczęśliwości. (…) Obserwujemy, ze ludzie przyzwyczajają się do nowej sytuacji”. Nic niezwykłego, banały – powie każdy. Gdzie haczyk? Otóż, jak zauważa Michoń i jak zauważyło już wielu psychologów przed nim: „Wiedzieć nie znaczy stosować”. A umysł nasz tak działa, że choć wiemy o adaptacji i wierzymy w jej istnienie, to „ocena wpływu, jaki zmiana, pozytywna czy negatywna, będzie miała na nasze szczęście w przyszłości, odbywa się z dzisiejszej perspektywy. Dziś wierzę, że dane zdarzenie mnie uszczęśliwi lub zasmuci. Gdy „dziś” stanie się przeszłością ze słów „uszczęśliwi lub zasmuci” pozostanie tylko „lub”.” Rzecz nie jest nowa. Podobne wnioski z badań wyciągnął i w „Na tropie szczęścia” przedstawił Daniel Gilbert, notując: „Upieramy się przy tym dzierżyć ster naszych łodzi, gdyż sądzimy, że dobrze wiemy, dokąd powinniśmy płynąć, tymczasem prawda jest taka, że w znacznej mierze żeglujemy na próżno (…), ponieważ przyszłość różni się zasadniczo od obrazu, który widać przez futuroskop.” Tak, jak doświadczamy złudzeń optycznych, tak też – pisze Gilbert – „ulegamy iluzji przewidywania – a wszystkie trzy typy złudzeń tłumaczą te same podstawowe zasady psychologii człowieka.” Michoń idzie tym tropem, gdy pisze: „Silnych argumentów potwierdzających słuszność hipotezy adaptacji dostarczają badania wskazujące, iż ludzie adaptują się również do nowych, gorszych warunków”. W jaki jednak sposób odbywa się proces adaptacji?
7.
Prawdopodobne wyjaśnienia są trzy. Pierwsze, jak pisze Michoń, wygląda tak: „nowe doświadczenie przesuwa nasz punkt minimalny na skali satysfakcji z życia”, przez co to, co do tej pory cieszyło, teraz cieszy mniej lub wcale, a my musimy szukać szczęścia gdzie indziej. Druga ewentualność jest taka, że pojawi się rutyna, a wtedy, jak wiadomo, „po pewnym czasie dobre i złe konsekwencje jakiejś sytuacji przestają mieć dla nas znaczenie”. Znika „efekt nowości”. Adaptację tego rodzaju określa się mianem adaptacji hedonistycznej (ang. hedonic adaptation), występuje ona obok „adaptacji aspiracji” (oczekiwań). Trzecie wytłumaczenie, pisze Michoń, przybiera formę determinizmu biologicznego. Otóż, jak wiadomo z badań Davida Lykkena i o czym pisała w „Wybierz szczęście” Sonya Lyubomirsky, szczęście w 50% jest zdeterminowane genetycznie. Dlatego, choć geny nie determinują wszystkiego (w modelu Lyubomirsky 10% władzy nad naszym szczęściem przypada okolicznościom, a 40% my rządzimy niepodzielnie, jeśli tylko chcemy), to jednak istnieje tzw. ustalony poziom (ang. set point), do którego nasze szczęście wraca, choćbyśmy zaznali nie wiadomo jak wielkich dobrodziejstw czy nieszczęść. Ma to swoje dobre i złe strony. Adaptacja chroni nas w złych sytuacjach, bo się przyzwyczajamy i przestajemy rozpaczać, ale też może zwiększać naszą motywację do działania, bo nie osiadamy na laurach. Pisze Michoń: „Psychologowie opisują adaptację jako mechanizm odpowiedzialny za zarządzanie naszymi emocjami. Dostosowywanie się do nowych okoliczności pozwala nam uczyć się, nabywać nowe umiejętności, akceptować zmiany i ciągle poszukiwać ulepszeń. Adaptacja hedonistyczna (HA) odgrywa też istotną rolę w ukierunkowaniu naszych działań. Dzięki ciągłemu procesowi zmniejszania odczuć negatywnych wynikających z doświadczania niemiłych zjawisk, sytuacji, zdarzeń; HA powstrzymuje nas przed zaangażowaniem się w zmianę czegoś, co jest nie do zmienienia, i motywuje nas do osiągania celów będących w naszym zasięgu”. Adaptacja pełni więc poniekąd rolę, jak to nazywa Michoń, „polisy ubezpieczeniowej”. Ciekawym faktem dotyczącym adaptacji jest to, że niekiedy nie zachodzi ona całkowicie. W wybranych sytuacjach, jak rozwód, satysfakcja z życia jednak zmienia się trwale – na nieco mniejszą niż przed wydarzeniem. Poza tym, niektóre wydarzenia mają jak gdyby wbudowany na stałe element pozytywny bądź negatywny. Ale to raczej wyjątki i choć jest ich sporo, nie wpływają one na zmniejszenie mocy wyjaśniającej ogólnej teorii adaptacji. Adaptacja ma miejsce w większości przypadków naszego życia, a zasada jej działania jest prosta: im więcej bodźców określonego, pozytywnego lub negatywnego rodzaju, powtarzanych w miarę regularnie, tym większe prawdopodobieństwo adaptacji do danych warunków. Pod koniec części wywodów o adaptacji stawia Michoń ciekawe pytanie: „Adaptacja tłumaczy dość dobrze, dlaczego zmiany w obiektywnych warunkach nie wpływają na nasze zadowolenie z życia, natomiast nie mówi nic o tym, w jaki sposób ustala się poziom wyjściowy, do którego wracamy. Niektórzy są szczęśliwi, inni doświadczają depresji – jak wytłumaczyć to, że tu nie następuje adaptacja”. Być może tłumaczy to teoria set point, ale Michoń pomija ją w tym miejscu i przechodzi do kwestii porównań ogólnie oraz, bardziej szczegółowo, do naszego codziennego, życiowego porównywania się z innymi.
8.
Porównania. Szczęśliwi, którzy się nie porównują! Nie ma takiego przysłowia? Szkoda, powinno być. Faktem jest bowiem, że ci, którzy potrafią nie porównywać siebie czy swoich dokonań, mają większe szanse na duchowy spokój i szczęście. Pozostali, my wszyscy, którzy porównujemy się nieustannie z innymi, nie raz i nie dwa razy znajdziemy się w sytuacji robotników w winnicy z ewangelicznej przypowieści. Tych samych, którzy choć pracowali więcej, otrzymali tyle samo, co inni, którzy przyszli później. Ekonomiści, pisze Michoń zaraz po przypomnieniu historii z robotnikami w winnicy Pańskiej, posługują się pojęciem postępu w sensie Paerto. Postęp w sensie Pareto ma miejsce, gdy choć jedna osoba zaczyna znajdować się w lepszej sytuacji niż do tej pory. Ma to sens, wszak gdy ktoś zyska, a inni nie tracą, powinniśmy cieszyć się wszyscy. W czym więc zagadka i – już tak po ludzku – czemu w życiu tak nie jest, że gdy Kowalskiemu wiedzie się lepiej, to sąsiedzi niekoniecznie czują się zadowoleni z tego „postępu w sensie Pareto”? „W podejściu ekonomicznym – wyjaśnia Michoń – kierujemy się zasadą „im więcej, tym lepiej”. Psychologowie wskazują raczej na zasadność twierdzenia: „im więcej niż inni, tym lepiej”.” A tak w ogóle to: im więcej dla mnie niż dla innych, tym lepiej dla mnie (bo co mi tam inni). „Szczęście – jak pisał w „Sztuce życia” Zygmunt Bauman, rozważający problem konsumpcji i konsumentów współczesnych – polega na zdobywaniu rzeczy, na które inni nie mają szans ani widoków. Szczęście to tyle, co brylowanie w sztuce one-upmanship – bycia o oczko czy parę oczek wyżej od innych”. Bauman – i to stanowi o oryginalności jego książki na tle prac psychologów pozytywnych czy filozofów – nigdzie nie definiuje szczęścia inaczej. Szczęście to bycie lepszym od innych w sztuce one-upmanship. Kropka. Nie byłoby sztuki one-upmanship – wracamy do „Ekonomii szczęścia” – gdyby nie sztuka porównywania się z innymi.
9.
Porównywać można się „w górę” lub „w dół”. Porównania „w górę” mogą nas zmotywować do większego wysiłku lub popsuć nam nastrój (zazwyczaj robią jedno i drugie: najpierw psują nastrój, potem, jeśli tylko nie utkniemy w słabości, motywują do działania). Porównania „w dół”, a więc z tymi, którzy w naszej ocenie mają gorzej niż my, zdecydowanie poprawiają nastrój, ale też wpływają demotywująco, rozleniwiająco – kto porównuje się jedynie „w dół”, ten nic nie musi robić, bo przecież zawsze jest tym najlepszym. Oczywiście, najważniejsze jest, z kim się porównujemy. Rozróżnia się trzy podstawowe grupy odniesienia dla porównań. Pierwsza to grupa członkowska, czyli, jak pisze Michoń, „grupa, do której aktualnie należymy, z która się identyfikujemy, i z którą czujemy się związani”. Druga grupa, bardzo ważna w kontekście porównywania „w górę”, to grupa aspiracji, czyli „grupa, do której chcielibyśmy należeć (osoby na wyższych stanowiskach, osoby powszechnie szanowane, przedstawiciele klas wyższych niż nasza, ale również gwiazdy filmowe, muzyki czy sportu). Porównanie z członkami takiej grupy z jednej strony pobudza naszą motywację i chęć zrównania się z tymi, których uważamy za w pewnym sensie lepszych od nas, szczególnie, gdy uznajemy, że zniwelowanie istniejącej różnicy jest możliwe. Z drugiej strony, może to stanowić powód do niezadowolenia wynikający z faktu, że gdy w końcu zrównujemy się z tymi, którzy byli nad nami, znajdujemy sobie nową grupę aspiracji i nie odczuwamy zadowolenia z naszych dotychczasowych osiągnięć”. Trzeci rodzaj grup, to wszelkie grupy negatywne, a więc takie, do których należą „ludzie, powiązań z którymi chcielibyśmy uniknąć, których uważamy za mało wartościowych, reprezentujących sobą wiele z tego, czego chcielibyśmy uniknąć”. Teoria grup ma olbrzymie zastosowanie. W systemach motywacyjnych, przy analizie zachowań grup społecznych i w wielu innych dziedzinach. Tak już bowiem jest, że większość ludzi nie potrafi lub wręcz nie chce uniknąć porównań z innymi.
10.
Szczęściomierz – jest takie urządzenie? Nie ma, ale są rozmaite skale mierzące poziom szczęścia/zadowolenia. Najprostsze badanie szczęścia, jakie wykonujemy dość często sami, nie zastanawiając się nad nim, polega na zadaniu pytania: „Jak bardzo jesteś szczęśliwy?” W domyśle: „biorąc wszystkie okoliczności pod uwagę”. Proste, lecz dla wielu badaczy zbyt proste. Dlatego powstają skale, testy, tabelki, w których można odnaleźć się ze swoim poziomem szczęścia (lub nie odnaleźć). W Rozdziale IV, zatytułowanym „Szczęściomierz – pomiar szczęścia” Piotr Michoń, po wyartykułowaniu zastrzeżeń, z jakimi mogą spotkać się tego rodzaju pomiary, proponuje przyjrzeć się kilku wybranym skalom, stosowanym do mierzenia subiektywnego dobrostanu. Pierwsza skala to opracowana przez Dienera Satisfaction with Life Scale (SWLS), czyli Skala Satysfakcji z Życia. Składa się ona z pięciu stwierdzeń, które osoba ankietowana ma za zadanie punktować od 1 do 7, w zależności od tego, na ile się z danym stwierdzeniem zgadza. Druga jest The Reflective Live Satisfaction (RLS), skala opracowana przez Wooda, Wylie’a i Shaefera. Trzecia skala to The Congruity Life Satisfaction (CLS), „opiera się na założeniu – pisze Michoń – iż satysfakcja z życia zależy od wyników porównań naszego życia z tym: jak sobie wyobrażamy własne życie, co osiągnęli inni, albo uważamy za niezbędne”. Niestety, żadna skala nie pozwoli na określenie poziomu naszego szczęścia w sposób bezdyskusyjny. Czemu? Choćby dlatego, że na deklarowany poziom zadowolenia wpływa kontekst, chwila odpowiadania na pytanie, fakt, że minutę czy godzinę wcześniej wydarzyło się coś pozytywnego lub nieprzyjemnego. Dlatego jeśli chodzi o szczęście potrzebne są badania długofalowe. Jak pisze Michoń, idący w tym miejscu tropem spostrzeżeń Layarda: „Szczęście, które deklarujemy, jest uczuciem, którego odczuwanie z momentu na moment może się różnić, ale w długim okresie jego poziom pozostaje stabilny”.
11.
Niestety, to nie koniec kłopotów ze szczęściem widzianym okiem ekonomisty. Jest jeszcze choćby taka hipoteza spłaszczonego języka. „Głosi ona – pisze Michoń – że choć odczucia dwóch osób mogą być identyczne w danej sytuacji, ich ocena szczęścia będzie się od siebie różniła, ponieważ istnieją różnice w długości skali.” Można to sobie uzmysłowić, gdy się pomyśli choćby o skalach krawieckich: calach i centymetrach. Za inne zamieszanie odpowiedzialny jest fakt ujmowany w tzw. hipotezie rozciągniętego doświadczenia (ang. experience-stretching hypothesis). „Z hipotezą rozciągniętego doświadczenia mamy do czynienia niemal na co dzień. Nurek, który obserwował florę i faunę Wielkiej Rafy Koralowej, o entuzjastycznej reakcji adepta nurkowania po pierwszym zanurzeniu w wodach jeziora, powie: „Ekscytuje się, bo nie wie, co tak naprawdę jest piękne”. Ich doświadczenia są inne.” Młody nurek ekscytuje się, ponieważ początek jego skali doznań (i zadowolenia) jest ten sam, co koniec: i tu i tu chodzi o sam fakt nurkowania. Starszy nurek ma na swojej skali zaznaczone 1 – „nurkowanie w jeziorze” i 10 – „Wielka Rafa”. Jak pisał cytowany w tym miejscu przez Michonia Daniel Gilbert: „kiedy już wzbogaciliśmy się o pewne doświadczenie, nie potrafimy go tak po prostu odłożyć na bok i postrzegać świata takim, jakim byśmy go widzieli, gdyby owo doświadczenie nie było naszym udziałem”. To tłumaczy, dlaczego mieszkańcy biednych części świata, mający – z naszego, zachodniego, konsumpcyjnego punktu widzenia – ubogi zasób doświadczeń, deklarują często wysoki poziom szczęścia, wyższy niż byśmy przewidywali, gdybyśmy brali pod uwagę nasz zasób doświadczeń. „Wnioski wynikające z badania szczęścia – pisze Michoń w podsumowaniu rozdziału – rzadko nadają się do poradnika w rodzaju „jak być szczęśliwym”, „szczęście absolutne w tydzień”, „powiedz szczęściu tak”.” To, że w jakimś badaniu wychodzi, że to czy tamto jest ważne dla ludzkiego szczęścia, nie oznacza, że kiedy zaczniemy to czy tamto robić, będziemy szczęśliwi. Może się okazać, że to zupełnie nie dla nas, dlatego – trzeba uważać. (Na marginesie. Ponieważ nie pierwszy Michoń o tym wspomina, warto pamiętać, że istnieje możliwość określenia zestawu własnych zalet sygnaturowych, o czym pisał Seligman, lub wybrania tego, co jest najlepsze dla nas z rzeczy, które budują dobrostan, jak proponuje Barbara Fredrickson w „Pozytywności”.)
12.
Przedostatni rozdział „Ekonomii szczęścia” poświęcił Michoń fetyszowi ekonomistów, czyli słynnemu PKB, który „mówi nam, jak suma dochodu wytwarzanego przez mieszkańców danego kraju przypada na każdego z nich”. Z PKB, o którym chętnie, gdy rośnie, mówią politycy, jest ten kłopot, że żadną miarą nie można przy jego pomocy określać poziomu szczęścia ludzi w danym państwie. Prosty argument przeciw: odpoczynek. „Jeżeli PKB jest miarą szczęśliwości narodu – ironizuje Michoń – powinniśmy uznać, iż gdy zamiast kopać doły czy pisząc książki o ekonomii szczęścia, napawamy się smakiem doskonałego espresso na tarasie leśnego domku, nie robimy nic dla jej podwyższenia”. W tym miejscu szczęśliwość ludzi rozmija się wyraźnie ze wskaźnikiem, jakim jest PKB. Znany jest też tzw. paradoks Easterlina: po osiągnięciu określonego poziomu PKB per capita średni subiektywny dobrostan członków społeczeństwa przestaje wzrastać”. Są to sprawy dośc dobrze już naświetlone zarówno przez psychologów (Seligman, Lyubomirsky i in), czy socjologów (Bauman), dlatego pozwolę sobie jedynie na zacytowanie konkluzji tego rozdziału. Napisał w niej Michoń: „Problem polega na tym, że na każde napisane słowo podważające naszą wiarę w PKB, na pewno znajdziecie inne słowo, wyrażające głębokie przekonanie w magię Produktu Krajowego. Ale taka już jest ekonomia, jedyna nauka, w której dwie osoby głoszące sprzeczne ze sobą idee: Hayek i Myrdal, mogą być w tym samym roku nagrodzone Nagrodą Nobla”.
13.
Tytuł kolejnego rozdziału mówi wszystko: „Mam i (nie) jestem szczęśliwy. Pieniądze a szczęście – perspektywa jednostki”. Cóż, konkluzja wszelkich badań prowadzonych w celu ustalenia zależności między dochodem a poczuciem zadowolenia, jest zawsze ta sama: „im bardziej stajemy się zasobni, tym mniejsze znaczenie przypisujemy pieniądzom”. Albo, jak mówił Oscar Wilde: „Nikt nie poświęca pieniądzom tyle uwago, co biedacy.” Pieniądze jednak są zazwyczaj tylko środkiem do celu, jakim jest ewentualne zadowolenie, rzadko stają się – i są to przypadki patologiczne – celem samym w sobie. To wszystko truizmy, czy jest więc coś, co mogłoby zainteresować z tego rozdziału kogoś, kto chciałby wieść żywot szczęśliwszy. Jest coś takiego. W pewnym momencie wspomina Michoń klasyczne badanie Rubinsteina, którego wyniki wskazały na interesującą zależność: osoby rozrzutne, okazało się, okazywały się relatywnie zdrowsze i bardziej zadowolone niż osoby oszczędne. Dodatkowo, pisze Michoń, oszczędni byli bardziej pesymistycznie nastawieni do swojej przyszłości, a nawet do przyszłości kraju, w którym żyli. „Takie wyniki – ostrzega Michoń – to jednak za mało, by stwierdzić, że posiadanie i wydawanie pieniędzy prowadzi do szczęścia”. Równie ciekawe mogą być dla ludzi pragnących zwiększenia stopnia swojego zadowolenia z życia jeszcze dwie inne uwago. Po pierwsze, jak zauważa Michoń, pieniądze mogą okazać się narkotykiem. A właściwie są nim, stąd tak wielu ludzi obsesyjnie pragnących zwiększenia swojego dochodu. Po drugie, jak wskazują pewne mało jeszcze znane badania, zbyt duży dochód może być wręcz szkodliwy dla zdrowia. „Nie tylko w najbogatszych krajach świata – pisze Michoń – ale nawet w tych rozwijających się wiele osób umiera z powodu zbyt wysokiego ciśnienia krwi, nadmiernego poziomu cholesterolu, nadwagi, braku aktywności ruchowej, używek (tytoń, alkohol, narkotyki). Paradoksalnie, recesja w bogatych krajach przyczynia się do poprawy zdrowia społeczeństwa, a spadek bezrobocia ciągnie za sobą wzrost przypadków śmiertelnych wywołanych atakiem serca”. Wniosek? Moglibyśmy, sugeruje Michoń, wydawać pieniądze w sposób, który sprzyja naszemu szczęściu, ale nie robimy tego i najprawdopodobniej nie potrafimy robić. Innymi słowy, nie bardzo umiemy obchodzić się z pieniędzmi. Byłoby dobrze, gdybyśmy zamiast „przeznaczać je na dostarczanie obiektywnie niepotrzebnych dóbr, przeznaczylibyśmy je na produkcję tego, co wpływa pozytywnie na nasze szczęście”. Tyle że, póki co, niezbyt dobrze wiemy, co by to miało być. A na pewno nie większość z nas ma tej sprawy przemyślanej.
14.
Ostatnią część „Ekonomii szczęścia” poświęcił Michoń na przybliżenie czytelnikom modelu szczęśliwego życia wg Sonji Lyubomirsky. Ci, którzy znają jej rewelacyjną książkę „Wybierz szczęście”, wiedzą, jak już pisałem, że w modelu tym 50% to są nasze genetyczne uwarunkowania i predyspozycje do bycia optymistą lub pesymistą, 10% to wpływ warunków i okoliczności życiowych, a 40% to jest ta część, na którą mamy bezpośredni wpływ – dlatego swoją teorię nazywa Lyubomirsky „teorią 40%”. Opis modelu Lyubomirsky i obszerną prezentację „Wybierz szczęście” przedstawię niebawem w osobnym tekście, dlatego teraz jeszcze tylko ostatnie zdania błyskotliwego eseju Michonia: „Choć nie można powiedzieć, iż dochód nie ma wpływu na szczęście jednostki, to z powodu: rosnących aspiracji, adaptacji, skłonności do porównań, genów czy „złego” sposobu użytkowania – może być on stłumiony. Pieniądze nie liczą się, ale po osiągnięciu pewnego poziomu „więcej pieniędzy” przestaje mieć znaczenie. Wydaje się, że „zwiększanie dochodu” powinno zostać zdegradowane na liście naszych priorytetów. Tym bardziej, że wiele wskazuje na to, iż dążenie do innych, przynoszących zadowolenie celów, może prowadzić do wzrostu zamożności jednostki”. Zgadzając się w pełni z tą konkluzją, dodam jedynie, że „Ekonomia szczęścia” może być znakomitym uzupełnieniem lekturowym dla wszystkich, którzy czują, że samo spojrzenie psychologiczne nie wystarcza. Tak jest w istocie – psychologowie, nawet ci najlepsi, jak Seligman czy Lyubomirsky, za mały akcent kładą, jak mi się zdaje, na kwestie ekonomiczne, które bywają często podstawową motywacją ludzi pragnących szczęśliwszego życia. Książka Michonia stanowi zatem znakomite uzupełnienie teorii rozwojowych o ten element, który był w nich najsłabszy.
Piotr Michoń, „Ekonomia szczęścia”. Dom Wydawniczy Harasimowicz, Poznań 2010.
UWAGA! Warto zajrzeć na stronę Piotra Michonia: http://www.ekonomiaszczescia.pl/ skąd można też pobrać plik z książką.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.