wierzę że się wszystkiego doczekam
jak w piosenkach miłość musi być słodka i bolesna
jaki sąd w to uwierzy
Marta Podgórnik, stacja docelowa
1.
Wiersz tytułowy tej książki, w której zawarto cztery dotychczas wydane zbiory poezji Marty Podgórnik plus wiersze nowe, „pięć opakowań”, to utwór z tomu „Długi maj”, trzeciego w dorobku poetki. Czytamy w nim: „gdzieś na mapie świata maleńki znak / to moje trata-tata i ko-ko-ko-dak / niczego nie chce znaczyć spędzam parę chwil / przy twórczej pracy kpię lecz bóg wybaczy // wybaczy bo to jego praca moją pracą nikt / się nigdy nie wykarmi choć niejeden zwykł / szerzyć mity o sztuce cóż przeczą nauce / niejeden wszakże uległ owym mitom w mig // i czoło gładząc czule produkował wstyd / co spadł na moją biedną nie najtęższą głowę / któregoś dnia aptece zwiększę znacznie zbyt / a bóg przybije stempel okrągły „gotowe”.” Jest w tym utworze celny skrót dramatycznych wydarzeń, a to jest znak rozpoznawczy wielu utworów Podgórnik, lecz chyba nie warto spieszyć się tak bardzo i skracać opowieść, wszak Marta Podgórnik swoją nową książką zachęca do dłuższej i bez pośpiechu dziejącej się podróży. Zachęca do przejścia raz jeszcze przez debiutanckie „Próby negocjacji”, zachęca do wejścia w świat „Paradiso”, a wreszcie serwuje „Długi maj” i „Dwa do jeden”. Na koniec zaś proponuje jeszcze jedną osobistą historię, o tytule zabarwionym, jak często u tej autorki, lekką ironią: „Gwiazdor rocka i królowa disco”. Czy warto z zaproszenia skorzystać? Warto.
2.
Otwórzmy tę książkę na chybił trafił. Proszę, oto w wierszu „marny pożytek” czytamy: „na ile błyskotliwych fraz przełożę ten smutek? / to zależy od formy. nie wiersza, a mojej.” Jeszcze raz na chybił trafił? Proszę, jest liryk „wycieczka pod most” i takie końcowe dwa wersy: „mój miły / wciąż mam serce, tylko coraz mniejsze”. A zatem: poetka miłości. Czytając „Pięć opakowań” w sposób naturalny pojawić się musi ta klasyczna zbitka dwóch słów: poetka miłości. Jakże jednak inny to głos od głosów wielu tak zwanych poetek miłości. Poetek, które uparły się pokazywać miłość wyłącznie cukierkową, sentymentalną, wykastrowaną z agresji, ckliwości, szaleństwa, głupoty i – to grzech największy, gdy pisze się o uczuciach – dramatyzmu. Marta Podgórnik została jedną z najlepszych, moim zdaniem, poetką miłości przełomu XX i XXI wieku, ponieważ stara się zachowywać, nie, nie tyle z godnością (choć to też), ile z konieczną dozą autoironii. Z autoironią gra tez z zastaną i przenicowaną konwencją kobiecej liryki miłosnej. Gra perfekcyjnie. To dziwi? Mnie nie bardzo. W końcu nie może inaczej i tylko w ten sposób jest w stanie stanąć wobec przetaczającej się po niej i przez nią „powodzi tandetnych poruszeń” (z wiersza „lipiec”), nie tonąc w owej „powodzi”, lecz nadając komunikaty takie, jak np. w „unplugged”: „skomle we mnie suka oddana w dobre ręce, / błądzące właśnie pomiędzy udami. kochałam / poprzedniego pana zbyt mocno, by jego / nagła zmiana mogła mną nie wstrząsnąć. / ale to normalka.” I tylko broniąc się przed własnymi porywami sentymentalizmu, broniąc nader skutecznie i poetycko wspaniale, może Marta Podgórnik kreować bohaterkę liryczną, która w takim np. utworze jak „reflektarz”, w strofie pierwszej – stwierdza: „moje serce zna milion pieśni niespełnionych żądz / lecz zamiast pieśni chcecie fachowej porady / jak bezbrzeżny smutek bez przyczyny wypchnąć / za burtę swej zmęczonej łodzi”. I tylko tocząc nieustającą walkę z autodestrukcyjnymi porywami serca może ta bohaterka liryczna powiedzieć samej sobie (i każdemu, kto jej emocje i myśli podziela), jak w końcówce „reflektarza”: „bo przeznaczeniem twoim jest smutek bez kresu / i przeznaczony jesteś by rozdać go innym // wydawaj ciało, które jest naczyniem smutku / i które jest bez woli i nie zna zmęczenia / a każdy jego grzech jest emanacją smutku / i słowa tego wiersza podyktował smutek”.
3.
No dobrze: miłość i smutek. Ładne, klasyczne i proste w sumie tematy. Dlatego dobrze, że w pewnym momencie Marta Podgórnik każe swojej bohaterce wygłosić kwestię: „łatwo użalać się nad sobą, nad tobą / przyjemniej” (z wiersza „referat lub artykuł”). Ale, chciałoby się od razu lekko skręcić i zadać pytanie, czy możliwa jest według Marty Podgórnik i jej bohaterki tak zwana miłość szczęśliwa? Zagadkowa kwestia. W wierszu „luxemburg i inne wiersze” czytamy: „raz tylko byłam szczęśliwa w miłości ale źle się skończyło / tę porywającą skądinąd historię właśnie sprzedałam / gazecie kobiecej za pierwsze przyzwoite honorarium”. Widzimy już, jak to jest: to wyższe piętra ironii, autoironii i – jak by może powiedział Peter Sloterdijk, autor „Krytyki cynicznego rozumu”, w której to słowo wraz z opisem dokładnym się zjawia – kynizmu. Tego szlachetnej odmiany dziedzictwa Diogenesa, które użyte być może w obronie przed cynizmem prostym, chamskim i nic poza tanim i łatwym szyderstwem nieoferującym. Niestety, choć raczej kyniczna niż cyniczna, tę możliwą do pomyślenia miłość szczęśliwą kontrapunktuje Podgórnik z rozmysłem nie tylko, gdy się jej zarys pojawia. Pisze o niej Podgórnik w wielu miejscach, także np. w „paradiso”, gdzie mamy również do czynienia z ujawnieniem pewnego schematu miłości nieszczęśliwej, schematu podobnego do samospełniającego się proroctwa. Pisze Podgórnik: „całując twoje włosy parząc pierwszą kawę / puszczając wodę do wanny czuję się chwilowo / jak twoja żona to natychmiast mija gdy wychodzisz / pozostaje po tobie mały nieporządek // nigdy nie byłam święta choć z pewnością teraz / jestem lepsza niż przedtem to dość oczywiste / natomiast na pisaniu odbija się to coraz / gorzej i gorzej bardzo mnie to bawi // więc i po tej przygodzie pozostanie smutek / obierki fotografii kilka kruszyn wiedzy / na niebezpieczny temat i zapach czułości / którego nie znoszę zmywać w porannej kąpieli // ale teraz śpisz przy mnie bezpieczna lokata / wilgotnego dotyku powłóczystych spojrzeń / wiem że to tchórzostwo wypatrywać końca / po którym pozostaje mały nieporządek”. A zatem: klęski są tu przewidywane. I może dlatego najtrudniej nie jest bohaterce lirycznej wierszy Marty Podgórnik pisać o tym, co ją boli i co jest jej miłosną, uczuciową klęską. Najtrudniej jest przyznać się do zwykłego marzenia. Bohaterka liryczna Marty Podgórnik ma jednak w sobie, co trzeba podkreślić, konieczną do tego odwagę. Dlatego w liryku „jeden” czytamy: „nikt w to nie wierzył, a umiem / gotować i lubię na niego patrzeć, kiedy je. więc / jednak można dojrzeć, dojrzeć do pisania do tej jednej // szuflady, która ma znaczenie. a co jeszcze chciałabym / przeprowadzić z równym powodzeniem, dla równej / albo większej jeszcze satysfakcji mojej i przychylnego / (jednak!) otoczenia? tylko to: jeden czuły wiersz / na całą książkę, jeden naprawdę czuły, jak szept podczas snu.”
4.
I muszę tutaj na chwilę to cytowanie przerwać i muszę na marginesie tych wyimków z „Pięciu opakowań” coś jeszcze z innej strony wziętego napisać. Otóż, czytając wiersze miłosne Marty Podgórnik, przypomnieć się mogą książki takie jak „Toksyczne związki” czy „Kobiety, które kochają za bardzo”, których autorki, Pia Melody, Robin Norwood i inne terapeutki starają się wyjaśnić różnicę między uczuciem a uzależnieniem, czułością a wykorzystaniem, empatią a nie dostrzeganiem i nie respektowaniem granic osoby własnej oraz partnera. W kontekście takiej popularnej i poradnikowej literatury liryka Marty Podgórnik wygląda jak przeprowadzana na bieżąco i na żywym organizmie korekta uczuć własnych i własnej relacji do świata. Bo czyż nie o toksyczności związków i kochaniu za bardzo (a przynajmniej za bardzo w stosunku do oferowanych współczesnie realiów) mówi taki na przykład fragment prozy „Kobieta Jego Życia”, z ostatniej części „Pięciu opakowań: „Siedzieli na kanapie w jej mieszkaniu i oglądali „Casablankę” na wideo. Mniej więcej po słynnym momencie „zagraj to jeszcze raz, Sam”, ściągnął jej bluzkę, a resztę ściągnęła sama. Kochali się kilka godzin. Zrobiła drinki, podała mu papierosa. Powiedział nagle: „Muszę znaleźć wreszcie kobietę mojego życia”. Jako jego najlepsza przyjaciółka, życzyła mu powodzenia.”? Czy ni o takiej toksyczności mówią w gruncie rzeczy niemal wszystkie wiersze miłosne Podgórnik? I jeśli bohaterka liryczna, głos z wierszy Marty Podgórnik jest tak poruszający, to prawdopodobnie dlatego, że wypowiadane przez nią, przez ten głos prawdy, strzępy opowiadanych historii, fragmenty wyznań o kolejnych związkach, traumach, klęskach i niemożności zyskania wewnętrznego spokoju inaczej, jak za cenę samobiczowania – te historie, te nieraz cynicznie (ale bardziej: kynicznie) brzmiące uwagi są tak prawdziwe, tak doskonale przylegają do realiów współczesnej rzeczywistości, współczesnej emocjonalności, przynajmniej w tej części świata. Bo czyż nie przylegają do naszych obecnych wyobrażeń o tak zwanej miłości wersy takie, jak z „już dobrze”: „rozstanie jest o wiele prostsze gdy nie poprzedza go miłość / a miłość – życzmy sobie obywać się bez niej / spać możemy z kimkolwiek albo nawet wcale / grzecznie jest oddać posiłek temu kto napluł nam w talerz”. I czy nigdy nie pomyśleliśmy, jak bohaterka „nocnego telefonu”: „wierzyłam gdy mówiono że już nie zadzwonisz // wierzyłam że warto sobie ułożyć to tamto / tak na wszelki wypadek gdybyś się rozmyślił / wierzyłam że dwóch lub trzech zastąpi ciebie / a teraz wstyd mi bo im się udało”? Koniec dygresji.
5.
Dlatego, myślę, dobrze, że jest ten dystans, ta kpina z samej siebie w całej twórczości Marty Podgórnik. Kpina, który czasem wygląda jak w wierszu „randki i wywiady”, którego początek brzmi tak: „tak ostatnio najbliższa jest mi poetyka / amerykańskich dramatów obyczajowych / nadawanych w wieczornym paśmie tv / komercyjnych. i te tytuły cykli: okruchy życia, //prawdziwe historie – lepsze to / niż „miej oczy szeroko otwarte”. / chyba po kokainie? nudy na pudy, najdrożsi.” Kpina, która mając za tło czarną rozpacz, pozwala Marcie Pogórnik napisać, jak w liryku „płytoteka”: „nie popełniłam dzisiaj samobójstwa, bo nie umiałam znaleźć / płyty ze stosownym utworem. mogło to być „my way” / w wykonaniu sida, lou reed lub marianne faithfull. / zamiast tego upiłam się dwoma i pół butelkami merlota / wybierając przyszłość przy stingu i violetcie villas.” To naprawdę wielka umiejętność – tak wychodzić z opresji przez własne uczucia stwarzanych. I przypomina mi się jeszcze w tym miejscu Gombrowicz, który gdzieś chyba w „Dzienniku” notował (cytat podaję z pamięci, być może więc niedokładny): „Mogę być kaleką, ale kiedy umiem bawić się tym swoim kalectwem, to jestem król”. Marta Podgórnik zdaje się rozumować podobnie: może żyć i pisać o wszystkim, dopóki umie śmiać się przez łzy. Zresztą, jak napisała w wierszu „[drogie życie chciałam cię doświadczyć]”: „drogie życie chciałam cię doświadczyć / no i doświadczyłam i na cóż nam teraz / te brewerie histerie rozdzieranie szat / na półprzytomnym ciele oszalałym // jak okaleczony procesor tracącym krew / jakkolwiek nie byłaby zimna och życie / czy mam się użalać czy raczej pocieszać / powiedz prawdę nie wierzysz tym łzom.”
6.
Powiedzmy wreszcie: wszystko to nie byłoby tak atrakcyjne, gdyby nie forma. Marta Podgórnik wie, kim jest, w końcu sama napisała w utworze „handle with care”: „trzymasz w ramionach przyszłość narodowej kultury, / kiciu, nową Marię Dąbrowską – / nie bądź zbyt brutalny.” Ale nie byłaby Podgórnik soba, gdyby i ze swojego klasycyzmu nie zażartowała. Zrobiła to raz w wierszu „żenujący klasycyzm”, pisząc: „więc dobrze, że zapomnieć proponujesz mi / i że nie chcesz powtarzać błędu – błąd był mój / jak moje jest królestwo i smok co w nim śpi / i tęsknota do tego co już poszło w chuj”. I drugi raz, w utworze „jednostki pamięci” z tomu „Paradiso”: „tymczasem niestety / choć świeżo upieczona klasycystka muszę / wyznać z żalem, że świat się kręci wokół chuja // dalej.” I to też cenne, że to, co z kultury, nie zaciera w wierszach Podgórnik tego, co z choćby najniżej położonej natury. I ta zbitka wulgarnej dosadności w kontekście finezyjnych konstrukcji lirycznych – to daje efekt, o jakim inni poeci i poetki mogą jedynie pomarzyć. Cóż, trzeba wiedzieć, co robić. Podgórnik wie, napisała o tym nie raz, a bodaj najprecyzyjniej w liryku jednym z ostatnich w tej książce, znakomitej „korporacji”: „a gdy to się rozpocznie nie mieć w oczach łez / tylko się wręcz pogodnie uśmiechać do świata / wziąć za rękę chłopaka póki jeszcze jest // a gdy to się zakończy bez końca się dawać / posuwać przelatywać przelatywać posuwać / posuwać przelatywać i więcej nie płakać / to się nazywa mój świecie mieć gest”. Podgórnik wie co jeszcze. Wie, jak nie wypaść z obiegu, który na pewno często się jej sam w sobie nie podoba, ale – innego nie ma. Mówi o tym liryk „mały nostradamus”: „w pół roku sypiania w kółko z tym samym facetem / zostałam z tyłu jeśli chodzi o rozwój swych intymnych / technik co gorsza zaczęłam roić jakieś / białe domki. // wypadłam z obiegu, omijałam rauty, a teraz, kurwa, / nie mam o czym pisać. a młodość już nie taka / i już inne damy zapewniają sobie szybki skok na łamy / co gorsza beztalencia”. Tym się jednak nie zajmę. To mógłby być temat na inna recenzję z tej książki.
7.
Na koniec jeszcze fragment. Tytuł i te cztery wersy pozwolę sobie zostawić bez komentarza. To „niedzielny obiad”: „jest takie miejsce w mieście / taka wściekłość w ruchach / ten jeden w życiu moment / kiedy wiesz co tracisz”.
Marta Podgórnik, „Pięć opakowań”, Biuro Literackie, Wrocław 2008.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.