„Baudelaire”, esej Sartre’a napisany zgodnie z wytycznymi opracowanej przez tego filozofa tak zwanej psychoanalizy egzystencjalnej, to tekst z tezą, a jednocześnie przyczynek do „Bytu i nicości”; to również jeszcze jedna medytacja filozofa na temat wolnej woli, złej woli (pojęcie kluczowe dla filozofii autora „Muru”), predestynacji i przeznaczenia. Obsesje Sartre’a dają się uchwycić, gdy czyta on Baudelaire’a, którego osoba, życiorys i dzieło są dla Sartre’a niczym test Rorschacha, wyciągający z jego kipiącej pomysłami podświadomości wszelkie niedopowiedzenia, fascynacje, a także lęki, którymi karmił swoje myślenie w latach świetności i budowania swojej egzystencjalistycznej doktryny. Czego Sartre chce od Baudelaire’a? Domaga się jego prawdy, prawdy o nim, ujawnienia wszystkiego, co istotne. Ale domaga się jej – wiemy przecież – jako ten, który w prawdę człowieka o nim samym i przez niego samego wyrażoną nie wierzy, nie może wierzyć. Jest w końcu autorem sążnistego dzieła na temat niemożności bycia sobą, gdy chce się być sobą. Dlatego układając ten skrócony i bynajmniej nieuładzony życiorys Baudelaire’a robi Sartre wiele, by utwierdzona mogła zostać także jego słynna formuła: „Piekło to inni.” Los Baudelaire’a znajdującego się stale pod kuratelą rodziny i jej popleczników jest jak gdyby idealną tej formuły egzemplifikacją. Co drażniło w tym dziełku Francuzów, dla których autor „Kwiatów zła” to rodzaj dobra wspólnego, narodowego – mniej więcej wiadomo. Pozostaje jednak pytanie, co w tym dziełku drażni dzisiaj, co może przyprawić o ironiczny półuśmiech lub reakcję pełną dezaprobaty. Otóż najbardziej to może, że w pewnym momencie czytelnik ma chęć zakrzyknąć: Jakież to inteligentnie inteligentne! Jak głęboko głębokie! Ile w tym wyrafinowanego wyrafinowania i dialektyki na wskroś dialektycznej! I nie pomaga świadomość, że przecież widać, jaką prawdziwą radość miał przy pisaniu tego tekstu Sartre, widać, że – poza wszystkim innym – cieszyło go napisanie tego drastycznego, bezwzględnego wobec niemogącego już bronić się w żaden sposób poety – studium. Żadne to zresztą pospolite studium, nie dajmy się nabrać. To najbrutalniejsza sekcja zwłok, jaką można sobie wyobrazić. Sekcja zwłok, przy której czytelnik tylko asystuje, a Sartre – w roli nieco nawiedzonego ideami błyskotliwego anatomopatologa – szuka przyczyn duchowych oraz intelektualnych zwyrodnień losu wspaniałego poety. A czy Baudelaire istotnie był duchowym zwyrodnialcem, zneurotyzowanym, niedojrzałym emocjonalnie dandysem i mistrzem w oszukiwaniu samego siebie, któremu opieka, a właściwie nader przykra kuratela rodziny należała się za jego całościową postawę wobec życia? Wbrew pozorom Sartre nie odpowiada na to pytanie. Stawia tezę, bardzo mocną tezę, lecz tajemnica poety, mam wrażenie, pozostała – na szczęście – nietknięta. Być może jest to tekst o Sartrze. Niektórzy tak też ten esej czytali. Bo można i tak.
Jean-Paul Sartre, „Baudelaire”. Przeł. Krzysztof Jarosz, Wydawnictwo Zielona Sowa, Kraków 2007.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.