Czy pisanie może cokolwiek zmienić? Tak. Głęboko w to wierzę. Bez tej wiary nie umiałbym, nie mógłbym pisać. Oczywiście jestem świadom wszelkich ograniczeń, jakie stawiają nam okoliczności, sytuacja, historia i czas. Toteż moja wiara, aczkolwiek głęboka, nie jest absolutna, nie jest ślepa.
Ryszard Kapuściński
1.
Wybrzydzał swego czasu w artykule „Szach cesarzowi”, pomieszczonym w zbiorze „Smak detalu i inne ogólniki” („Kresy”, Lublin 1995) na pierwsze „Lapidarium” Kapuścińskiego wielce jego stylistyką i zawartością zdegustowany Piotr Sommer, dla którego w tej formie quasi-dziennika udało się – jak dowodził – autorowi „Hebanu” popełnić bodaj wszystkie błędy możliwe do popełnienia w pisarskim rzemiośle, od zwyczajnej „pretensjonalności” i niecnego popadnięcia w „kryzys języka” poczynając, a na „anachronicznym sposobie bycia w tekście” przez autora kończąc. Rzecz jasna, Piotr Sommer, którego wszyscy z jego dokonań znamy, to jest fachman o „byciu w tekście”, szczególnie zaś takim, co to jest upublicznionym zapisem prywatnych wrażeń, scen, przemyśleń i zbiorem fragmentów „cudzej mowy” – wie wszystko. Sommer ma tę wiedzę w małym palcu, nie wątpię ja i nikt przy zdrowych zmysłach nie zwątpi, jednakże, mimo tej mojej przerażającej pewności, że Sommer ma w małym palcu tę wiedzę i że tak jest, choćby nie wiem, co – jakoś mnie zawsze ten recenzencki zjeb w wykonaniu niezłego tłumacza drażnił. Bo spytać można, jak miał zwyczaj pytać wybrzydzających w podobny sposób recenzentów jego dzieł i zapisków Gombrowicz: czy Kapuściński podpisywał z kimkolwiek umowę na dostarczanie samych myśli nowych, niemyślanych, czy obiecał być jedynie specem od opisywania wrażeń egzotycznych, krain dalekich, albo też scen pod tego czy owego wrażliwość (np. Sommera) składanych? Otóż nie, na pewno nie podpisywał. Być może to i owo w swoim życiu Kapuściński podpisywał, różnie tam teraz gadają, lecz żeby taką głupotę parafką swoją uprawomocnić – tego na pewno nie było. Dlatego tak tylko przypominam tamten tekst Sommera, który mnie kiedyś prywatnie na moment zniesmaczył – i przechodzę do wydanego właśnie „Lapidarium VI”, ostatniego już (niestety) zbioru mniej i bardziej błyskotliwych notatek, lepszych i gorszych aforyzmów, ciekawszych i mniej ciekawych uwag czynionych na marginesie czytanych książek, jaki Ryszard Kapuściński zdążył przygotować przed śmiercią.
2.
Czym są „Lapidaria”, Kapuściński nie wiedział chyba do końca. Ta forma zdawała mu się zapewne „bardziej pojemną”, lecz poza tą jedną pewnością nie widać, żeby miał jakieś inne. Może dlatego szukał wciąż odniesień w kulturze dawnej, szukał związków dla tej swojej formy z formami – bywało – starożytnymi. Trafiał przy okazji różnie, na przykład na hypomneumata. „Hypomneumata w sensie technicznym” – pisał, cytowany przez Kapuścińskiego w „Lapidarium VI”, Michel Foucault w „Historii szaleństwa” – „to księgi rachunkowe, rejestry publiczne, zapiski prywatne służące do utrwalania rzeczy ulotnych… Zapisywano w nich cytaty, fragmenty dzieł, przykłady i opisy zdarzeń, których było się świadkiem lub o których czytano, refleksje i przemyślenia, jakie usłyszano lub właśnie przyszły komuś do głowy. Tworzyły one materialną pamięć rzeczy przeczytanych, usłyszanych lub przemyślanych…” Więc można to i tak nazwać: hypomneumata. Jest jakiś sens w nazwach greckich, swoista ciągłość sensu – być może stąd te wybory? W „Lapidarium VI” zasadniczo mamy to samo, co w poprzednich tomach. Wypisy z lektur, notatki z krótszych podróży, uwagi o ludziach, miejscach, spotkaniach. I nieco namysłu nad światem, nad sztuka, nad życiem. A jednak to nie jest wszystko.
3.
„Lapidarium VI” zaczyna się zaskakująco. Po kilku luźnych uwagach o dzieciach niepełnosprawnych i tych, które pochodzą ze świata biedy, po opisie dość ekscentrycznej Konferencji Pisarzy Amerykańskich w Sun Valley, imprezie sponsorowanej przez snobistycznych milionerów, dla których pisarz to – tak Kapuściński nie pisze, ale tak z jego zdań wynika – gadająca małpka do wynajęcia, po krótkim streszczeniu przygód w Nowym Jorku i Salt Lake City znajduje się zapis pogubienia się Kapuścińskiego w drodze z American Fork na lotnisko. Tak jest, oto wielki podróżnik, reporter, który szmat świata zjeździł, pogubił się, tak po ludzku, w drodze na małe lotnisko. I czuł się w tej drodze niepewnie, czuł się, tak trzeba to ująć, koszmarnie. Nie ukrył przed czytelnikiem niczego – napisał: „W skrajnej już rozpaczy zawróciłem i zacząłem jechać w przeciwną stronę. Skręcałem, kluczyłem, błądziłem cały czas, już bliski nerwowego załamania i płaczu (…).” Gdy po raz pierwszy przeczytałem ten fragment, odłożyłem na moment książkę. Zdziwienie. Nie spodziewałem się. Uległem halucynacji zbiorowej i tak jak wszyscy (na bank, że wszyscy) myślałem sobie: „No, kto jak kto, ale Kapusta, ten to nie gubi się nigdzie”. Tymczasem wcale nie tak: Kapusta też człowiek. Wolno mu myśl mało odkrywczą pomyśleć, wolno mu zgubić się w drodze na lotnisko; nic, co ludzkie – tak jest – nie jest mu obce – i oto chodzi i, jak mówi poeta, „tak jest bardzo pięknie, tak jest bardzo ładnie”. Dlatego dalej postępując w lekturze już mniej dziwiłem się, że objawia się inna postać Kapusty, choćby wcielenie namiętnego łowcy „szumów, zlepów, ciągów”, który notuje: „Podsłyszane na siłowni: – Tak się przetrenowałem, że mi plecy odpadały. – Musiałem zmienić program, bo traciłem wymiary.” I dalej mniej się dziwiłem, że objawia się Kapuściński wcale-nie-spec-od-problemów-Trzeciego-Świata („Właściwie nie specjalizowałem się w niczym. Po prostu próbowałem poznać i zrozumieć ludzi spotykanych tam, gdzie wypadło mi jeździć i pracować.”) Wcale też w końcu nie zaskoczył mnie zacytowany niemal na zamkniecie tomu wiersz Ezry Pounda „Wyspa na jeziorze”, z taką uroczą puentą: „O Boże, o Wenero i ty, Merkury, patronie / złodziei, / Użycz mi małego sklepiku z tytoniem / lub w jakiejkolwiek urządź mnie profesji, / Byle nie w tym cholernym pisarstwie, / gdzie trzeba wciąż ruszać mózgownicą.” (Tłum. Leszek Engelking.)
4.
O talencie, zapewne także siebie samego mając na myśli, zanotował Kapuściński w „Lapidarium VI” zdania z „Dziennika” Jules’a Renarda: „Talent to kwestia ilości. Talent nie polega na napisaniu stronicy, ale trzystu stronic… Silni nie wahają się. Zasiadają do stołu, nie ustaną w trudzie… W literaturze są tylko woły. Geniusze to najtęższe woły, orzą przez 18 godzin na dobę, niezmordowanie. Sława to ciągły wysiłek.” Ten wysiłek w przypadku Ryszarda Kapuścińskiego – reportera, poety, komentatora naszej współczesności, który nigdy nie zapominał o przeszłości – widać, myślę, dobrze na tle początkowego fragmentu o zgubieniu drogi i tego cytatu z Pounda. Myśleliśmy, że mamy swojego pisarza? Niestety, nie mamy, a w każdym razie nie tak pomnikowego, jak może by sobie tego niektórzy spośród nas życzyli. Los człowieka, którego ostatnia książka zaczyna się przyznaniem do bezradności wobec poplątania dróg i nie tylko dróg tego świata, los pisarza, którego ostatnia książka kończy się – co z tego, że żartobliwym; to ładnie, że umknął w cytat, lecz pamiętamy Cortazara: pisarz cytując, cytuje siebie – przyznaniem, że chciałoby się być gdziekolwiek, „byle nie w tym cholernym pisarstwie” – taki los zasługuje na uwagę. Więc ja, zanim specjaliści od tekstów wyzbytych „banału” i „pretensjonalności”, zanim mistrzowie, którzy „kryzys języka” przezwyciężyli wkrótce po tym, jak nauczyli się nie tak anachronicznego „bycia w tekście”, zasypią mnie swoimi wyzbytymi banału i pretensjonalności pamiętnikami, dziennikami, reportażami, powieściami, a może i dramatami, w których „będą w tekście” i tak i siak, a może i jeszcze inaczej – sięgnę raz jeszcze po „Lapidaria” I, II, III, IV i V. Zdaje się, że mam czas.
Ryszard Kapuściński, „Lapidarium VI”, Czytelnik, Warszawa 2007.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.