Pisać tak swobodnie, z tak minimalną dozą wyrażonej wprost niepewności co do własnego stanowiska krytycznego, a w dodatku pisać tak o najtrudniejszych, najbardziej hermetycznych poetach polskich – jak robi to w „Urwanym śladzie” Jacek Gutorow – brawura to jest jeszcze, czy już odwaga szaleńcza? Bynajmniej nie stawiam tego pytania w celach szyderczych, nie chcę też nikogo urazić – jedynie, pod dużym wrażeniem pracy Gutorowa będąc, zastanawiam się, jak to możliwe, że tyle lat tak trudno było pisać o takim na przykład poecie jak Witold Wirpsza, tak trudno było – do czasu wydania zbiorowej pracy „Podziemne wniebowstąpienie” – pisać o takim autorze jak Tymoteusz Karpowicz, a tu przychodzi, zjawia się nagle pełen wiedzy i narracyjnego talentu pasjonat – sam przy tym poeta i to wcale niezły – i jak gdyby jednym zdecydowanym gestem zmiata rozliczne trudności – i tekstem swoim rozjaśnia, co zdawało się ciemne na wieki. Tak, podziw mam w sobie, ale i nieufność (która jednak przyjemności tej lekturze nie odbiera). Podoba mi się nowoczesność „Urwanego śladu”, którego poszczególne szkice są jak gdyby każdorazowo przykładem klasycznego chwycenia byka za rogi, ale też miałbym ochotę zapytać – choćby tutaj – na ile teksty te o Wirpszy, Karpowiczu, Różewiczu i Sosnowskim są, a na ile to Jacek Gutorow o sobie samym i swojej wizji literatury tak zajmująco opowiada. Że można czytać „Urwany ślad” jako próbę zarejestrowania własnych pragnień, strategii i praktyk tekstowych, o tym upewniają mnie marginesowo odnotowywane przez Gutorowa myśli i spostrzeżenia. Na przykład ta często wracająca fraza o byciu ze swoim pisarskim projektem „na ostrzu noża”; na przykład ta myśl ze szkicu o Różewiczu, że „pytanie o możliwość jeszcze jednej, nowej interpretacji jest na głębszym poziomie pytaniem egzystencjalnym.” Gutorow miejscami onieśmiela swoim interpretacyjnym rozmachem (chyba najbardziej, gdy pisze o Wirpszy „krainie ekscesu”, oraz gdy stwarza – na oczach czytelnika – sposób czytania wierszy Tymoteusza Karpowicza), miejscami jak gdyby hipnotyzuje krytycznoliteracką wirtuozerią. I piszę o tym świadomie z emfazą, ponieważ dawno nie miałem w rękach książki, mogącej uchodzić za dzieło „badacza owadzich nogów”, która, sama przepełniona pasją, na pasję recenzencką by zasługiwała. Praca Gutorowa na czytanie pasjonackie zasługuje i wręcz takiej lektury wymaga. Choć wydana w tym samym momencie, co zbiór Andrzeja Sosnowskiego „Najryzykowniej”, jest książka Gutorowa z gruntu odmienna, z założenia samego spójniejsza, mniej może „ryzykowna”, lecz – czy aby na pewno? W jednym tylko miejscu ma Gutorow moment zawahania. Kiedy pisze o Różewiczu i stwierdza: „Co jeszcze można napisać? W jaki sposób? Jak oddać hołd mistrzowi, nie popadając we wtórność?” Ale już wszędzie tam, gdzie wkracza Gutorow na terytoria ubi leones, wszędzie, gdzie nie przytłacza go bagaż odniesień i gdzie może puścić się na żywioł własnego, idiosynkratycznego interpretowania, tam jest najlepszy, tam, choćby się może i mylił, jest bardzo intrygujący. A poeci, o których pisze, tylko na tych jego idiosynkrazjach zyskują.
Jacek Gutorow, „Urwany ślad”, Biuro Literackie, Wrocław 2007.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.