1.
„Dżajfa & Gibana” – sam tytuł jest tu, jak dla mnie, fantazyjnym i jakże przy tym życiowym poematem, którego nie sposób przeoczyć – to wybór wierszy z wydanych do tej pory sześciu książek Krzysztofa Śliwki (ur. 1967), plus garść tekstów nowych, znanych jedynie częściowo z publikacji w tak zwanej prasie literackiej. Jest w tej obszernej, niejako jubileuszowej prezentacji jeden wiersz, który można chyba spokojnie uznać za autoportret poetyckiego porte-parole Śliwki, liryk zatytułowany, jak to bywa u tego poety i do czego czytelnicy jego od lat są przyzwyczajeni, równie ekstrawagancko, co cała ta książka: „Wszystkim tym, którzy myślą, że jestem posępnym draniem, cokolwiek by to miało znaczyć”. Warto, myślę, zacytować ten wiersz: „To fakt / czasami zachowuje się / jak idiota: / karmię koty / kawałkami wędzonego kurczaka, / ustępuję miejsca / w tramwaju / i staram się być / uprzejmy dla sąsiadów. // Niekiedy / wykłócam się / o jakiś drobiazg / albo milczę, / albo po prostu / wychodzę w najmniej / spodziewanym momencie. //Niekiedy / potrafię być nieprzyjemny / i mówić od rzeczy / i robić wszystko na opak, / jakbym chciał tym / coś udowodnić. // Nigdzie dłużej / nie mogę zagrzać miejsca, / jestem trudny w odbiorze / i za psa / we mnie skruchy. // Kiedyś to się zmieni, / nie wątpię w to, / być może nawet / zostawią mnie w spokoju, / a ja na ich twarzach / zamiast cynicznego uśmiechu / ujrzę uciekające / w popłochu / szczury.” Czy można coś do tej autocharakterystyki Śliwkowego bohatera dodać? Pewnie można, jednak na razie – pozwólcie, Drodzy Czytelnicy –wystarczy. W tym miejscu nieuniknione wydaje mi się natomiast uczynienie wyznania nieco może bardziej prywatnego. Muszę mianowicie wspomnieć, że należę do tych, dla których poezja jest częścią kultury, z mniejszym lub większym trudem zdobywanego – i stale zagrożonego utratą – dziedzictwa bibliotek, muzeów, legionów bezimiennych skrybów i kopistów, tych wszystkich Albucjuszów świata, z których jedynie nieliczni przetrwali w postaci rozpoznawalnych imion własnych, jak Homer, Horacy, Wergiliusz, Katullus, Propercjusz, Dante, Petrarka, Shakespeare, czy Proust albo Woolf. I może właśnie z tego powodu w Krzysztofie Śliwce podziwiam – z odrobiną zazdrości w podziwie, jednakże wyzbytej trującego jadu – naprawdę podziwiam, że tak beztrosko, bezpretensjonalnie jest Krzysztof Śliwka kimś, w kim poezja jestczęścią natur, prawdopodobnie wręcz – fizjologii.Nie ma w sobie – dla mnie przynajmniej, do czego także wypada się może przyznać – nic z tajemnicy pojawienie się poetów takich, jak Andrzej Sosnowski, Marcin Świetlicki czy Jacek Dehnel, których przy łucie szczęścia i niedużej dozie dalekowzroczności dałoby się, tak przypuszczam, wydedukować z dotychczasowych obrotów poetyckiego nieba. Tymczasem pojawienie się na poetyckiej <i>agorze</i> i w <i>agonie</i> poety takiego jak Krzysztof Śliwka jest tajemnicze – jego nie można było przewidzieć i nawet on sam siebie i swojej poetyki nie zaplanował.
2.
Ale, używając formuły z bodaj ulubionego polskiego filmu Śliwki, „Hydrozagadki” Andrzeja Kondratiuka, powiedzmy wreszcie sakramentalne: „Komary rypią. Przejdźmy do środka.” W środku widać, że poezja Krzysztofa Śliwki od pierwszej lektury zwraca uwagę swoją – trudno chyba o precyzyjniejsze słowo – podwójnością. Z jednej strony mamy tu do czynienia z żywiołowością <i>a la</i> Franciszek Villon i bitnicy, z nurtem pikarejskiej błazenady, mitem – przynajmniej poetycko spełnionym – marzenia o ciągłym ruchu, podróży, byciu w drodze – z drugiej strony natomiast widać jak gdyby – tak bym to nazwał – Horacjańskie dążenie do zachowania umiaru, spokoju w każdej przytrafiającej się – i opisywanej – sytuacji. Zaskakujący musi więc być – i jest, o czym mówił przywoływany tu już na początku wiersz „Wszystkim tym, którzy myślą…” – bohater liryczny tej poezji, w którym czytelnik raz po raz widzi: a to żonglującego z humorem własnymi i świata nastrojami podróżnika, <i>picaro</i>, szelmę i nicponia z klasycznej powieści łotrzykowskiej, a to niemalże epikurejskiego, czy nawet taoistycznego mędrca, który za Lao-tsy powtarza: „Rządź wielkim krajem, jakbyś smażył małą rybkę”. Co można przełożyć zapewne i na taką mądrość: „Pisz wielką poezję, jakbyś smażył małą rybkę.” Łatwe? Nie bardzo. A jednak to właśnie Krzysztof Śliwka z powodzeniem od lat już blisko trzydziestu robi. Z jednej strony mamy tu więc, przynajmniej do pewnego momentu, do czynienia z archetypem wiecznego chłopca, <i>puer eternus</i>, nieustająco gotowego do zabawy, z drugiej – by posłużyć się metaforą innego poety – z całą gamą drobnomieszczańskich cnót, które ten dziwny bohater liryczny trzyma jak asa w rękawie, gotów przebić nim w każdym momencie swoje własne wyskoki i szaleństwa.
3.
O inwencji. Podczas kiedy poeci rozmaitych nurtów i kierunków poszukują słów i związków między nimi zdolnych opisać świat, albo przynajmniej władnych opisać swoje ze światem rozjechanie, bogactwo leksykalne i metaforyka Krzysztofa Śliwki zdają się być niewyczerpane i używane z największą możliwą swobodą. Śliwka nie zastanawia się, kto pierwszy użył słów „karta magnetyczna” w wierszu, Śliwka używa języka we wszystkich dostępnych mu rejestrach, od najniższego po najwyższy – i nie ma w tym nigdy – ten fenomen mnie osobiście zastanawia najmocniej – pęknięcia. Wszystko to przy tym jest u Śliwki całkowicie apolityczne, prywatne, pozbawione jakichkolwiek kompleksów. I jeśli mniej więcej dziesięć lat temu Śliwka w opublikowanym wtedy po raz pierwszy „Uśmiechu striptizerki” podsumowywał: „Jedno jest pewne, / Zbliżamy się do trzydziestki, chwytamy dorywczych prac, śpimy / W wynajętych pokojach, chodzimy bez celu po ulicach. Dlaczego / ci o tym mówię? To wszystko, co potrafię w tej chwili zrobić, / Odwrócić się i iść (…)”, to teraz nie dziwi, że w dłuższym wierszu pt. „Panta rei” sumując swoje myśli, wrażenia i dokonania stwierdza: „Nam, facetom przed / Czterdziechą, nie wypada szarpać się z tym światem. / Musimy unikać kłopotów, biegunki, debetów, // Gwałtownych zrywów, spięć, cholesterolu i diabli wiedzą / Czego jeszcze. Zostaliśmy postawieni pod ściana spraw / Ostatecznych: Reinkarnacja czy życie wieczne? Nirwana // Czy kolekcjonowanie innych bytów? Raczej wakacje / Pod gruszą: brodzenie w mule nad brzegiem rzeki, / Oswajanie się z jej nurtem, ciche manewry // I zdecydowanie radosne pląsy. Komuś w końcu / Muszą przepalić się / Styki.”
4.
Najpierw fascynowała go inność, odmienność (odmieńcy). Potem najwyraźniej doszedł do wiedzy o tym, że wszyscy ludzie są do siebie podobni. Najpierw pisał jak gdyby pod wpływem Apollinaire’a, Rimbauda, Lautreamonta i ich „wnuków” – surrealistów, później, dość szybko, dopracował się własnej formuły lirycznej, głosu, który na przykład w tomie „Rzymska czwórka” bliżej ma zdecydowanie do „Listów” Horacego, a w przypadku krótszych miniatur do nikogo (Ashbery’ego wspomnieć tu można, jednak nie jest to dla Śliwki, sądząc po formie, jakiś istotny punkt odniesienia) – i to może najlepiej oddaje skalę możliwości głosu poetyckiego Krzysztofa Śliwki, który zarówno w jednym i drugim wypadku, w krótszych i dłuższych formach nie ma powodu czuć się dłużnikiem innych autorów, tak jest samoswój, osobny i niepodrabialny. Do tego dochodzi rodzaj pogodzenia ze światem, także swoiście klasyczny, o którym to pogodzeniu pisze Śliwka m.in. w wierszu „Wiek średni. Drgania”: „Utknęliśmy na tyłach, usiłując pominąć brakujące / Fragmenty i oznaki narastającego zmęczenia. Teraz / Obchodzisz dom, potykając się o resztki czyjejś obecności. / Zadowalasz się ciepłem kaflowego pieca i nienaruszona harmonią / Stropowych belek. Nawet jeżeli jest inaczej, przyjmuję to / Z wdzięcznością, bez tłumaczeń, na samą tylko myśl.”
5.
W ostatnim czasie – świadectwem tego rozdział „Dżajfy & Gibany” zatytułowany „Nowe wiersze” – tematem dominującym stała się – obok, jeśli tak można powiedzieć, kryzysu tożsamości związanego z przekroczeniem Rubikonu do tej pory traktowanej jak mit i legenda „czterdziechy” – miłość. O miłości pisał Śliwka rzadko, nigdy bardzo wprost, raczej tonując, cieniując i pseudonimując swoje doświadczenie, czego dla mnie najlepszym przykładem jeden z piękniejszych liryków tego poety, „Uzupełnienie” z tomu „Niepogoda dla kangura”. Oto końcówka tego wiersza: „Położę rękę na twoim brzuchu / I choć to jeszcze nic pewnego, / Uspokoję twoje przypuszczenia. // Potem włączę telewizor / I patrząc na uwięzione w lodzie / Dwa półmartwe łabędzie, / Poczekam, aż zjawi się ktoś, / Kto je nakarmi. // Albo dobije.” Dziś by już tak pewnie Krzysztof Śliwka nie napisał, ładunku dramatyzmu upatruje dziś ten poeta w zgoła odmiennych rejonach; dziś, jeśli pisze Śliwka o uczuciach, za punkt odniesienia służy mu nie tylko kobieta (żona), lecz także syn, do którego swoistym hymnem jest ostatni z wierszy „Dżajfy & Gibany”, „Pittura metafisica”, zaczynający się tak: „Nasz syn powoli upodabnia się do Buddy. / Czasami jednak przypomina cesarza Hajle Selassie, / Zwycięskiego Lwa Plemienia Judy, / Kiedy usypiamy go dźwiękiem pozytywek / Lub suszarka do włosów, jakby to była / Narodowa Orkiestra Etiopii pod batutą Boba Marleya, / Albo Parada Miłości Na Rzecz Kosmicznej Jedności: / Oh, Jah Rastafari! / Niech z twardych piersi tryska alabastrowe mleko / Bez konserwantów, alergenów i innych toksyn, / Niech na pobliskich budowach zamilkną tranzystorowe radyjka, / Bo właśnie nasz Syn tnie popołudniową drzemkę (…)”.
6.
Co dalej? Też jestem ciekaw.
Krzysztof Śliwka, „Dżajfa & Gibana”, z posłowiem Karola Maliszewskiego, Wydawnictwo Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej i Centrum Animacji Kultury w Poznaniu, Poznań 2008.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.