Jakub Winiarski: Jakie błędy najczęściej popełniają ci, którzy nadsyłają wam swoje maszynopisy, licząc na druk w „Nowej Fantastyce”?
Maciej Parowski: Wrestling literacki. Federacja suwerennych akapitów… Chodzi o wielosłowie, niewiedzę co i komu się opowiada, o prozatorskie stęknięcia, literackie tiki, niepotrzebne zaimki, streszczenia własnych konkluzji sprzed paru akapitów i nieznośny autystyczny timing – bohater zamiast zwyczajnie WYJŚĆ, musi to najpierw postanowić, ruszyć do drzwi, dojść, położyć rękę na klamce, nacisnąć, otworzyć, przekroczyć próg, a UPRZEDNIO OTWORZONE DRZWI zatrzaśnie WŁAŚNIE ZACZYNAJĄCY WIAĆ WIATR. Irzykowski kpił z tego w „X Muzie” przy okazji polskich scenariuszy filmowych, nazywając rzecz protokolaryzmem. Wycinam też gramatyczną nadobecność pierwszej osoby, autor nie potrafi napisać, że padał deszcz, musi być ZOBACZYŁEM, ŻE PADA… NA MNIE… Wycinam środowiskowe klisze. W marnej fantastyce piwa nazywane są cieczą, a dodatkowo dzieli się je na KOLEJNE i NIEDOPITE… Wypowiedziałem temu małą wojnę.
Jerzy Rzymowski: Mało zajmuję się nadsyłanymi opowiadaniami; prowadzę dział publicystyki. Opierając się na tym, co nadesłano na konkurs literacki, powiedziałbym, że najczęstszym błędem było samo przysłanie czegoś, czego na zdrowy rozsądek nie należałoby pokazywać na oczy nikomu, a tym bardziej jurorom konkursu literackiego. Teksty pisane bez przemyślenia treści i formy, tworzone jakby w pośpiechu, niestarannie, powierzchownie. Nafaszerowane błędami ortograficznymi, gramatycznymi, stylistycznymi, merytorycznymi i logicznymi. Wyważające otwarte drzwi, schematyczne, pozbawione cienia oryginalnej myśli, często będące słabymi kopiami idoli, próbami wiernopoddańczego naśladownictwa. Jest różnica między odwagą pokazania drugiej osobie swych literackich próbek (to nie musi wcale być łatwe, wiem), a bezczelnym wciskaniem kitu i brakiem samokrytyki. Podobnie jak w telewizyjnym „Mam talent”.
Paweł Matuszek: Nie czytają po sobie. Jakość wielu tekstów zdradza kompletny brak samokrytycyzmu. A jeśli już znajdą się rzeczy przyzwoicie napisane to najczęściej skupiają się na powielaniu znanych schematów. Brak umiejętności i wtórność to najczęstsze błędy.
J.W.: Czym różni się pisanie fantastyki czy fantasy od pisania prozy tak zwanej realistycznej? Są jakieś wyróżniki?
P.M.: To chyba kwestia indywidualnego spojrzenia na świat. Po prostu niektórzy autorzy wolą bardziej metaforyczny punkt widzenia i lepiej się czują w imaginacyjnych przestrzeniach wyobraźni, niż w prozie osadzonej w bardzo konkretnej, realistycznej konwencji. Dotyczy to również, a może przede wszystkim, przestrzeni spekulatywnej, bo w fantastyce łatwiej zmanipulować kontekst, wyjściowe informacje i dzięki temu można obrazowo podejmować się różnych filozoficzno-moralno-naukowo-religijno-ontologicznych dywagacji. Jedynym ograniczeniem jest tu wyobraźnia pisarza i jego artystyczna odwaga.
M.P.: Nie potrafię precyzyjnie odpowiedzieć na to pytanie. Mam wrażenie, że fantasta powinien wiedzieć coś więcej od realisty, kreuje sytuacje mitologiczne, modelowe… Takie są w każdym razie założenia – no bo jeśli z natury rzeczy przekracza granice czasu, przestrzeni, rzeczywistości… W praniu to różnie wychodzi, ale fantasta powinien operować większą skalą środków.
J.R.: Fantastyka z definicji daje większe pole do popisu dla wyobraźni. To, co w realizmie pozostanie najwyżej w sferze metafory, w fantastyce może stać się rzeczywiste. Z jednej strony stwarza to możliwości praktycznie nieskończone, z drugiej wymaga od autora narzucenia sobie dyscypliny – aby nie dać się ponieść: utrzymać wewnętrzną logikę fantastycznej kreacji i nie używać fantastyki jako wytrycha, deus ex machina, do łatania dziur w fabule i świecie.
J.W.: Mówi się czasem, że z książki SF dobrze, jak zostanie pomysł. Czego oczekujecie od autorów nadsyłających wam teksty do „NF”?
P.M.: Dobre pomysły to podstawa. Ale nie wystarczą, jeśli autor nie ma warsztatu, który pomoże je pokazać. Te dwa elementy powinny być ze sobą nierozerwalnie powiązane i zrównoważone. Często da się redakcyjnie podciągnąć tekst oparty na ciekawym pomyśle, ale niedołężnie przeprowadzony, ale przyzwoicie napisany tekst o niczym zawsze ląduje w koszu. Warto o tym pamiętać.
M.P.: Pomysły są ważne, bo to w ich imię sięga się po fantastyczne instrumentarium, po rekwizyty, możliwości, po naukę, technikę, politykę socjologię… W tym musi być jakaś przewrotność, zaskoczenia, globalna skala, żeby to się uzasadniało, żeby skórka była droższa od wyprawki, żeby to nie było jałowe… Żeby tu się działo coś naprawdę, a nie odchodził prosty wrestling literacki, prężenie muskułów o nic, po nic…
J.R.: Od literatury, którą czytam – czy to będzie nadesłana praca, czy cokolwiek innego – oczekuję ciekawego pomysłu i dopasowanego języka. Czyli po prostu dobrej treści i formy.
J.W.: Co byście zalecili młodemu adeptowi sztuki pisarskiej, który chciałby pójść w ślady Tolkiena, Lema, Dicka, czy któregoś innego, bardziej może aktualnego mistrza?
P.M.: Czytać, czytać, czytać! I to wszystko, nie tylko fantastykę. A potem przetrawić i dużo pisać, żeby oderwać się od mistrzów, odnaleźć swój język, swoje pomysły, swój punkt widzenia na świat. To jest najtrudniejsze. Ale trzeba pamiętać, że choćby nie wiem jak się starać nigdy nie zostanie się drugim Lemem, ale wielu ma szansę zostać dobrym sobą.
M.P.: Zawsze doradzam lektury spoza obszaru literackiego, który się chce uprawiać. Zawsze mówię by oprócz prozy czytać krytyków, bo dzięki nim możemy lepiej rozpoznać swoje literackie możliwości i powinności, bo dowiemy się czegoś o czekających nas pułapkach i szansach. Doradzam też pisanie dziennika, maksymalnie szczerego, dzięki któremu autor nauczy się odróżniać swoje prawdziwe odczucia od tego, co mu się zdaje, że powinien czuć. Hemingway twierdził, że to bardzo ważna wiedza i nie zjawia się od razu.
J.R.: Zaleciłbym, żeby nie kopiował mistrzów. Nawet najlepszy naśladowca zawsze będzie stał w cieniu oryginału. Trzeba myśleć samodzielnie, wypracować własny styl, własną perspektywę. No i trzeba mocno pilnować, żeby utwór był spójny – dopracować logicznie pomysły i dopasować formę / język tak, aby je wyraziście przedstawić. Dobrze jest po napisaniu fragmentu tekstu odłożyć go na jakiś czas (choćby do nastepnego dnia) i później spojrzeć na niego świeżym okiem. Pozwala to nabrać trochę dystansu i wyłapać różne, niekiedy całkiem banalne potknięcia, które mogą umknąć podczas pisania. Inne rady to głównie kwestie warsztatowe (długość zdań, używanie zaimków, aliteracje, etc.), a chyba nie o to Ci chodzi.
J.W.: A co byście odradzali?
P.M.: Nie starajcie się pisać czegoś, co już napisano! Jeśli nie musisz pisać – nie pisz! A jeśli musisz, to słuchaj tylko opinii ludzi, którzy znają się na rzeczy i nie poprzestawaj w wysiłkach.
M.P.: Odradzam pisanie prozy sformatowanej, pisanej na z góry upatrzoną półkę tematyczną, gatunkową itp. Bo to zawsze będzie klepanie powtórek. W literaturze nawet popularnej ważne jest nazywanie nowych sytuacji albo starych w nowy sposób, a nie tworzenie replik.
J.R.: Doradzanie i odradzanie przenika się wzajemnie. Odradzam, jak wspomniałem wyżej, kopiowanie. Trzeba też ostrożnie podchodzić do opinii o własnej twórczości wyrażanych przez wszelkich „krewnych i znajomych Królika”. Kiedy pokazujesz tekst rodzinie i przyjaciołom, mało kto zdobędzie się na wystarczający dystans i na uczciwość, żeby sprawiedliwie go ocenić i wygłosić naprawdę krytyczną opinię. Oceny bliskich są często miłe dla ucha, usypiają czujność, a później, przy zderzeniu z zewnętrznym odbiorcą następuje rozczarowanie, bo nagle okazuje się, że nie jest wcale tak sielsko. Z drugiej strony – nie można dać się za łatwo zgnoić i zniechęcić ludziom nieżyczliwym. Trzeba mądrze dobierać pierwszych czytelników i wytrwale pracować.
J.W.: Czy waszym zdaniem warto dziś pisać fantastykę? Ma ten gatunek przyszłość?
P.M.: W tym gatunku wszystko jest możliwe, więc zawsze będzie miał przyszłość.
M.P.: Warto i ma. Przyszłość fantastyki jest w naszych rękach.
J.R.: Zawsze warto. To tak, jakbyś zapytał, czy warto mieć wyobraźnię, fantazję, zdolności twórcze. Ze wszystkimi konsekwencjami. Jest jeszcze jedna sprawa. Lubię powtarzać zdanie, które kiedyś ułożyłem: „Fantastyka to laboratorium rzeczywistości”. Chodzi o to, że w twórczości fantastycznej można wykreować jakąś koncepcję – system filozoficzny lub społeczny, futurystyczny wynalazek, czy cokolwiek – i „na sucho” zastanowić się nad konsekwencjami jego obecności w ludzkim życiu. Dobra fantastyka ma niesamowitą zdolność przewidywania skutków, zwłaszcza tych opłakanych. Niestety, zbyt często jest to zdolność Kasandry – po dekadach okazuje się, że twórcy fantastyki trafnie coś przewidzieli i mieli rację, że nic dobrego z tego nie wyniknie, ale nikt sobie nie wziął do serca ich przestróg.
J.W.: Jak to jest z tą objętością dzieł fantastycznych? Czy to konieczność, by pisać tomy tak opasłe? Czy to jest jakiś gatunkowy wymóg?
P.M.: W praktyce nie ma żadnych wymogów i ograniczeń, choć zachodni rynek literatury narzucił tu pewne reguły i standardy, ale to są wymagania przemysłu wydawniczego, niezwiązane z twórczymi wyzwaniami. Można i powinno się pisać to, co się chce, poza dyktatem rynku.
M.P.: To jest pytanie z dziedziny marketingu i indywidualnej strategii utrzymania się z pisania przy życiu. Są książki grube, bo takie muszą być żeby spełniły swoje zadanie (Biblia, Trylogia Sienkiewicza, „Lód” Dukaja) i są książki nadmuchane żeby autorowi się kalkulowało. Cóż więcej można tutaj powiedzieć?!
J.R.: Frederic Brown napisał opowiadanie SF zatytułowane „Knock”. Jako ciekawostkę zacytuję Ci je tutaj w całości: „Ostatni człowiek na Ziemi siedział samotnie w pokoju. Rozległo się pukanie do drzwi…”. Wiele największych dzieł fantastycznych to krótkie opowiadania – choćby duża część dorobku Philipa K. Dicka. W gatunku masz pełen przekrój długości – od miniatur po wielotomowe sagi złożone z grubych tomiszcz. Z tymi ostatnimi chyba jest trochę jak z popularnymi serialami: kiedy przyzwyczaisz się do bohaterów i świata, w którym żyją, żal się z tym wszystkim rozstawać.
J.W.: Chciałbym zapytać o fandom i liczne grupy czy stowarzyszenia fanów SF i fantasy. Pomagają one młodemu pisarzowi tego gatunku, czy przeszkadzają – jak myślicie? Nie szkoda na to czasu?
P.M.: Ciekawe zjawisko społeczne, spontaniczny ruch pasjonatów, furiatów, dziwaków i domorosłych geniuszy. Im więcej mam z nimi wspólnego, tym bardziej mnie zadziwiają. Często wspierają pisarzy, ale chyba równie często doprowadzają ich do białej gorączki.
M.P.: Fandom to fanatycy, poszukiwacze sprzeczności, nosiciele rożnych pasji i przeróżnych typów wiedzy. Duchowo i intelektualnie nie traci się na kontakcie z kimś takim. Wielu z nich to kandydaci na autorów. Jeśli mają talent to ich filozofowanie na temat gatunku może się innym przydać, wzbogacić ich. Gorzej, jeśli ci fanowie nie mają talentu, bo wtedy ich pisarskie filozofie skrojone na ich miarę będą pomniejszeniem gatunku, jego trywializacją, karykaturą, redukcją. Ale warto się im wszystkim przyglądać – oni pierwsi zobaczą, usłyszą co w trawie piszczy. Albo zapiszczą sami.
J.R.: Moim zdaniem, fandom to jedna z najlepszych rzeczy, które spotykają pisarza, a na pewno coś, czego twórcy głównego nurtu mogą fantastyce pozazdrościć. Trudno gdziekolwiek indziej znaleźć fanów równie wiernych, a jednocześnie zorientowanych w temacie, dociekliwych, pełnych pasji, co w tym środowisku. To bardzo cenne dla pisarza, bo przecież pisze się dla ludzi, a tutaj oni wyjątkowo potrafią okazać wdzięczność za dobrą literaturę. Z drugiej strony, potrafią rozłożyć utwór na czynniki pierwsze, wyłapać nieścisłości, błędy w zupełnych detalach. Krytyka bywa tu ostrzejsza niż gdziekolwiek. Na to wszystko trzeba być przygotowanym.
J.W.: Czym jest fantastyka dla was, tak w najbardziej osobistym ujęciu?
P.M.: Chyba nie potrafię tego zwerbalizować. To zbyt osobiste pytanie.
M.P.: Byłem fantastą czytając za młodu „Pinokia”, „Podróże Guliwera” Swifta, Verne’a, Cortazara, Borgesa… Tylko wtedy o tym nie wiedziałem.
J.R.: Czytam głównie fantastykę, dużo jej oglądam w kinie i telewizji. Większość moich przyjaciół i znajomych wywodzi się z tego środowiska. Publikuję rozmaite teksty z gatunku, literackie i publicystyczne, od czternastu lat (a mam 34 lata). To po prostu kawał mojego życia.
J.W.: Będzie nowy Lem? Nowy Dick?
P.M.: Spokojna głowa.
M.P.: Oczywiście, że tak. Tylko skubańcy będą się inaczej nazywać.
J.R.: Tego nie wie nikt.
J.W.: Od kogo warto się uczyć tego gatunku i czy w ogóle można się pisania fantastyki nauczyć?
P.M.: Trzeba czytać mistrzów i dużo pisać, ale zmysłu tworzenia fantasmagorycznej prozy nie da się nauczyć. Z tym skrzywieniem trzeba się urodzić.
M.P.: Trzeba się uczyć od mistrzów. No i z prasy fantastycznej
J.R.: Można się nauczyć samego pisania – warsztatu, bo jeszcze trzeba mieć tę iskrę Bożą talentu. Natomiast fantastykę trzeba czuć.
J.W.: Jako autorzy, z czym sami zmagaliście się najmocniej, konstruując swoje fantastyczne światy?
P.M.: Nie powinienem się wypowiadać na ten temat. Opublikowałem tylko dwa opowiadania i proces twórczy to dla mnie coś w rodzaju działania magicznego, poszukiwania dostępu do głębin nieświadomości, osobista praktyka religijna. Pomysły są tylko przynętą, na którą, w wyniku intensywnej pracy przy klawiaturze, łapią się takie zdania, koncepcje i fabuły, których istnienia nie podejrzewałem. Ten proces nieustannie mnie zadziwia. I zachwyca.
M.P.: Przed chwilą skończyłem „Burzę. Ucieczkę z Warszawy 40”. Pisząc ją nie od razu się zorientowałem, że nie mam szans poznać wszystkich realiów starej Warszawy XX-lecia międzywojennego toteż niektóre muszę zamarkować. Występują u mnie Hitchcock, Irzykowski, Camus, Orwell, Stauffenberg, Gombrowicz, Witkacy, Bruno Schulz, Studnicki, Beck, Rydz Śmigły, rotmistrz Pilecki, Wojtyła, pułkownik Rowecki generał Sosabowski. Myślałem w pierwszej chwili, żeby każda kwestia, jaką wypowiedzą, była cytatem. Dopiero potem zorientowałem się, że lepiej większość tych kwestii wymyślić, oczywiście starając się dochować wierności postaci znanym z opowieści i dokumentów. Wtedy ruszyło.
J.R.: Moje opowiadania najczęściej opierają się na pomyśle, który uznam za intrygujący – stary budynek poczty, który marzy o lataniu, niewidzialny człowiek tworzący dla siebie lustro, zastępca samobójcy… Czasami tekst zaczyna się od krótkiego hasła, które rodzi się w głowie i zaczyna rozrastać się w większy pomysł, a później – oby – w opowiadanie. Świat gdzieś tam istnieje sobie w tle taki, jaki akurat mi do tego pasuje. Najtrudniej przychodzi mi zmotywowanie się do pisania – dlatego ukazało się do tej pory tak mało opowiadań, chociaż pomysłów mam coraz więcej.
J.W.: Dziękuję wam bardzo za rozmowę.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.