Rylski. Wszyscy o nim: realista, realizm, realista. A jak zaczynasz czytać: duchy, zwidy, sny, majaki, haluny i najczystszej wody realizm, tak jest, ale magiczny. Weźmy choćby opowiadanie „Jak granit”. Kurort. Urlopowana fryzjerka Monika, przyjezdna, ma tu romans z młodym, robiącym na niej wrażenie błyskotliwego, bandytą Sylwkiem, zakochuje się. Cały urlop spędzają we czwórkę, bo jest jeszcze jej koleżanka, taka bardziej kurwowata Ewa i jej amant, też watażka i kumpel Sylwka – Kapiszon. Po urlopie Monika nie potrafi wrócić do swojej codzienności fryzjerskiej w małym miasteczku, więc jedzie po krótkim namyśle do Sylwka, którego adres dostaje po obleśnym spotkaniu ze śliniącym się na jej widok Kapiszonem. Sylwek pod wskazanym adresem jest, ale taki nie bardzo w formie. Właściwie to człowiek-zombie, mocno sponiewierany przez bliżej niezidentyfikowane prochy i wystraszony z powodu nieuregulowanego w terminie długu, który zaciągnął u swoich dobrych przyjaciół-gangsterów. Monika, choć Sylwek mocno w jej oczach podupadł, postanawia zabrać go znów do kurortu, Bóg wie po co, ona sama nie wie, w każdym razie z daleka od Sylwkowych przyjaciół. I niby wszystko fajnie-pięknie, tyle że po niedługim czasie spędzonym przez tę dziwną parę w kurorcie w czasie martwego sezonu, okazuje się, iż pojawił się w życiu Moniki jakiś rzeźbiarz, co to go ona już za pierwszym pobytem na molo sobie upatrzyła – zresztą i to jest niepewne, bo się wszystko nagle robi niesamowite, rzeźbiarz po spotkaniu z Moniką ma spotkanie z Ewą i jej mówi, że Monika to jest chyba walnięta, bo trupa ze sobą przywiozła i takie tam, niejasne zdarzenia referowane przez narratora Rylskiego dzieją się. No i smród, jak by powiedział inny bohater innej powieści, innego zgoła autora, który – na marginesie dodam – realizm też sobie za cel swój stawia. Wracając do prozy „Jak granit”: na sam koniec to już w ogóle nic nie wiadomo pewnego o zaludniających karty tej historii postaciach, bo to może Monika była, ale w sumie może i ta bladź Ewa, a też nikt nie powinien narzekać, jeśli taksówkarzowi wszystko się pokićkało. I błagam: niech mnie nikt nie pyta o taksówkarza. Zjawił się, zawiózł na dworzec – no i dobra. W innych opowiadaniach z „Wyspy” nie lepiej z tym realizmem. Mistrz (ponoć, jak bystra krytyka twierdzi, stary Gombrowicz w Vence) z tekstu pt. „Dworski zapach” też, z początku samego, niby na umyśle zdrowy, więc narracja prosta, ale nagle, jak to u starszych ludzi zdarza się niekiedy, pyk! coś w głowie przeskoczyło i – ze zjawami z dzieciństwa rozmawia, śnić na jawie zaczyna, w czasie (może we wspomnieniach tylko, ale może inaczej, diabli wiedzą…) przemieszcza się. A w dodatku całej swojej filozofii (gombrowiczowskiej) ni z tego ni z owego, chyba na skutek demencji, zaprzeczać zaczyna, i dworek polski, szlachecki, jaki mu się zapamiętał, niczym jakiś, nie przymierzając, pierwszorzędny pisarz drugorzędny (Sienkiewicz) – chwalić zaczyna. Że po drodze przez dwudziestolatkę, zresztą żonę innego pisarza, tyle że młodego i pięknego, we własnym domu zgwałcony zostaje, to już mniejsza. To się, przyznaję, mogło zdarzyć. Chociaż, z drugiej strony, mogło i nie mogło – i nikt nie da rady stwierdzić, czy to też nie był majak w Mistrzowskiej głowie wybłysły. Także samo – czy muszę dodawać? – jest w „Dziewczynce z hotelu „Excelsior”.” W opowiadaniu tym mężczyzna w kurorcie (znowu kurort; to jest zdecydowanie plażowa lektura, ten Rylski), zamiast ze znudzoną i taką więcej smutną żoną stracone lata dziarsko nadrabiać, za trzynastoletnią Inte, dzieweczką wypatrzoną na plaży biega, umawia się, na spacery z nią chodzi, w końcu zaś – nie bacząc na wiek dziecięcy i przestrogi nadmorskich ekologów – rżnie się w brudnym od ścieków i farfocli morzu, a do tego w nocy daleko za ostrzegawcze boje wypływa, chociaż wszelkie znaki na ziemi i niebie wskazywały, że to chyba pod postacią Inte sama Śmierć po naszego plażowicza-pedofila przyszła, nie bacząc, że on zwykły księgowy, który raptem raz w życiu przyśnił, że papiery swojej firmy, skoroszyty i dokumenty z fiszkami smołującym dach robotnikom na podpałkę oddaje. Wrócę jeszcze do tych znaków na ziemi i niebie. Bo trzeba też dodać: i w prasie codziennej. Ale tu – mówię o tym, bo to dla metody pisarskiej Eustachego Rylskiego, wydaje mi się, symptomatyczne – jakoś dziwnie. Oto bowiem mężczyzna artykuł ostrzegający przed wypływaniem daleko w morze, gdzie łatwo utonąć można, co się już innym zdarzyło, przeczytał, ale żona mężczyzny artykułu tego potem nie znalazła. A jak się go spytała, co jej za kity wciska, to odpowiedział, cytuję: „Niczego nie zmyśliłem. Po prostu przeczytałem coś, czego nie napisali. Wiesz dobrze, jakie są nasze gazety. Zamieszczają tylko to, co jest im wygodne.” No więc, Szanowni Państwo, czytam tę prozę Rylskiego i pytam: gdzie ten sławetny realizm? Bo proza sama w sobie świetna, dowcipna (jakże nie zaśmiać się z takiego opisu: „Nie spuszczając wzroku z twarzy dziewczyny, kierownik rozpiął rozporek i wyzwolił przerośniętego kutasa w pełnej gotowości. W gąszczu rudych kłaków straszny był to zwierz.”), i wciągające te fabuły misterne, i w dodatku naprawdę mi nie przeszkadza, że co stron kilka sen, majak, halun, albo niejasność jakaś. Lecz ten realizm Rylskiego… To jest ciekawe. Skąd? Czyżby krytyka u nas aż tak głodna realizmu była?
Eustachy Rylski, „Wyspa”, Świat Książki, Warszawa 2007.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.