Ale jak ugryźć, gdy bestia jak z książki marcypani, marcypani, że aż mgliło, i coraz inteligentniej jest inteligentnym, subtelniej subtelnym…
Witold Gombrowicz
Podziemne wniebowstąpienie, tom czasem celnych, a często ekstrawaganckich krytyk poświęconych poezji Tymoteusza Karpowicza będzie od dnia wydania, nic w tym stwierdzeniu odkrywczego, stanowić na długie lata kanon wiedzy o warsztacie autora Odwróconego światła i problemach tej najtrudniejszej z liryk. Podzielone na części: Połóg, Światło, Przestrzeń, i Dopełnienie – dzieło licznych krytyków wnikliwe jest wnikliwie, inteligentnie inteligentne, a miejscami także subtelnie subtelne. I w związku z tymi atrybutami zbiorowej pracy chciałbym uwag kilka – bardziej na marginesie tomu niż w sprawie jego głównej zawartości – zapisać. Pisze oto we wprowadzeniu do swojego szkicu Przez chwilę, w zawieszonym śpiewie. Karpowicz i „ostatni wers” (w części Połóg) Jacek Gutorow: Poezja Tymoteusza Karpowicza to projekt nie do wiary. Projekt zasługujący na osobny namysł, osobną interpretację, osobną księgę. A zarazem projekt, w którym rozluźnieniu ulegają wszelkie rygory krytyczne i czytelnicze przyzwyczajenia. Ktoś mógłby dzisiaj powiedzieć, że nadszedł czas karpowiczowskiej syntezy (…). Wydaje mi się jednak, że nie pozwala na to sam projekt. I tutaj logika nakazywałaby krytykowi stanąć – skoro na więcej sam projekt nie pozwala – a jednak krytyk nie zatrzymuje się, bo nie może, bo projekt krytyczny nie dopuszcza aż takich zatrzymań. Pisze więc Jacek Gutorow dalej, a właściwie nie pisze, a lekko nam marcypani i mówiąc jego słowami mamy już tylko przepływ wody, ciągi dalsze, kontynuacje, kopie i kalki. (Zresztą niegłupie – dodam, żeby nie było.) Wybrałem głos Gutorowa, bo to głos i tak jeden z rozsądniejszych w tym tomie, a esej jego czytać daje się prawie swobodnie, czego nie o wszystkich krytyczno-literackich pracach da się tu powiedzieć. Dlaczego? Może dlatego, że niewielu, prawdziwie nikczemnie nikła liczba krytyków ma tyle dystansu do siebie, by jak Andrzej Falkiewicz stwierdzić: Trochę mniej pewności siebie na zakończenie. (…) Krytyk dopiero wtedy uznaje, że swe zadanie wykonał dobrze, gdy uda mu się przedstawić dzieło jako w gruncie rzeczy prosty rebus i przekona słuchaczy albo czytelników, że go rozwiązał. Z tego łatwego rozwiązania robi kłopotliwy prezent autorowi. Ale poza jego tekstem zawsze znajduje się ta nieobjęta reszta, która zostawia poecie nadzieję na nowe wiersze, czytelnikom możliwość własnych odczytań i miejsce dla innych krytyków. Po kilkudziesięciu latach uprawiania takiego rzemiosła trudno traktować swą pracę serio. Doprawdy, nie trzeba kilkudziesięciu lat, by to wiedzieć. Ale niektórym to i te kilkadziesiąt za mało… Dla mnie tom Podziemnego wniebowstąpienia jest tyleż przygodą ze względu na Karpowicza, co i świadectwem mrówczej pracy krytyków starszego i młodszego pokolenia, krytyków, co warto dodać, o bardzo różnym zapleczu warsztatowym. I właśnie owo zaplecze warsztatowe jest dla mnie największym problemem tej pracy, gdyż czytając marcypanienia wszelakie, które mi mają tekst Karpowiczowskiej księgi otworzyć, rozjaśnić i uczytelnić, nie wiem, czy Karpowicza mi panowie i panie krytycy uprzystępniają, czy metodologię sprzedają. Zapewne jedno i drugie, przypuszczam, dzieje się, kiedy czytam na przykład o liryce fenomenologicznej (Głowiński) albo o Karpowicza farmakonie (Czeczot). I w końcu nie wiem, czy sens form Karpowicza jest Lacanowski (Potkański), czy też raczej mam do czynienia z intelektualistycznym symbolizmem (Lipski). W zasadzie, proszę panów i panie krytyczki, wszystko mi jedno, gdyż i tak to są tylko stopnie, po których można, jeśli ktoś chce, wspiąć się do Karpowicza. Rzecz jasna, gestem swoim problem marcypanienia krytyków jedynie odsuwam, bynajmniej go nie kasując. Niestety, jest on nie do skasowania; zbyt mocny to fundament akademizmu, by go można było ot tak wyjąć spod całego olbrzymiego gmachu. I tylko gdzieniegdzie pojawi się myśl oryginalna, jak choćby Joanny Mueller, która cichcem milczkiem na marginesie swojej także inteligentnie inteligentnej i subtelnie subtelnej do granic pracy notuje: Być może w ogóle całą poezję lingwistyczną należałoby przemyśleć w tym kontekście na nowo? Zobaczyć w składających się na nią figurach już nie ciemne dziwactwa czy ornamentacyjne koncepty, ale bolesne ślady utraty zamieszkałe w sercu formy? Może powinno się pojąć słowiarstwo jako świadomie eksponowanie niedokonanych stanów mowy w „rzeczywistej obecności” konkretnego wiersza? W tym ujęciu poeci lingwiści zaczęliby przypominać już nie przeuczonych zadufków schowanych w bezpiecznym więzieniu języka, lecz raczej Leśmianowskich muzykantów celebrujących na bezludnej łące „uroczystość spełnionego nieistnienia”. Ich wiersze zaś ukazałyby się naszym oczom jako lamenty „minionej przyszłości”, chwalebne treny zszyte z pohańbionych skrawków języka, którym po prostu nie było dane przekroczyć inicjalnego progu wcielenia w tekst. To, co istotne wydaje mi się w podejściu Mueller, to przekonanie, że do artysty trzeb a podchodzić jak do artysty, więc nie od strony problemów, koncepcji, filozoficznych lub quasi-filozoficznych wniosków, a od strony sztuki, która ma tylko jedno zadanie: pilnować kształtu ludzkiego, to jest zdawać relacje z wszelkich deformacji, jakim człowiek jest albo może być poddawany. I gdyby od tego zacząć, może nie było by marcypanienia, ani tej wody przelewanej z próżnego w próżne. Tajemnica pozostałaby tajemnicą. Prawda artysty i dzieła – jeżeli jest – mogłaby zostać odkryta jako prawda. A gdyby w trakcie pisania o takim Tymoteuszu Karpowiczu ktoś przyznał się, że pisze, choć może i nie rozumie, to by w ogóle było bardzo wspaniale. Przynajmniej tak mi się dzisiaj zdaje.
„Podziemne wniebowstąpienie. Szkice o twórczości Tymoteusza Karpowicza”, pod redakcją: Bartosza Małczyńskiego, Kuby Mikurdy, Joanny Mueller, Biuro Literackie, Wrocław 2006.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.