Jakub Winiarski: Kilka słów o tobie. Kim jesteś w literaturze? Jak widzisz obecnie swoją postać i swoją literacką karierę? Jak lubisz o tym mówić, a jak nie lubisz?
Magdalena Zimniak: Jestem nauczycielką angielskiego we własnej szkole, autorką kilku książek, żoną mojego męża i matką dwóch udanych córek. Rozśmieszyło mnie pytanie, kim jestem w literaturze. W pierwszym odruchu chciałam powiedzieć, że sąd należy do potomności, a przynajmniej do czytelników moich książek, ale rozumiem, że pytanie ma na celu przedstawienie się osobom, które mnie nie znają. Piszę powieści, które niektórzy określają mianem thrillerów psychologicznych, inni obyczajówką z elementami kryminału, niekiedy dodaję trochę fantastyki. „Kariera” – wielkie słowo, ale mam nadzieję, że stanę się bardziej rozpoznawalna, a grono moich czytelników wzrośnie. Nie przepadam za mówieniem o karierze, nie mam osobowości celebrytki. Lubię natomiast rozmawiać z ludźmi, którzy przeczytali moje książki, chcą podzielić się wrażeniami, o coś dopytać.
J.W.: O co zwykle dopytują, jak już mają okazję?
M.Z.: Najczęściej pytają, czy miałam ciężkie życie, czy ktoś mnie krzywdził, bił, więził. Mówiłam, że nie, że wszystko wymyślam, ale koleżanki wyśledziły, że to ja w ten sposób traktuję męża, więc nie mam już wyboru, muszę się przyznawać. Padają też inne pytania: czy Marzenie z „Willi” uda się ułożyć życie, albo jak potoczą się dalsze losy bohaterów „Jeziora cierni”? Czasem czytelnicy zastanawiają się, dlaczego nie postawiłam kropki nad i czy planuję ciąg dalszy. Wypytują też o szczegóły, na przykład dlaczego ktoś nie zrobił testów, aby poznać prawdę o swoim pochodzeniu. Bardzo mnie to cieszy, bo oznacza, że książka jest czytana dokładnie.
J.W.: Od kiedy wiedziałaś, że chcesz pisać?
M.Z.: Od dzieciństwa marzyłam o zostaniu pisarką. Lubiłam wymyślać historie, opowiadałam je koleżankom, młodszego brata zmuszałam do zabawy według wymyślonego przeze mnie scenariusza. W drugiej klasie podstawówki nauczycielka kazała mi ćwiczyć kaligrafię i przepisywać coś do specjalnego zeszytu. Wykorzystałam okazję i napisałam piękną baśń o złym królu, pięknej królewnie i dzielnym królewiczu. Byłam z niej bardzo dumna. Nauczycielka spojrzała i stwierdziła, że mój charakter pisma nadal wymaga dopracowania. To było pierwsze rozczarowanie młodej pisarki. Kiedy byłam nastolatką, zdarzało mi się tworzyć opowiadania, których zazwyczaj nie kończyłam, a jeśli nawet, ginęły, bo nie byłam zbyt zorganizowana, a komputery nie były powszechnie dostępne, żeby pomagać takim jak ja. Później robiłam dużo innych rzeczy, ale marzenie o pisaniu gdzieś tkwiło, dlatego kilka lat temu postanowiłam spróbować. Zaczęłam od opowiadań, później przerzuciłam się na powieści. W tej chwili jestem uzależniona. Sztuki kaligrafii niestety nie opanowałam do tej pory.
J.W.: Opowiedz, proszę, o tym uzależnieniu? Jakie są objawy? Co z „zespołem odstawieniowym”? (Śmiech.)
M.Z.: Mam dwa nałogi. Jednym jest kawa, drugim pisanie. Kawę piję, bo lubię rytuał i po to, żeby zachować jasność myślenia. Piszę, bo jest coś, co domaga się uporządkowania i uzewnętrznienia. Uprawiałeś kiedyś intensywnie jakiś sport? Ja grałam zawodniczo w tenisa. W dzień bez treningu czułam się fizycznie chora. Mdłości, zawroty głowy. Trochę podobnie jest teraz, gdy nie piszę. Na szczęście odnosi się to tylko do okresów, kiedy jestem w Warszawie. Gdy wyjeżdżamy na wakacje, obie potrzeby, zarówno naszpikowania się kofeiną, jak i przelewania na papier historii, słabną. Przez tydzień potrafię obyć się bez jednego i drugiego, a zdrowie nie szwankuje. Później wracam do poprzedniego stanu.
J.W.: Czym jest dla ciebie określenie literatura kobieca? Etykietką, która pomaga? Etykietką, która przeszkadza? Czymś jeszcze innym?
M.Z.: Mój pogląd na literaturę kobiecą ewoluował. Początkowo sądziłam, że podział jest sztuczny i nic nie wnosi. Uwierzyłam w stereotyp, że to książki miałkie, mało ambitne, podrzędne. Mężczyźni, z pogardą odnoszący się do kobiecego pisania, ukuli termin i nadali całą pogardliwą otoczkę. Wiele się jednak zmieniło. Powieści określane jako literatura kobieca często nie są tanim romansem. Oczywiście, że wątki miłosne są ważne, ale najbardziej istotne jest odwołanie się do emocji. Nie odmawiam mężczyznom prawa do emocji i nie uważam, że są mniej męscy, czytając takie pozycje. Literatura kobieca jest nie tylko dla kobiet!
J.W.: Spotkałaś mężczyzn, którzy by cenili literaturę kobiecą? Jakie są ich reakcje, kiedy już poznają ten rodzaj pisania?
M.Z.: Spotkałam. Jeśli uznajemy, że literatura kobieca to nie tanie, banalne romanse, ale książki odwołujące się do emocji, cóż w tym dziwnego? Jak powiedział jeden z moich przyjaciół, wkurza go, kiedy odmawia mu się prawa do emocji. Jeśli mężczyzna lubi tylko filmy akcji, nie zainteresuje go czytanie o rozterkach kobiety, która po traumatycznych przeżyciach przenosi się na wieś. Specjalnie podałam przykład najbardziej wyśmiewany, bo nawet z tak ogranego motywu można wyciągnąć coś świeżego. Moja koleżanka pisarka, Hanna Cygler, zawsze podkreśla, że pisze książki kobiece. Pamiętam jej spotkanie autorskie i męskiego czytelnika. Ktoś zapytał, czy nie przeszkadza mu, że czyta literaturę kobiecą. W odpowiedzi usłyszeliśmy: „Nie wiedziałem, że to kobieca”.
J.W.: Dlaczego ta literatura kobieca jest tak po macoszemu traktowana przez opiniotwórcze dzienniki, tygodniki, portale kulturalne? Jak to jest, że tyle osób ją czyta, a krytycy tak bardzo na nią narzekają? Co o tym myślisz?
M.Z.: Do tej pory w świadomości krytyków pokutuje stereotyp: literatura kobieca to literatura dla kucharek. Pomijając krzywdzące i pogardliwe określenie (kucharki bywają często bardziej błyskotliwe niż biznesmeni), poważni krytycy nie znają i nie chcą poznać literatury kobiecej. Operują kilkoma nazwiskami, wyśmiewają, próbują obrzydzić, co paradoksalnie zwiększa sprzedaż. Zagraniczne autorki tego gatunku: tworząca literaturę popularną Jodi Picoult, czy idące w literaturę środka lub wysoką Majgull Axellsson albo Joyce Carol Oates są omawiane, analizowane, czasem wymieniane jako kandydatki do Nobla. Przeczytałam jakiś czas temu, że nie ma u nas odpowiedników tych pisarek. To nieprawda, poczytajmy Fryczkowską czy Wardę i znajdziemy odpowiedniki.
J.W.: Że krytycy nie czytają – rozumiem. (Śmiech.) Czemu jednak pisma kobiece nie próbują sięgnąć do tych autorek, zobaczyć, jakie to bogactwo? Masz jakąś teorię na ten temat?
M.Z.: Czasem chyba sięgają. Wiem, że ukazywały się artykuły o Marii Ulatowskiej czy Agnieszce Lingas-Łoniewskiej. Pojęcia nie mam, dlaczego tak mało. Mogę mieć tylko nadzieję, że to początek i będzie coraz lepiej.
J.W.: Co jest dla ciebie najważniejsze w pisaniu?
M.Z.: Najbardziej interesują mnie reakcje w sytuacjach ekstremalnych, dlatego moi bohaterowie nie mają łatwo. Kobieta zamknięta przez męża w piwnicy, inna, która nagle traci rodziców, a jej świat rozsypuje się pod wpływem czytanych w tajemnicy pamiętników ciotki. Wszyscy podejmują walkę. Nie zakładam zwycięstwa, ale muszę ich przez te bitwy przeprowadzić.
J.W.: Uważasz, że taka sensacyjność, taka świadomość, że zawsze jest jakaś walka do podjęcia jest ważna dla atrakcyjności książek? Na tym się opierasz, wymyślając fabuły?
M.Z.: Sądzę, że w większości książek taka walka występuje. W niektórych wyraźniejsza, w innych bardziej subtelna. Czasem bohater walczy ze światem, kiedy indziej z wrogiem wewnętrznym. Jeżeli wszystko jest cacy, o czym tu w ogóle pisać? Odpowiadając na pytanie: tak, uważam, że to bardzo ważne. Nie zaczęłabym pisać, nie wiedząc, czego dotyczy walka.
J.W.: Czy przy pisaniu trzymasz się jakichś zasad? Masz swoje pisarskie reguły?
M.Z.: Początkowo pisałam intuicyjnie, zapewne ignorując większość zasad. Później poczytałam trochę o pisarskich regułach i dostosowanie do nich formy wydaje mi się z korzyścią dla książki. Każdemu polecam podręcznik Nigela Wattsa „Jak napisać powieść”. Sporo uporządkowały mi również warsztaty z Agnieszką Kruk–Tomaszewską.
J.W.: A jakieś twoje prywatne reguły? Masz coś takiego? Zasady, które sama dla swoich książek wymyśliłaś, żeby były jak najlepsze?
M.Z.: Z niechęcią zaprzeczam. Chyba, że za regułę przyjmiemy wielokrotne czytanie własnego tekstu, aż robi się od niego niedobrze.
J.W.: Co jest najprzyjemniejsze w pisaniu książki?
M.Z.: Zatracanie się w świecie bohaterów, a równocześnie wiedza, że to jedynie fikcja. Niekiedy spotykam się z pytaniem, jak wytrzymuję psychicznie, pisząc o takich okropnościach. Wytrzymuję. Świat wymyślony i świat prawdziwy nie mieszają mi się. Pisząc, lepiej czuję się w mroku niż w jasności.
J.W.: I nie czujesz się poobijana psychicznie, kiedy napiszesz serię mocnych, nawet brutalnych scen?
M.Z.: Zazwyczaj nie. Był jednak jeden wyjątek. Mocno przeżyłam niektóre sceny z powieści, która niebawem się ukaże. Dotknęłam w niej rzeczy, które wydają mi się najstraszliwsze. Żeby nie dawać spoilerów, powiem tylko, że wiążą się z krzywdą dzieci.
J.W.: Co jest najtrudniejsze w pisaniu książki?
M.Z.: Przelanie historii na papier, dobranie słów. Genialna opowieść tkwi w głowie, wystarczy nadać odpowiednią formę i wyjdzie arcydzieło. Niestety, odpowiednia forma się wymyka i arcydzieła nie ma.
J.W.: Jak ważna jest dla ciebie forma? Co rozumiesz pod tym słowem?
M.Z.: Forma to konstrukcja i język. Jest równie ważna jak treść i przekaz.
J.W.: Czy udało ci się szybko skończyć książkę? Miałaś chwile zwątpienia?
M.Z.: Nie wiem, co uważasz za „szybko”. Jedną książkę piszę zazwyczaj około roku. Tempo wydaje mi się przeciętne. Oczywiście, że miewam chwile zwątpienia. Czytam to, co napisałam i czuję, że historia nie ma nic wspólnego ze świetną opowieścią, którą wymyśliłam. Nie będę tego ciągnąć, bo po co? Na szczęście mój pierwszy czytelnik i krytyk potrafi postawić mnie do pionu. Nie kadzi, wskazuje niedostatki, jednocześnie znajduje coś pozytywnego.
J.W.: Pierwszy krytyk? Kim jest ta tajemnicza postać? Możesz coś więcej o nim?
M.Z.: To nie jest wielka tajemnica. W każdej ze swoich książek dziękuję Marcinowi. Poznałam go na pewnym portalu literackim, później spotykaliśmy się wielokrotnie. Zawsze potrafi dostrzec esencję, ma świetne uwagi. Bardzo cenię również jego pisarstwo, chociaż w świecie wydawniczym nie ma szczęścia. Opublikował opowiadania w jakichś antologiach, nadal czeka na wydanie powieści. Wierzę, że to nastąpi, bo jego twórczość jest tego warta.
J.W.: Jaki miałaś sposób na zmotywowanie się do pisania?
M.Z.: Jestem dość leniwa i, jak wyjawiłam wcześniej, mało zorganizowana. Jedyną możliwością jest narzucenie sobie żelaznej dyscypliny. Niezależnie od weny piszę codziennie. Oczywiście raz jest łatwiej, innym razem trudniej, ale jeśli odpuściłabym sobie, miałabym problemy z powrotem. Wierzę w powiedzenie Edisona: „Genius is one percent inspiration, ninety–nine percent perspiration”. Jeśli się nie wypocisz, nie napiszesz.
J.W.: Pytanie na rozluźnienie. Czym jest dla ciebie poezja? Co daje ci wiersz – własny bądź cudzy?
M.Z.: No to się spięłam. Słabo znam się na poezji, ale lubię niekiedy poczytać Szymborską, Asnyka czy Pawlikowską–Jasnorzewską. Innych też, ale nie zasypię cie nazwiskami. Po prostu lubię, nie analizuję, nie rozbieram na czynniki pierwsze. Sama napisałam kilka wierszy, ale za nic w świecie nikomu bym ich nie pokazała.
J.W.: A gdyby wydawca nalegał, kusząc nakładem i zaliczką? (Śmiech.)
M.Z.: Podobno wszystko jest na sprzedaż, więc jeśli zaliczka byłaby odpowiednio wysoka, może bym to rozważyła. Mówiąc poważnie, wydaje mi się to nieprawdopodobnie, pomijając fakt, że moje wiersze nie przedstawiają wartości dla nikogo oprócz mnie. W dzisiejszych czasach poeci nie mają łatwo. Jeśli któremuś uda się wydać coś bez współfinansowania, to już jest sukces.
J.W.: Jacy autorzy są dla ciebie istotni? Jakie doświadczenie lekturowe uważasz za to, które cię uformowało?
M.Z.: Jest wielu autorów dla mnie istotnych, ale spróbuję się ograniczyć. Faulkner, Poe, Prus, Emily Bronte. Formowały mnie i formują różne książki, ale chyba najsilniej przemówił mrok „Światłości w sierpniu”, a Joe Christmas pozostaje ulubionym bohaterem.
J.W.: Za co polubiłaś Joego i co w tym zestawie robi Poe?
M.Z.: Joe Christmas nie jest bohaterem do lubienia. Powiedziałabym raczej, że jestem zafascynowana pokręconą osobowością, cierpieniem, które zadawano jemu i które on ze wściekłym okrucieństwem zadaje innym. Jest synem białej kobiety, być może płynie w nim również murzyńska krew. Nie jest w stanie określić własnej tożsamości, nie czuje przynależności do żadnej grupy. Joe Christmas. JC. Jesus Christ. Pisarze amerykańscy często odnoszą się do Biblii. Poe wpisuje się w ogólny klimat. Wykorzystuje powieść gotycką do własnych celów. Jest groza, ale są również niesamowite portrety psychologiczne. Jego opowiadania są niezwykle uporządkowane, przestrzegają zasad żelaznej logiki. Pisałam z Poego pracę magisterską: „The inner world of Poe’s characters”.
J.W.: Czy dostrzegasz może coś takiego, jak zapóźnienie polskiej kultury, jej wtórność, drugorzędność wobec innych kultur europejskich, światowych? A jeśli to dostrzegasz – miałabyś może jakiś pomysł, jak można tę sytuację zmienić, na czym oprzeć się w walce o wysoki status kultury własnej?
M.Z.: Nie czuję się znawcą kultury. Z pewnością mamy znacznie gorsze możliwości i trudniejszy start. Kiedyś przeprowadziłam z jedną ze swoich grup dyskusję, czy Szekspir byłby równie znany, gdyby urodził się w innym kraju. Doszliśmy do wniosku, że nie i to wcale nie dlatego, że tworzyłby słabiej. Kraj taki jak Polska nie rozpropagowałby go za granicą, ba, genialny dramaturg miałby szczęście, gdyby był znany u nas. Obecnie, jeśli chodzi o literaturę, widzę błędne koło. Wydawcy promują książki autorów zagranicznych, rodzime pozycje traktując po macoszemu. Oszczędzają często nie tylko na promocji, ale również na rzetelnej redakcji. Czytelnicy sięgają po tytuły amerykańskie czy skandynawskie, wzbraniając się przed literaturą polską. Często na wstępie zastrzegają, że polskich autorów nie lubią. Należałoby, jak w Szwecji, rozpocząć od podstaw. Promować czytelnictwo własnych autorów, wyłożyć pieniądze. Jesteśmy biednym krajem, więc taka możliwość wydaje się mało realistyczna.
J.W.: A może właśnie dlatego, że nie jesteśmy bogaci, powinniśmy więcej wkładać w kulturę i własnych twórców? Czy to by było jednak zbyt ekstrawaganckie?
M.Z.: Trudno mi się na ten temat wypowiedzieć. Chciałabym, żeby tak było, ale nie jestem pewna, czy znalazłoby się uzasadnienie ekonomiczne. Brakuje pieniędzy na leczenie, ludzie, których życie jest zagrożone, latami czekają na operację. Opieka społeczna oferuje głodowe pensje, więc pracują tam osoby o najniższych kwalifikacjach, często odreagowujący własne frustracje na podopiecznych. Czy w tej sytuacji powinniśmy wkładać więcej w kulturę? Może tak, może rozwój duchowy jest równie ważny.
J.W.: Mówi się czasem, że książka składa się z dwóch części: z tego, co autor napisał i z tego, czego nie napisał. Co możesz powiedzieć o tej drugiej części w przypadku swoich książek? O czym nie napisałaś? Jakiego tematu, który – być może jest taki – dręczy cię i męczy, nie poruszyłaś i z jakiego powodu?
M.Z.: Piszę zawsze o tym, co wydaje mi się ważne. Nie unikam tematów z jakiegokolwiek powodu.
J.W.: Są tacy, którzy uważają, że pisarz nie pisze o swoich tematach, tylko jak gdyby obok nich. A zatem, zakładając przez moment, że to twierdzenie jest słuszne, obok jakich tematów piszesz?
M.Z.: Staram się unikać łopatologii więc może to jest pisanie obok? Jeśli mam użyć tego określenia, piszę obok różnorakich relacji międzyludzkich, często skupiam się na relacjach chorych i powykrzywianych:, niepewność i poczucie winy z jednej strony, z drugiej przemoc czy chęć uzyskania kontroli za wszelką cenę. Interesują mnie rozmaite zaburzenia psychiczne, więc na swój amatorski sposób wplatam je w historię.
J.W.: Czemu zaburzenia psychiczne są tak pociągające? Co jest kuszącego w szaleństwie?
M.Z.: Zaburzenia psychiczne, jak sama nazwa wskazuje, odbiegają od normy. Przeciętność i sielanka są dobre w życiu. W powieści potrzeba mocnego uderzenia, przerysowania. Sam to powiedziałeś na spotkaniu, w którym miałam przyjemność uczestniczyć. Szaleństwo daje pod tym względem nieograniczone możliwości.
J.W.: Jakimi cechami powinien dysponować twój idealny czytelnik? Co powinien wiedzieć zawczasu i na co powinien być przygotowany? Czego oczekujesz od czytelników?
M.Z.: Nie mam specjalnych wymagań wobec czytelników. Nie muszą posiadać żadnej wcześniejszej wiedzy. Idealny zapewne powinien być trochę podobny do mnie, a więc zainteresowany człowiekiem uwikłanym w trudną sytuację. Jeśli zamiast mroku woli pogodne historie z happy endem, przypuszczalnie się rozczaruje.
J.W.: Czy według ciebie tak zwany artysta, pisarz, poeta różni się czymś od innych ludzi, którzy artystami nie są? A jeśli tak, to czym?
M.Z.: Nie wydaje mi się, żeby się różnił. Może tylko chęcią opisania na swój pokrętny sposób rzeczywistości. Musi go w jakimś stopniu cechować ekshibicjonizm psychiczny.
J.W.: Co masz na myśli, mówiąc o ekshibicjonizmie psychicznym?
M.Z.: Podobno każdy autor pisze o sobie. Nawet jeśli nie przekłada się to bezpośrednio na jego życie, ujawnia wiele o nim samym. Niezależnie od tego, czy się do tego przyznajemy, ukrywamy na kartach książki jakąś cząstkę siebie. „Pani Bovary to ja” powiedział ponoć Flaubert, a jednocześnie zaprzeczył tezie, jakoby wykorzystał w powieści choćby ułamek własnego życia.
J.W.: Czy mogłabyś skomentować taki dwuwers poetki, Marty Podgórnik: „pilot mig–a zwycięża gdy samotnie leci / w pisarstwie nie ma miejsca na męża i dzieci”?
M.Z.: To oznacza, że nie mogę być pisarką, bo mam męża i dzieci. Samotni mogą poświęcić własnej twórczości więcej czasu, nikt nie poczuje się zaniedbany. Jeśli miałabym wybierać, wolę rodzinę niż pisarstwo, ale na szczęście nikt mi takiego wyboru dokonywanie każe.
J.W.: Naprawdę wybrałabyś rodzinę, nie pisarstwo? Masz ten komfort, że mogłabyś nie pisać, gdybyś musiała przestać?
M.Z.: Oczywiście, że wybrałabym rodzinę. Wyobrażam sobie, że byłoby mi bardzo trudno żyć bez pisania. Gdybym straciła rodzinę, nie potrafiłabym żyć wcale.
J.W.: Od czego zależy i czym tak w ogóle jest według ciebie dzisiaj sukces w literaturze?
M.Z.: Sukces zależy od przypadku, chociaż na pewno pomaga odpowiednia promocja. Miarą sukcesu jest sprzedaż.
J.W.: A tak zwane wartości artystyczne? Ukazanie świata inaczej niż do tej pory go ukazywano? Nie jest sukcesem w sztuce znalezienie nowego punktu widzenia? Tylko sprzedaż? (Śmiech.)
M.Z.: To zostanie zweryfikowane przez potomność. Sądzę, że niewielu jest twórców pewnych, że stworzyli nowy punkt widzenia. Z pewnością odczuwa się satysfakcję z dobrych recenzji czy z prestiżowych nagród literackich, ale bywali w historii artyści wychwalani, a następnie zapominani. I odwrotnie.
J.W.: Czy jest w twoim życiu jakaś przestrzeń, w której sztuki, literatury nie ma wcale? Jeśli jest, to jak się z tym czujesz?
M.Z.: Oczywiście, że tak. Jeśli wieczorem piję z mężem wino, najczęściej nie rozmawiamy o sztuce ani literaturze. Kiedy jeżdżę na nartach, to również nie jest czynność literacka. Czuję się z tym bardzo dobrze. Gdyby ktoś się uparł, mógłby powiedzieć, że to wszystko mogę wykorzystać i przetworzyć w książkach, ale to stwierdzenie mocno naciągane. W tamtych chwilach po prostu żyję.
J.W.: Gdybyś miała przez moment wcielić się w rolę surowego krytyka czy recenzenta oceniającego swoje książki, to na jakie ich mankamenty wskazałabyś w pierwszym rzędzie?
M.Z.: Jak wspomniałam wcześniej, miewam problemy z właściwym użyciem słów. Wyobraźnia nie szwankuje, pomysły uważam za niezłe. Szkolenie warsztatu uznaję za najważniejsze.
J.W.: Jaki masz sposób na doskonalenie warsztatu? Piszesz, mając słowniki pod ręką? Czytasz specjalne, bogate leksykalnie książki? Co robisz, żeby te słowa zaczęły płynąć tak, jak tego chcesz?
M.Z.: Czytam bardziej świadomie. Bułhakow, Schulz, Mrożek i wielu innych. To wszystko mistrzowie słowa, z którymi nigdy nie będę się równać, ale od których mogę się uczyć.
J.W.: Co uważasz za swoje największe dotychczasowe osiągnięcie i co jeszcze planujesz osiągnąć – w życiu, w literaturze?
M.Z.: Czy ja wiem? Kilka lat temu moja książka była nominowana do Srebrnego Kałamarza, w tym roku zdobyłam nagrodę czytelniczek na Siedleckim Festiwalu Literatury Kobiecej. To są przyjemne chwile, ale wierzę, że sukces jeszcze przede mną. W życiu prywatnym jest dobrze. Mam fajnego męża i świetne córki. Nie chcę niczego zmieniać.
J.W.: Wspomniałaś siedlecki Festiwal Literatury Kobiecej. Co myślisz o takich inicjatywach? Pomagają literaturze kobiecej zaistnieć szerzej, czy może jest to budowanie solidnego getta?
M.Z.: Jakie getto? Takie inicjatywy pokazują, jak różnorodna jest literatura kobieca, promują książki warte uwagi, odczarowują pogardliwy termin.
J.W.: Jak oceniasz wpływ nowoczesnych mediów na życie literackie? Tych wszystkich fejsbuków, kindlów, portali? Dzięki temu jest żywiej i ciekawie, czy tylko zamętu więcej? Podoba ci się ta demokratyzacja sztuki, która pojawiła się i dominuje wraz z postępem technicznym?
M.Z.: Portale i kindle to dwie osobne sprawy. Jestem jak najbardziej za czytnikami ebooków. Można przechowywać na nich tysiące książek, a czyta się równie dobrze jak z papieru. Niektórzy twierdzą, że nie można dotknąć czy powąchać, ale osobiście nie szukam tego rodzaju wrażeń przy lekturze. Biorąc pod uwagę rosnącą popularność książek elektronicznych, nie jestem wyjątkiem. Są portale literackie dość profesjonalne, są zupełnie amatorskie, czy też blogi prowadzone przez zwykłych czytelników. Są opinie zamieszczane na stronach typu „lubimy czytać” czy „biblionetka”. Nie trzeba wykazać się wiedzą na temat literatury, żeby takie opinie publikować. I bardzo dobrze! Każdy czytelnik ma prawo mieć własne zdanie, powiem więcej, ma prawo nie zrozumieć książki. Niekiedy moi koledzy zżymają się na agresywną krytykę. Ja patrzę na to nieco inaczej. Oddając książkę czytelnikom, automatycznie wyrażamy zgodę na krytykę, zarówno sprawiedliwą jak i niesprawiedliwą. Im więcej opinii, tym lepiej. Dobrze, że są różnorodne.
J.W.: Jeszcze jedno w związku z mediami nowymi. Czujesz się „przeniknięta ilością” rzeczy, osób, wszystkiego w dzisiejszym świecie? Dręczy cię może Gombrowiczowska myśl, że bycie „jednym z dziesięciu tysięcy”, jak na przykład w starożytnych Atenach, to coś zupełnie innego niż bycie jedną z siedmiu miliardów obywateli zglobalizowanego świata XXI wieku?
M.Z.: Nie dręczy mnie. Skupiam się na ludziach, których spotykam. Nie zlewają mi się w masę. Sama też czuję się jednostką, a nie jedną z siedmiu miliardów.
J.W.: A kiedy twoja książka ląduje na półce w księgarni nie przeszkadza ci, ze nie jest jedyną nowością dnia, lecz jedną ze stu czy może nawet trzystu nowości dnia? Innymi słowy: czy pisarka, pisarz nie marzą zawsze, żeby być tymi jedynymi?
M.Z.: Na początek wystarczyłoby mi, żeby książka była widoczna. Wchodzisz do księgarni i widzisz na stoliku z nowościami pięknie wyeksponowaną Zimniak. Nawet nie musi być jedyna. Z drugiej strony, masz rację: trzystu książek nie da się wyeksponować.
J.W.: Pewien filozof z Europy Środkowej powiedział, że są trzy role intelektualisty: prorok, który tworzy i rzuca wizje przyszłości; sędzia – ten osądza czas, historię, rzeczywistość; w końcu świadek, który świadczy o czasie i miejscu. Która z tych ról jest ci najbliższa i dlaczego?
M.Z.: Nie zastanawiam się nad tym. Ponieważ nie jestem intelektualistką, żadna z tych ról nie jest dla mnie.
J.W.: Kim według ciebie jest dziś intelektualistka? Czego brakuje tobie, żeby uważać się za intelektualistkę?
M.Z.: Intelektualistę musi cechować: analiza rzeczywistości, unikanie stereotypowego myślenia, ponadprzeciętny umysł i erudycja. O ile, przynajmniej we własnym mniemaniu, spełniam dwa pierwsze warunki, o tyle nie przyznaję się do trzeciego i czwartego.
J.W.: Ale jeszcze w nawiązaniu do poprzedniego: ten sam filozof powiedział, że Zachód, zachodni intelektualiści zawłaszczyli rolę „proroka” i „sędziego”, zostawiając dla reprezentantów kultur niższych, takich jak np. wschodnioeuropejskie, rolę „świadka”. Czy to by nie tłumaczyło, dlaczego na przykład Andrzej Stasiuk i niektórzy jeszcze nasi pisarze „świadkujący” mają pewne wzięcie na Zachodzie, a nasi współcześni „prorocy” i „sędziowie”, a także nasi awangardziści – poza kilkoma wyjątkami, zazwyczaj na stałe zresztą mieszkającymi na Zachodzie – nie?
M.Z.: Pytanie zbyt trudne. Stasiuk świadkuje? A kto prorokuje? Kto jest sędzią?
J.W.: A technika, jej zdobycze najnowsze? Czy tylko pisarze fantastyczni powinni się nią interesować? Czy nie jest tragiczne, że w poezji współczesnej więcej znajdziesz „muren i moren” niż telefonów komórkowych, mejli, esemesów, skajpów, wideoczatów (ten słownik jest naprawdę bogaty i poetycko niewyzyskany, mam wrażenie, kompletnie)? Nie uważasz, że poeci współcześni polscy często zachowują się tak, jakby bawili się w pisanie wariacji na temat liryki sprzed stu albo dwustu lat, pełnej słońc, księżyców, gwiazd i nawet łąk, a nie widzieli za bardzo – i nie mieli chęci dostrzec – co jest tu i teraz, pod ręką? Jakby kompletnie nie mieli siły się z tym zmierzyć, wymyślić dla tego poetyki?
M.Z.: Tak jest? Może w poezji, która została doceniona przez krytyków. Kilka lat temu moja córka znalazła się w finale Warszawskiego Festiwalu Poezji. To świetna impreza, biorą w niej udział uczniowie szkół średnich. Finaliści i laureaci czytali swoje wiersze, została też wydana pamiątkowa książeczka. Młodzi poeci nie pomijali tych twoich mejli, esemesów, skajpów czy wideoczatów. Być może to oni niedługo dojdą do głosu i będą kształtować polską poezję.
J.W.: Czy łatwo było znaleźć wydawcę dla twojego debiutu?
M.Z.: Dość łatwo, chociaż wydawnictwo, które wydało mój debiut, niedługo przestało istnieć. Mam nadzieję, że to nie z powodu mojej książki.
J.W.: A póki istnieli, czy zależało im, żeby twój debiut dobrze wydać i wypromować?
M.Z.: Niespecjalnie. Nie mieli chyba na to środków.
J.W.: Czy jakiś wydawca odrzucił twoją powieść i jak sobie z tym poradziłaś?
M.Z.: Chciałam uprawiać propagandę sukcesu, ale mi nie pozwoliłeś. Tak, zdarzyło się. Ponieważ jednak nie usłyszałam, że to z powodu niskiego poziomu książki, ale dlatego, że piszę podobnie do autorki, która źle się sprzedała, przeżyłam. Mam nadzieję, że to dobra autorka.
J.W.: Czy nie uważasz, że tego typu argument jest absurdalny? Nie wydamy pani, bo nam się inna pani nie sprzedała? Czy ten wydawca powiedział ci, czego szuka do wydania? Coś sugerował?
M.Z.: W pewnym sensie rozumiem, że wydawnictwa minimalizują ryzyko, szukają produktów (tak obecnie zazwyczaj traktowane są książki), które mają szansę dobrze się sprzedać. Dla tamtego wydawcy mieszanie gatunków było sporą wadą. Dobra powieść obyczajowa – tak, thriller – raczej nie.
J.W.: Jak wspominasz współpracę z wydawcą? Co jest czy też było w niej najlepszego, a co najtrudniejszego według ciebie?
M.Z.: Wydawałam w kilku wydawnictwach, więc doświadczenia mam różne. Współpraca z obecnym wydawcą (Prozami) układa się bardzo dobrze. Miło wspominam również kontakt z Janem Koźbielem z JanKa, który jest najlepszym redaktorem, z jakim kiedykolwiek miałam do czynienia. W pozostałych wydawnictwach bywały trudne momenty, ale wolę o nich nie opowiadać.
J.W.: O czym nie chcesz mówić, o tym nie mów. Spytam tylko, czy trudne momenty miały coś wspólnego z ingerowaniem w formę i treść, czy też z innymi sprawami?
M.Z.: Nie ingerowano w formę ani treść. Pierwsze wydawnictwo nie zrobiło nic, żeby książka zaistniała, w drugim miałam duże problemy z rozliczeniami. Upubliczniłam to zresztą. Było, minęło – lepiej temat zamknąć. Mam nadzieję, że autorzy, którzy teraz tam wydają, nie mają tego rodzaju trudności.
J.W.: Jak czujesz się po napisaniu i opublikowaniu powieści?
M.Z.: Niepewnie. Czekam na reakcje. Nie piszę do szuflady, więc odbiór jest dla mnie bardzo ważny.
J.W.: Jak ważny?
M.Z.: Nie wiem, jak na to odpowiedzieć. Nie najważniejszy, ale gdyby leżała sprzedaż, a wszystkie opinie byłyby negatywne, czułabym się zdruzgotana. Sens pisania kolejnych książek stanąłby pod znakiem zapytania.
J.W.: Zamierzasz napisać kolejne książki? Co to będzie?
M.Z.: Tak. Jeszcze w październiku wychodzi nowa powieść „Białe róże dla Matyldy”. Podobnie jak w przypadku poprzednich książek, mam problem z określeniem gatunku. Thriller? Powieść obyczajowa? W każdym razie jest szaleństwo, zbrodnia, miłość i zagadka. W nowej, którą piszę teraz, te elementy też występują, chociaż z trochę innej perspektywy.
J.W.: Pomówmy chwilę o twoich postaciach. Masz jakiegoś ulubionego bohatera z tych, których wymyśliłaś? A może jest postać, której nie cierpisz i trudno było o niej pisać?
M.Z.: Czuję się związana z moimi bohaterami, nawet z postaciami negatywnymi. Jeśli mogę użyć słowa „ulubiony” w tym samym kontekście, w jakim opowiadałam o Joe Christmasie, wskażę na Matyldę z nowej powieści. Powód ten sam.
J.W.: Jak myślisz, czy warsztaty pisarskie mają sens? Czy pisania można uczyć? Kto najbardziej może skorzystać z warsztatów, jak uważasz?
M.Z.: Oczywiście, że mają sens. Jak powiedziałam wcześniej, sama brałam w nich udział. Każdy piszący może wyciągnąć z nich coś dla siebie.
J.W.: Kim byłaby idealna Magdalena Zimniak w idealnym wszechświecie?
M.Z.: Nie chcę idealnego wszechświata, bo byłby nudny. Idealna Magdalena Zimniak miałaby więcej pewności siebie, byłaby bardziej pracowita i zorganizowana. No i oczywiście pisałaby arcydzieła.
J.W.: Zmierzasz w kierunku tej wersji siebie? Pracowitej, pewnej, coraz bardziej arcydzielnej? (Śmiech.)
M.Z.: Staram się.
J.W.: Czy literatura jest sexy?
M.Z.: Nie postrzegam literatury w tych kategoriach. Irytują mnie strony typu: „Nie czytasz? Nie idę z tobą do łóżka” czy propagowanie czytelnictwa przez nagie biusty pięknych kobiet. Natomiast hasło „literatura jest sexy” brzmi atrakcyjnie. Podoba mi się.
J.W.: Dziękuję ci bardzo za rozmowę.
M.Z.: Również bardzo dziękuję.
Fot. z archiwum Magdaleny Zimniak.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.