Jakub Winiarski: Jacku, czy mógłbyś – dla tych, którzy Cię może nie znają –tak pokrótce opowiedzieć swoją drogę twórczą do momentu wydania ostatniej Twojej książki, „Kroisz coraz cieńsze”?
Jacek Mączka: Pamiętam, na początku liceum, jak po przeczytaniu „Ślepców” Maeterlincka, siedziałem w nocy, przy stole w kuchni i pisałem swój pierwszy wiersz, nawiasem mówiąc – fatalny. Potem było jakieś filozofowanie, ale przede wszystkim, pożeranie książek. Któregoś razu, podczas imprezy w akademiku, skończyły się trunki, a i z funduszami było krucho. W klubie studenckim akurat trwał konkurs poetycki z nagrodami pieniężnymi, szybko coś napisałem, wygrałem, i nawet zostało to później opublikowane – tak wyglądał debiut. Potem, pod koniec studiów, zafascynowany Jungiem, nawiązałem współpracę z wydawanymi w Warszawie Inspiracjami Jungowskimi Albo Albo, która trwała wiele lat. Pisywałem szkice literackie, recenzje a nawet felietony publikowane zarówno w lokalnych czasopismach jak i w prasie ogólnopolskiej – np. Rzeczypospolitej, Tygodniku Powszechnym, Kresach itp. Rzadko i niechętnie pisałem i publikowałem wiersze. Po ukończeniu studiów, pomimo zachęty bym został na uczelni, wróciłem do ukochanego Sanoka. Tutaj, zaczęło się to, co nadal daje mi sporo satysfakcji – konstruowanie tomików swoich wierszy, ich redagowanie, drukowanie i oprawianie – wszystko własnoręcznie, domowym przemysłem, a później rozsyłanie wśród przyjaciół. Z perspektywy czasu oceniam je bardzo krytycznie. To, czego się w poezji nie wstydzę, zaczyna się od tomiku Wilcze łyko piołun z 2006 roku. Jest to także okres intensywnej pracy nad książką o poezji Janusza Szubera, przy okazji jej pisania „zrobiłem” doktorat. I właściwie dopiero od tego tomiku poezja staje się dla mnie czymś arcyważnym, sposobem „bycia w świecie”. Dlatego też, w moim przypadku potwierdza się teza, iż świadomość języka pojawia się dopiero po czterdziestce. Potem był Bieriezin, Tyska Zima, uznanie ze strony tak ważnych dla mnie pisarzy jak Szuber, Pankowski, Dehnel czy Maliszewski odnajdujący u mnie „wiele wierszy bliskich bliskością typu: sam chciałbym takie napisać”. Były propozycje wydania tomów wierszy, ale pod warunkiem znalezienia sponsora, a tego robić nie potrafię i nie chcę. Dopiero krakowska „Miniatura”, niezwykle estetycznie, wydała ostatnio dwa obszerne tomy moich wierszy.
J.W.: Sanok, Twoje miasto i miasto z Twoich wierszy. Masz do niego jakiś specjalny sentyment? Nie kusiło Cię nigdy, by wyjechać z niego na stałe – choćby do Krakowa czy Warszawy?
J.M.: Rzeczywiście, tu trafiłeś w bardzo czuły punkt. Pomimo upodobania do włóczęgi po Wschodnich Karpatach, Tatrach i innych Toskaniach, axis mundi jest dla mnie Sanok wraz z całą Ziemią Sanocką w jej dawnych granicach, i nie wyobrażam sobie życia w innym miejscu, a zwłaszcza – w dużym mieście. Moją magiczną przestrzenią są również położone kilkanaście kilometrów od Sanoka, jak je nazywają miejscowi – Dolinki – chałupa na południowym stoku Gór Słonnych, z której ganku widać obydwie połoniny i Łopiennik, a dojechać tam można jedynie z napędem na cztery osie. Właśnie pracuję nad nowy tomem wierszy Bliższe okolice, zwierającym tylko teksty związane z moją przestrzenią „szczególną”. Jednym z wierszy inicjujących całość (pozwolisz, że sięgnę do notatek) – jest: „Już raz niosłeś tę opowieść”: „Biała Cerkiew w Międzybrodziu. Komary / jak oszalałe. Smak czarnych owoców / morus alba. Lepka słodycz, na koniuszkach palców // piszący i pisany – tak samo bezradni. / Ich niepewny uchwyt nad krawędzią / dołem wzburzony San – powtarzalność // rzeczy i spraw przyprawia o zawrót głowy / pies niesie w pysku śniętą rybę / słońce prześwietla kosmyk włosów”.
J.W.: Pytam o ten Sanok, bo interesuje mnie genius loci takich miejsc. Ciekaw jestem, czy odczuwasz działanie tego miejsca, w którym żyjesz?
J.M.: Tak, duch miejsca do mnie mówi, i z wiekiem, coraz wyraźniej słyszę głosy tych wszystkich pokoleń, i wiem, że nie jestem sam, że jest jakaś wspólnota, często bolesna, a to umożliwia przyglądanie się samemu sobie z większym dystansem i poczuciem humoru. Bez tego rodzaju uważności niemożliwe jest „nie wiem”, o którym mówiła Szymborska jako o źródle stanu poetyckiego; człowiek traci temperaturę sprzyjającą życiu, jego egzystencja staje się mechaniczna, powiela tylko schematy fortyfikujące ego. W naturalny sposób, najpierw, w dzieciństwie, nieświadomie, później w nieco inny sposób, przebiegało w moim przypadku to, co Eliade nazywa sakralizacją przestrzeni. Najzwyczajniej albo „najniezwyczajniej” – ustanawiałem swój półprywatny kosmos. A wtedy, stojąc na progu, mogłem uprawiać to, co w swoim przysłanym mi ostatnio artykule Cieślak-Sokołowski określa jako „lekturę stale oscylującą”, czyli próbującą uchwycić sens, a równocześnie zgadzającą się na niemożność jego odczytania. Z tym, że „czytam” w ten sposób, nie tylko książki, ale i świat.
J.W.: Twoje wiersze to także erudycja i swoisty hermetyzm. Czyżbyś nie umiał bądź nie chciał być „poetą naiwnym”? A może nie wierzysz w jakąkolwiek „naiwność” poety, pisarza współczesnego?
J.M.: Hm… Z tym mam problem już od dawna. Mój umysł funkcjonuje, w naturalny sposób, tak, że wychwytuje związki pomiędzy, często odległymi zjawiskami. (hehe…, kiedyś miałem sen, w którym pełniłem funkcję „holistic coordinator”; cokolwiek miałoby to znaczyć… ) Dlatego też, jako gatunek wypowiedzi najbardziej odpowiada mi esej. Nawiasem mówiąc, głównym zarzutem postawionym przez jednego z recenzentów mojej pracy doktorskiej, była nadmierna erudycyjność… I to, co dla mnie jest oczywiste, dla innych już nie jest takie. Dlatego muszę uważać, by w tekstach, które piszę, również w wierszach, na tyle, na ile to możliwe, precyzyjnie i logiczne budować wywód. Być może, to, co powiedziałem, przynajmniej częściowo wyjaśnia mój, jak mówisz „hermetyzm”. Dalej, to wszystko, co może sprawiać wrażenie, powiedzmy, epatowania erudycją, jest u mnie naturalne, jest integralnym elementem mojego „bycia w świecie”, inaczej nie potrafię funkcjonować. Wiersze, zawsze, staram się tak konstruować, by znaczyły również bez znajomości kontekstu, są to zazwyczaj konstrukcje wielopiętrowe, i tylko od kompetencji czytelnika zależy, gdzie zawędruje.
J.W.: Na ile, jeśli potrafisz to ocenić, ważne są te nazwiska, które pojawiają się w Twoich wierszach, te postacie? Nie boisz się posądzenia, ze to jedynie liczmany, mające wzbudzić podziw czytelnika, który prawdopodobnie nie wszystko to, co Ty, czytał i nie wszystko rozumie?
J.M.: Te postaci nie są liczmanami, ani nie są przypadkowe. Obcując z biografiami innych, wsłuchując się w głosy z przeszłości, staję się bardziej ostrożny w wypowiadaniu sądów o sobie, a równocześnie, poprzez innych, poznaję siebie i świat, zakorzeniam się w jakimś rodzaju przestrzeni wspólnej. Oczywiście, zazwyczaj są to ludzie, z jakichś powodów mi bliscy: np. Menocchio, Łyszczyński, Potocki, Caravaggio, Montaigne, Basho, Anioł Ślązak, Hypatia, Trakl i wielu innych. Są przywoływani wprost lub na zasadzie aluzji, jak również poprzez cytat. Towarzyszy temu również inna motywacja, wypływająca ze świadomości, że w jakimś sensie, wszystko już zostało powiedziane, ze nie mam innego wyjścia jak występować w swego rodzaju chórze. I, że to, co udaje mi się uchwycić, bo pisanie jest dla mnie aktywnością poznawczą, zawsze pozostanie jedynie fragmentem centonu.
J.W.: Kim jesteś w literaturze? Jak widzisz obecnie swoją postać i swoją, że tak powiem, literacką karierę?
J.M.: Właściwie mnie nie ma, ale miewam się dobrze.
J.W.: Mimo tylu opublikowanych książek, nie ma Cię? Od czego więc zaczynałoby się, Twoim zdaniem, bycie poety, literata?
J.M.: Nie ma mnie w sensie rynkowym, nie należę do pisarzy promowanych i nagradzanych. Natomiast mam grono wiernych, i – dodam – wyrobionych czytelników, co jest najważniejsze. Poetą nie jest ten, kto publikuje książki; wśród takich jest wielu zwyczajnych grafomanów – oni też mają swoich odbiorców, swoją publiczność. Doskonale zdajesz sobie sprawę z tego, że o publikacji decydują niejednokrotnie czynniki niemające wiele wspólnego z wartością publikowanego tekstu. No i coraz mniej ludzi jest zdolnych do hierarchizacji tekstów zalewających współczesnego odbiorcę.
J.W.: Czym jest dla ciebie poezja? Co daje ci wiersz – własny bądź cudzy?
J.M.: Poezja, od jakiegoś czasu, nie daje mi wyboru. Podstępnie zawładnęła całością mojej egzystencji. Nie można być poetą, powiedzmy w czwartki pomiędzy dziewiętnastą dwudziestą drugą. To tak, jakbyś ćwiczył karate jedynie w we wtorki i piątki – zawsze pozostaniesz jedynie wyrobnikiem. Przedtem tego nie rozumiałem. Poezja, jak już wspomniałem jest utrzymywaniem „nie wiem”, i obojętne, czy jest to „nie wiem”, o którym mówiła Szymborska, czy „nie wiem” mistrzów zen – stanowi jedyną drogę do poznania siebie i świata. Oczywiście, drogę tragiczną, bo towarzyszy jej świadomość przepaści oddzielającej słowo od rzeczywistości; słowo nie przylega do świata, który nazywa. Ursprache to tylko legenda. A myśmy dali się uwieść językowi, zapominając, że to jedynie system znaków, a nie rzeczywistość jako taka. Poezja jest rodzajem medytacji, jest próbą utrzymania nieustannej świadomości czy też uważności, o czym tak pięknie pisał Miłosz.
J.W.: Zen, uważność, karate. Czyżby Wschód z jego atrakcjami aż tak mocno działał na Twoją wyobraźnię?
J.M.: Słowo „uważność” odnajdziemy już u Reja, mógłbym równie dobrze odwoływać się do mistycznej tradycji Zachodu – na przykład Ojców Pustyni czy Mistrza Eckharta, czy do klasyków filozofii greckiej, aż po współczesną psychologię i filozofię (np. Schopenhauera czy Ciorana) niemniej – nie ma ,co ukrywać – należę do pokolenia, które, pod koniec lat siedemdziesiątych, z wypiekami na twarzy oglądało „Wejście smoka”, a potem dewastowało okoliczne płoty (śmiech). Mówiąc poważnie, filozofia buddyjska zajmuje w moim życiu bardzo ważne miejsce.
J.W.: Jacy autorzy są dla ciebie istotni? Jakie doświadczenie lekturowe uważasz za to, które cię uformowało?
J.M.: Z pewnością duży wpływ na mój warsztat poetycki mieli Miłosz, Herbert, Szuber. A wysoko cenię Tranströmera, Venclowę, Simica, Komunyakę, Heaney’a, Zadurę, no i Grochowiaka.
J.W.: Miłosz, Herbert, Heaney, Zadura… Trudno dopatrzyć się w Twoich lirykach tych wpływów. Chyba w niezwykle wybiórczy sposób brałeś od tych mistrzów to, co mieli najlepszego?
J.M.: Sęk w tym, że nie wybierałem. Po prostu zostałem uwiedziony. Tak więc, kiedy mówię o wpływach, nie mówię o czymś, co dostrzegam, a raczej o potencjalnych możliwościach wpływu. Choć Jacek Dehnel, z czego jestem dumny, wskazuje, iż moja poetyka jest rozpoznawalna, oryginalna, oraz na to, że posługuję się własnym, wyrobionym językiem.
J.W.: Czy dostrzegasz może zapóźnienie polskiej kultury, jej wtórność, drugorzędność wobec innych kultur europejskich, czy światowych i czy – jeśli to -dostrzegasz – miałbyś jakiś pomysł, jak można tę sytuację zmienić, na czym oprzeć się w walce o wysoki status kultury własnej?
J.M.: Nie, raczej mówiłbym o specyfice rozwoju polskiej kultury, o powtarzających się okresach stagnacji i zastoju, związanych z koniecznością angażowania się twórców w kwestie pozaartystyczne. Ale to jeszcze nie jest powód do rozdzierania szat.
J.W.: Żadnych kompleksów kulturowych wobec Francji, Niemiec, Anglii czy choćby Rosji?
J.M.: Nie, żadnych kompleksów. Pokora i świadomość (to ze Św. Tomasza), że możemy doskonale rozwijać się w obrębie miejsca, w którym przyszło nam żyć. Poza tym, nie uznaję odpowiedzialności zbiorowej – źle mi się kojarzy (śmiech).
J.W.: Mówi się czasem, że książka składa się z dwóch części: z tego, co autor napisał i z tego, czego nie napisał. Co powiesz o tej drugiej części w przypadku twoich książek? Czego nie napisałeś? Jakiego tematu, który – być może masz taki – dręczy cię i męczy, nie poruszyłeś?
J.M.: Nie wiem, czy tak jest. Wiem, że piszę o tym, co dotyka mnie bezpośrednio. Podobnie wygląda mój stosunek do pracy naukowej, więc w rezultacie zamiast zajmować się habilitacją, piszę wiersze.
J.W.: Są tacy, co uważają, że pisarz nie pisze o swoich tematach, tylko jak gdyby obok nich. A zatem, zakładając przez moment, że to twierdzenie jest słuszne, obok jakich tematów, jak myślisz, ty piszesz?
J.M.: Nie mam najmniejszego pojęcia, Jakubie.
J.W.: Jakimi cechami powinien dysponować twój idealny czytelnik? Co powinien wiedzieć zawczasu i na co powinien być przygotowany? Czego oczekujesz od swoich czytelników?
J.M.: Tak naprawdę nie mam żadnych oczekiwań wobec czytelnika, i żywię nadzieję, że on także ich nie ma. Ktoś niegdyś, już nie pomnę kto, podał świetną definicję miłości, która odpowiada mojemu idealnemu wyobrażeniu o relacjach pomiędzy autorem a czytelnikiem: ja jestem ja, ty jesteś – ty, ja idę swoją drogą, ty idziesz swoją – gdybyśmy kiedyś się spotkali, byłoby cudownie. Tak więc pomiędzy wierszem, a czytelnikiem może „zaiskrzyć”, ale nie musi. Po prostu idę swoją drogą – piszę, bo nie mam innego wyjścia.
J.W.: Dobrze, a jak to jest z Tobą i Internetem? Publikujesz całkiem sporo na Nieszufladzie, masz swoją stronę. Co daje Ci ta obecność w przestrzeni wirtualnej? Uważasz net za medium równe książce?
J.M.: Książka i Internet to dwa różne media. Każde z nich ma swoje zalety i ograniczenia. Dzięki Internetowi, publikując w portalu nieszuflada, dostaję praktycznie natychmiastową informację zwrotną czytelnika, którym czasami jest dobry poeta, albo niezwykle wrobiony i obdarzony wyśmienitym słuchem literackim – koneser poezji. Oczywiście, niejednokrotnie, muszę odsiewać wartościowe informacje od zalewu nijakich, głupich albo złośliwych komentarzy. Niemniej warto to robić. Z pewnością miało to dobry wpływ na mój warsztat.
J.W.: A poza korzyściami warsztatowymi dostrzegasz jeszcze jakieś?
J.M.: Oczywiście, szereg kontaktów wirtualnych przerodził się w realne znajomości z bardzo wartościowymi ludźmi, a to jest trudne do przecenienia. Internet daje mi także swobodę w docieraniu do informacji o najnowszych wydarzenia kulturalnych.
J.W.: Chyba nie tylko mnie znana jest Twoja sympatia dla Janusza Szubera, o którym nawet napisałeś książkę? Skąd ten poeta w Twoim życiu? Czemu akurat na niego zwróciłeś baczniejszą uwagę?
J.M.: Moja przygoda z Szuberem zaczęła się od sanockiego stowarzyszenia literackiego Korporacja Literacka, które przez kilka lat wydawało nawet swój samodzielny miesięcznik zatytułowany Dodatek Literacki, w pewnym okresie byłem jego redaktorem naczelnym – drukowaliśmy całkiem dobre teksty, np. niepublikowane fragmenty prozy Stasiuka, czy rozmowę z Grudzińskim. Janusz był jednym z inicjatorów całego przedsięwzięcia. W połowie lat 90-tych zostałem zaproszony na zebranie Korporacji, które odbywało się w domu Szubera, w starej kamienicy na Sienkiewicza. Na pożegnanie dostałem od poety w prezencie tak zwany pięcioksiąg, to znaczy pięć pierwszych tomików jego wierszy, wydanych jeszcze własnym sumptem. Podczas wieczornej lektury – jakby powiedział Herbert „moja kość ogonowa drętwiała wielokrotnie”. Na drugi dzień powiedziałem – „albo ja się na tym nie znam albo wkrótce będzie o tobie bardzo głośno”. To była, i jest poezja z najwyższej światowej półki. Więc wcale nie dziwiło mnie to, co stało się wkrótce – liczne prestiżowe nagrody, wyrazy uznania ze strony Miłosza, Herberta, Szymborskiej, Barańczaka i wielu innych, publikacja kolejnych tomów w najbardziej uznanych wydawnictwach w Polsce i na Świecie (np. „Wydawnictwo Literackie”, „Znak” czy „Alfred A. Knopf” w Nowym Yorku). Spotkanie Janusza zaowocowało wieloletnią, wypróbowaną już przyjaźnią, no i w końcu miałem kogoś, kto rozumiał mnie w pół słowa. A o reszcie można przeczytać w mojej książce Powidła dla Tejrezjasza.
J.W.: Czy według Ciebie tak zwany artysta, pisarz, poeta różni się czymś od innych ludzi, którzy artystami nie są? A jeśli tak, to czym?
J.M.: Zdecydowanie tak, wyróżnia go, albo wysoki poziom świadomości, albo kompulsywne uleganie nakazom nieświadomości,. Jung mówił o apollińskim i dionizyjskim modelu artysty. Możemy także przywołać model stworzony przez Nałkowskiego jeszcze w okresie modernizmu: ludzie-byki, ludzie-świnie, ludzie-drewna i forpoczty ewolucji psychicznej.
J.W.: Żartujesz, czy na serio dostrzegasz obecnie te typy Nałkowskiego?
J.M.: Trochę prowokuję, niemniej w społeczeństwie XXI wieku, które na pierwszy rzut oka mogłoby wydawać się amorficzną masą, da się zauważyć większość koncentrującą swoją egzystencję wokół modelu – sen, praca, prokreacja lub seks (byki), sporą grupę tych, którzy są tacy sami jak pierwsza, ale udają innych (świnie), trzecią – tych, którzy manipulują społeczeństwem, np. politycy, i czwartą – artystów, nadwrażliwców, outsiderów – wbrew pozorom ten gatunek jeszcze nie całkiem wymarł. Natomiast wątpię czy artyści stanowią „forpocztę ewolucji psychicznej”, choć, z drugiej strony, chciałbym w to wierzyć.
J.W.: Jak skomentowałbyś taki dwuwers poetki, Marty Podgórnik, który tu lekko strawestuję: „pilot mig-a zwycięża gdy samotnie leci / w pisarstwie nie ma miejsca na żonę i dzieci”?
J.M.: Ha, często bywa tak, że daimonion opętuje twórcę. W historii literatury można bez trudu wskazać na ogromną liczbę biografii pisarzy, którzy swojemu dziełu podporządkowali wszystko, w rezultacie całe ich życie osobiste legło w gruzach. Mam tylko cichą nadzieję, że bywają też takie modele pisarstwa, dla których dezintegracja i „podróże do piekieł” mogą stanowić jedynie pewien etap. Bez wątpienia konfrontacja z Cieniem jest niezbędna, podobnie jak rozwiązanie fundamentalnej dla każdego – kwestii samotności, czy też raczej osobności.
J.W.: Rodzina przeszkadza czy pomaga tak zwanemu artyście?
J.M.: Wszystko zależy od tego, jaka jest ta konkretna rodzina (mam namyśli związek), i czy „tak zwany artysta” uciekł w jej strukturę z lęku przed samotnością, czy też wybrał ją jako jedną z wielu możliwości egzystencjalnych.
J.W.: Czy zechciałbyś podzielić się kilkoma sekretami, jakie musiałeś posiąść, pisząc swoje wiersze i komponując swoje książki? Są może jakieś żelazne zasady, których przestrzeganie podczas tworzenia pomaga Ci w utrzymaniu stałego, wysokiego poziomu?
J.M.: Po pierwsze – skreślanie, po drugie – skreślanie, po trzecie – skreślanie. Ważne jest odkładanie tekstu, by powrócić do niego za jakiś czas, z odpowiednim dystansem i inną perspektywą.
J.W.: A etapy wcześniejsze? Szukania pomysłu, wyczekiwanie natchnienia – jak to u Ciebie wygląda? Przecież nie zaczynasz chyba od skreślania (śmiech)?
J.M.: Nie zdawałem sobie sprawy z tego, że oczekujesz egzegezy całego procesu twórczego (śmiech). Natchnienie, czyli najprościej mówiąc, podświadomy czynnik aktu twórczego, nie jest czymś, co jest całkowicie niezależne od naszej woli. Utrzymując świadomość, uczę się widzieć „jasno i w zachwyceniu”, a wtedy nietrudno o to, co nazywasz natchnieniem – to jest mój sposób na „szukanie pomysłu”. Oczywiście zdarzają się wiersze, które „wypadają” z nieświadomości już niejako „gotowe”. Zdarzają się frazy, które się śnią, a potem jedynie wymagają zapisania – tak było ze zdaniem „Milczenie stwarza przestrzeń sprzyjającą porozumieniu”. Pomysły biorą się z aktywnej, twórczej postawy wobec świata. Tak więc kultywując postawy twórcze, a jest to możliwe, stajemy się niejako „dostępni” dla natchnienia.
J.W.: Masz może jakieś pisarskie rytuały, pomagające Ci rozpędzić się podczas pisania i pomagające ożywić tak zwany geniusz?
J.M.: Piszę zazwyczaj przy stole w kuchni, paląc papierosy Luky Strike, pijąc zieloną herbatę, koniecznie Posti. Niemniej – wiersz „chodzi za mną” długo, więc piszę wszędzie, i w każdych warunkach.
J.W.: Trafiły Ci się kiedyś do pisania warunki dziwniejsze, jakaś zupełnie nieprzewidziana sytuacja?
J.M.: Jeden z ważniejszych dla mnie tekstów powstał w czasie próbnej matury z języka polskiego. A mówią, że szkoła niespecjalnie sprzyja natchnieniu (śmiech).
J.W.: Od czego zależy i czym tak w ogóle jest według ciebie dzisiaj sukces w literaturze?
J.M.: Nie wiem, łatwo się w tym wszystkim pogubić, pozostaje żywić nadzieję, że sukces zależy także od tego, czy książka jest dobra czy zła.
J.W.: W czym niby można się pogubić? Mógłbyś to nieco rozwinąć?
J.M.: Pogubić można się w tych wszystkich czynnikach pozamerytorycznych, które wpływają na sukces. Wszyscy wiemy, że np. – bywają Noble przyznawane ze względów politycznych, że w pewnym okresie uczniowie szkół średnich czytają w podręcznikach, że Jan Paweł II należy do najwybitniejszych polskich pisarzy…
J.W.: Czy jest w twoim życiu jakaś przestrzeń, w której sztuki, literatury nie ma wcale? Jeśli jest, to jak się z tym czujesz?
J.M.: Nie ma takiej przestrzeni, Jakubie. Wszystko jest literaturą, świat jest księgą, a piszący usiłuje ją odczytać, znaki mu się wymykają, sam jest jednym ze znaków, no i kto to wszystko pisze? Prawda, jak się wydaje, jest poza słowem. Być może proces pisania prowadzi poza słowo. Gołaszewska niegdyś pisała o tym, iż tworzenie siebie jest najwyższym wyrazem twórczości, Więc jeżeli utrzymujesz uważność wobec siebie i świata, poszerzasz pole świadomości – jesteś artystą.
J.W.: Jacku, ale czy przypadkiem na końcu myślenia o tworzeniu samego siebie jako „najwyższego wyrazu twórczości” nie stoją jednosezonowi zwycięzcy „Big Brothera”, „Idola” czy innego show w rodzaju „Mam talent”?
J.M.: Chyba żartujesz. Ekshibicjonizm „Idola” to zaprzeczenie świadomości, oryginalności i spójności – podstawowych wyznaczników twórczości. A „jednosezonowi” – jesteśmy wszyscy. Starożytni Grecy określali istoty ludzkie efemeroi – „jednodniowi”.
J.W.: Gdybyś miał przez moment wcielić się w rolę surowego krytyka czy recenzenta oceniającego twoje książki, to na jakie ich mankamenty wskazałbyś w pierwszym rzędzie?
J.M.: Trudna sprawa. Chyba nie jestem w stanie tego zrobić.
J.W.: A miewasz w ogóle momenty, kiedy Twoje wiersze wydają Ci się nieudane, w całości zbędne?
J.M.: Zdarzają się chwile, w których widzę bardzo ostro nieprzystawalność słowa i świata, a literatura, podobnie jak Miłoszowi, jawi mi się jako turniej garbusów.
J.W.: Co uważasz za swoje największe osiągnięcie i co jeszcze planujesz osiągnąć – w życiu, w literaturze?
J.M.: Spłodziłem syna, nawet dwóch, posadziłem drzewo i zbudowałem dom. Pomyśleć prześwit jest przyzwoitą książką. Jeżeli chodzi o przyszłość, to cierpię na uwiąd wyobraźni – wszystko, co dotyczy czegoś więcej niż dnia dzisiejszego, jest dla mnie abstrakcją.
J.W.: Czy literatura jest sexy?
J.M.: Jest bardzo sexy. Eros, w ujęciu Schopenhauerowskim splata się tu z Thanatosem i powstaje coś, co Witkacy nazwałby hoch explosiv. Moim studentom, zazwyczaj, na dobry początek, zadaję następującą zagadkę – co łączy język pojęty jako mówienie, seksualizm człowieka i śmierć, i oczywiście tropy winny prowadzić w kierunku antropologii erotyzmu Bataille’a: mówienie jest rodzajem zawłaszczania przestrzeni pomiędzy „ja” i nie-ja”, w dyskursie zanika ostatecznie ten, kto mówi, w akcie erotycznym, podczas „małej śmierci” ta przestrzeń zostaje także zniwelowana, czego symbolicznym ekwiwalentem jest choćby porzucenie bariery, jaką stanowi ubranie, a śmierć, oczywiście jest rodzajem zjednoczenia z całością bytu, poprzez zniweczenie tego, co poszczególne.
J.W.: A jest w takim razie w ogóle możliwy przypadek, kiedy literatura nie byłaby sexy?
J.M.: Kiedy widzę w księgarni na wystawie, dajmy na to „Przegryźć dżdżownicę” – to nie mam na nią najmniejszej ochoty. Ale z drugiej strony – są tacy, którym ten rodzaj seksu odpowiada, nie mówiąc już o samej autorce (śmiech).
J.W: Dziękuję Ci bardzo za rozmowę.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.