Jakub Winiarski: Skąd pomysł na Drakkainena? Jak tworzy się takiego bohatera?
Jarosław Grzędowicz: Każdego bohatera tworzy się mniej więcej tak samo – pod historię. Są takie opowieści które przychodzą razem z bohaterem i są takie, w których bohatera się obsadza – jak aktora w filmie. Ale to nie jest proces oderwany. Przynajmniej rzadko. Można sobie wyobrazić sytuację kiedy autorowi nagle wymyśla się postać – w jakiś sposób charakterystyczna, intrygująca, no fajna po prostu, ale nie towarzyszy jej konkretna historia. Z drugiej strony, jeśli postać jest rzeczywiście charakterystyczna, to prędzej czy później krystalizuje wokół siebie fabułę. Nie ma sensu tego wydzielać jako odrębnego procesu, to po prostu część tworzenia opowieści. Pracy nad pomysłem. W wypadku Vuko Drakkainena, możemy pomówić o szczegółach – chodziło o bohatera który będzie osadzony w świecie przyszłości, a nie będzie się nazywał na przykład Gryx i pochodził z jakiejś umownej „Metropolii”. To kosmopolita – na miarę świata za jakieś sto lat. Lubię kiedy wizje przyszłości zawierają element ciągłości historycznej. Mam wrażenie, że to buduje wizję świata, który jest bardziej wiarygodny i wyrasta z naszego. W naszych czasach jest już zupełnie możliwy człowiek, który dorasta w Chorwacji z ojca Fina i matki Polki. Bo, powiedzmy, spotkali się na wakacjach, zakochali w Dalmacji oraz w sobie nawzajem i postanowili zostać razem tu gdzie są i nie wracać na Północ. Hołduję też zasadzie, że o ważniejszych bohaterach autor powinien wiedzieć znacznie więcej niż pokazuje. Kiedy tworzy się postać tak istotną jak Vuko, z którą będzie się współpracować przez lata, to trzeba znać ją na wylot. To są zresztą elementy, które sprawiają autorowi przyjemność, biorącą się z radosnego tworzenia. Drakkainen jest na przykład wyrazem mojej miłości do Europy Środkowej. Jest jej kwintesencją – jego tradycja, kultura i korzenie ciągną się od Laplandii po Adriatyk. Poza tym, łączy w sobie pierwiastek słowiański, z fińskim, który przez resztę Skandynawów jest uważany za element niepoczytalny, niezrozumiały i szalony i bardziej pasuje moim zdaniem do nas, niż do nich. Do tego dajmy mu jeszcze szczyptę bałkańskiej dzikości i żarliwości, a otrzymamy Vuko – kosmopolitę i outsidera, który jest u siebie wszędzie i nigdzie, kieruje się własnym rozsądkiem i podporządkowuje tylko wtedy, kiedy widzi w tym sens. Ktoś o prostodusznym, ale żelaznym kodeksie, coś jak Bragge Bragesson u Finna Alnaesa. Poza tym w wypadku takiego bohatera nie bez znaczenia jest tzw. cool factor. Vuko Drakkainen to fajnie brzmi, co też ma znaczenie, aczkolwiek nie znam fińskiego i nie wiem czy można w ogóle nazywać się Drakkaien, czy też jest to nazwisko z gatunku „Blygrski”.
J.W.: Czy taki złożony i silny bohater często wymyka się spod autorskiej kontroli? Innymi słowy, czy w trakcie pisania doświadczałeś słynnego samoistnego życia postaci, którą wykreowałeś?
J.G.: Można odpowiedzieć na to pytanie na dwa sposoby – albo trzymać się tej literackiej miejskiej legendy i bajać że Drakkainen pisze właściwie za mnie, że sam nie wiem co za chwilę wystukam na klawiaturze, że spotkałem go w drodze do toalety i dał mi w papę, albo przyznać że zjawisko, aczkolwiek występuje, ma pewnie zupełnie racjonalne podstawy. Nikt tego dotąd nie zbadał, ale sądzę, że gdybyśmy podłączyli mózg pisarza w trakcie pracy do tomografu emisji pozytronowej, to okazałoby się, że dochodzi tam do kontrolowanego rozpadu osobowości. Że tworzą się takie wyspy w różnych częściach mózgu, tworzące pseudo-osobowości różnych postaci mających na chwilę quasi integralność i niezależność. Podczas opisywania fabuły być może inna część umysłu kontroluje przebieg akcji i jej główny kierunek a inna zachowanie postaci i czasami robią różne rzeczy niezależnie. Słowem czasem osobowość postaci i chwilowy kontekst powodują inne zachowanie niż chciałby główny scenariusz Być może zresztą prościej wytłumaczyć to za pomocą innych teorii osobowości i założyć że jakieś fragmenty fabuły powstają podświadomie.
J.W.: Świat „Pana Lodowego Ogrodu” wiele zawdzięcza „Eddzie poetyckiej”, ale nie tylko. Co takiego jest w tych dziełach klasycznych, do których postanowiłeś nawiązać, że tak bardzo przemawiają do wyobraźni pisarzy, zwłaszcza tych uprawiających fantastykę? Co w nich jest takiego, że przemówiły do ciebie?
J.G.: Jak to „co w nich takiego jest?” PLO wygląda z lekka na fantasy, zaś fantasy jest quasi mitem. Edda to są korzenie takiej literatury, jej dziedzictwo i scheda. Z tego powstała. A sama Edda ma mnóstwo uroku. Nie tylko jako fragment mitologii, ale także zapis mentalności tamtych ludzi, życiowych porad i mądrości, w pewnym sensie także filozofii dnia codziennego, a nawet poczucia humoru. Edda miesza element sakralny z rozrywką, opowieścią łotrzykowską i poradnikiem dotyczącym zupełnie codziennych kwestii. Skandynawowie mieli kupę szczęścia, że trafił im się Snorri Sturulsson. My, o mentalności Słowian z tamtego czasu nie wiemy nic. Do tego w tej akurat książce, (mam na myśli „…Ogród”) prezentuję zderzenie człowieka z Ziemi, ze światem paraśredniowiecznym. Edda towarzyszy rozdziałom poświęconym Drakkaienenowi, bo on wchodzi do tego świata zbrojny między innymi właśnie w Eddę jako źródło pewnej wiedzy, ale też w Eddę jako tradycję naszego własnego średniowiecza.
J.W.: Skoro to, jak mówisz, korzenie fantasy, czemu nie ma więcej udanych prób odniesienia się do tej tradycji? Fantaści rzadko sięgają po tak odległą w czasie klasykę?
J.G.: Ależ sięgają. Tolkien posługiwał się Eddą. W „Hobbicie” w scenie w której krasnoludy przedstawiają się Bilbo robią to w tej samej kolejności i tymi samymi imionami, pod jakimi stwarzano je w Eddzie. „Pieśń o Beowulfie” przetworzono na potrzeby fantasy niech policzę… cztery, czy pięć razy. Była wersja zatrącająca o filozofię jak „Grendel” Gardnera, była rysunkowa, paradokumentalna, science fiction. Są wręcz pisarze fantasy specjalizujący się w paranormańskiej mitologii. Wszystko zależy jak to jest robione i po co.
J.W.: Kiedy czyta się o grupach takich jak TRUST czy Klub Tfurcuf, można odnieść wrażenie, że pisarzy uprawiających fantastykę od pisarzy głównonurtowych różni to, iż ci drudzy tworzyli zawsze w jakimś oderwaniu od czytelnika, podczas kiedy ci pierwsi wręcz czytelników i kolegów, którzy by im to i owo wytłumaczyli, szukali. Co przekłada się na jakość pisania jednych i drugich, a szczególnie na różnicę w podejściu do fabuły, która u fantastów raczej jest, a w głównym nurcie to już jak kiedy. W związku z tym mam pytanie, czy nie uważasz, że wielu głównonurtowym pisarzom przydałyby się takie koleżeńskie czy mniej koleżeńskie warsztaty, na których dowiedzieliby się na przykład o wartości fabuły dla czytelnika?
J.G.: Wszystko nie tak, kolego. To nie jest przypuszczalnie tak, że mainstream nie wie, iż istnieje czytelnik, oraz że lubi fabułę, i w związku z tym ktoś musi ich o tym poinformować. Wiedzą, tylko mają gdzieś. Odrzucenie fabuły wynika z założeń, które sobie kiedyś przyjęli. Przecież łatwość odbioru traktuje się jako zarzut. Podobnie obecność fabuły. Relacja pisarz – czytelnik też wygląda zupełnie inaczej i także wynika to z założeń. Warsztaty są dla takich, którzy chcą pisać lepiej. Zgrabniej. Przejrzyściej, ciekawiej, z motywacją w rodzaju „chcę być jak Bradbury”, na przykład, i owszem, w pewnym sensie chcą się „przypodobać czytelniczym gustom”. Chcą panować nad słowem, nad emocjami czytelnika, nad jego “zawieszeniem niewiary”, nad jego wyobraźnią. Myślą w kategoriach czytelnika i opowieści. Do tego wierzą, że istnieją sztuczki pozwalające tego dokonać. Umiejętności. Że sens ma praca, trening, nauka. Tego rodzaju warsztaty są nade wszystko dla tych, którzy chcą się uczyć i widzą w tym sens. Chcą przekuć swój ewentualny talent w narzędzie i nauczyć się nim władać. Nie dla ludzi przekonanych, że urodzili się artystami, są sumieniem świata, otacza ich aura cudowności i fajdają złotem.
J.W.: Ależ ci głównonurtowcy też ciężko harują nad swoimi tekstami bez fabuł. Oni uważają, że na łatwiznę idzie autor, który powiela schematy, tłukąc jedną lekkostrawną historyjkę za drugą. Myślisz, że w ich postawie, na którą w dużej mierze składa się niechęć do fabuły, jest jedynie buta i przekonanie o własnym geniuszu i wyższości?
J.G.: Trudno ocenić czyjś wkład pracy, jeśli nie przynosi dostrzegalnych efektów. A co do schematów… Oto historia kogoś, kto jest alkoholikiem i tak mu z tym ciężko, ale nie może przestać pić, gdyż gniecie go nałóg, oraz rzeczywistość. Albo może kobieta przytłoczona wymaganiami świata współczesnego, usunęła ciążę i teraz przeżywa a nikt przecie nie chce jej zrozumieć. Albo może facet pracuje w korporacji, a tam wszystko jest takie sztuczne i plastikowe, ludzie przeżarci konsumpcjonizmem nawet związki takie płytkie, a otoczenie płaskie i wrogie. Albo może ktoś jest homoseksualistą w małym miasteczku, a tu wokół polski katolicyzm i zaściankowość i wszystkie postacie rodem z Radio Maryja. Tylko ja widzę, że to plakaciki a nie literatura? Postacie stanowiące figury retoryczne w dyskursie, klasy rozdzierającego reportażu z postępowej gazety codziennej? Punkt widzenia mieszczucha, który jest metro i trendy, a o świecie wie tyle, co zobaczył przez okno i przeczytał w lajfstajlowym tygodniku? A gdzie postać mająca w sobie jakieś ciekawe powikłanie, konflikt wewnętrzny, zrozumiałe motywacje właściwe tylko dla niej? Ale to już by była fabuła. Nie wolno. Lepiej “ach, pogrążyłam się we mgle niedookreślenia, nawet imienia nie miałam”? To jakiś realny problem? Ktoś tak ma? Kogoś to obchodzi? Wolę autora który tłucze jedną lekkostrawną historyjkę za drugą, bo może któraś będzie wyjątkowa, a wszystkie się komuś przydadzą, niż takiego, który w męczarniach rodzi latami ciężkostrawnego gniota nadającego się tylko na papiloty.
J.W.: Pytam cię o ten główny nurt, ponieważ jesteś w tej ciekawej sytuacji, że pisywałeś – i weszły te teksty do „Wypychacza zwierząt” – do Magazynu Faktu. I są to teksty z elementami fantastyki, ale nie więcej ich, niż w opowiadaniach autorów z kręgu tak zwanego realizmu magicznego. Powiedz, czy pisząc te short stories dla czytelników Faktu narzucałeś sobie jakieś ograniczenia, żeby było bardziej głównonurtowo? Czy po prostu tak wyszło?
J.G.: Nigdy sobie niczego nie narzucałem. Po prostu fantastyka ma bardzo wiele obliczy. Jest w gruncie rzeczy narzędziem, które podsuwa metafory, nadaje opowieści nową optykę, pozwala nazwać nienazwane i nieuchwytne. Te short stories, o których mówimy, miały właśnie takie być. Elementy fantastyczne są tam może mało spektakularne, ale niezbędne. Jeśli je wyjmiesz, te historie się rozpadną. Z wyjątkiem może „Obrony koniecznej”, w której tego elementu nie ma. A realizm magiczny swobodnie mieści się w mojej definicji literatury fantastycznej. Domyślam się zresztą że nie chodzi ci tylko o literaturę wynalezioną przez pisarzy latynoskich. Istnieją utwory uplasowane na pograniczu pomiędzy powieścią obyczajową i fantastyczną, czasem surrealistyczne jak u Cortazara, a czasem mistyczne, albo ocierające się o grozę. Jak „Zielony Człowiek” Kingsleya Amisa, albo to co robi Jonathan Carroll. Bardzo lubię ten klimat. Chętnie czytam podobne książki i chętnie je też piszę. Użycie elementu nadprzyrodzonego, czy paranormalnego jako metafory, albo elementu optyki, narzędzia obserwacji jest zabiegiem, pozwalającym spojrzeć w ciekawy sposób na realistyczny portret codzienności. Jest ulubioną przeze mnie metodą na opis obyczajowy. Współczesny. Posługuję się fantastyką, tak, jak kowal młotkiem. Nie „narzucam sobie” wyboru tego narzędzia, tylko ono nadaje się najlepiej do tego, co chcę zrobić.
J.W.: Cudowność, elementy irracjonalne są ci potrzebne, bo dostrzegasz je w świecie, czy bardziej ze względu na ich moc przykuwania uwagi czytelnika?
J.G.: Uparłeś się, żeby wmówić mi kompletnie cyniczny i bezduszny stosunek do tego co piszę. Chciałoby się odpowiedzieć jak pewien student malarz – abstrakcjonista: „Ja tak widzę”, ale jemu profesor odrzekł – „Mój Boże, ale żeby pan tylko pod tramwaj nie wleciał”. Czasem użycie elementu cudowności jest metaforą. Cudowność jest trudno dostrzegalna, tak samo jak nadprzyrodzone zło, albo przesąd. Widzimy tylko ich przejawy. Fantastyka to założenie, „a co, jeśli ona [ta cudowność] jest tam naprawdę?”. A dlaczego samobójcy najczęściej niezależnie od siebie wieszają się na drzwiach w ten sam sposób, zaczepiając pasek z tyłu drzwi na klamkę? Ktoś ich instruuje? A dlaczego dzieciobójcy chowają zwłoki do identycznych niebieskich beczek z czarnymi zakrętkami? Może istnieje przyczyna której nigdy nie poznamy, dopóki sami nie zawiśniemy na tych drzwiach? Fantastyka to sposób patrzenia na rzeczywistość. Wada wzroku, skaza umysłu. I tak, lubię to, że przykuwa uwagę czytelników.
J.W.: W jednym z wywiadów wspominasz, że ty i autorzy twojego pokolenia czytaliście i wstyd było nie czytać. Padają nazwiska: Hemingway, Jones, Faulkner, Chandler, Capote. Jednocześnie jest w tym, tak słyszę, nuta jakiejś nostalgii. Za czasami, kiedy się czytało. Czy dziś, kiedy piszesz, bawisz się literackimi aluzjami i odwołaniami, nie masz czasem wrażenia, że to się robi sztuka dla sztuki, bo przeciętny czytelnik fantastyki, twój czytelnik, nie ma pojęcia o Hemingwayu, Faulknerze, oraz całej reszcie wielkiej tradycji literatury?
J.G.: Gwoli ścisłości, to wtedy nawet niekoniecznie o autorów mi chodziło. Na podwórku się rozmawiało o książkach. Tyle że wcale to nie było takie powszechne, może ja miałem szczęście do kumpli. Z drugiej strony, literatura amerykańska tamtego okresu to były przecież rzeczy mocne, na tamtejsze kategorie ocierające się niemalże o pornografię, epatujące brutalnością, szorstkie, bezlitosne. Czytanie powiedzmy „Amerykańskich chłopców”, albo „Tortilla Flat”, czy „Kompleksu Portnoya” w wieku szesnastu lat, było doświadczeniem, które towarzyszyło winu spożytemu na ławce w parku, papierosowi gdzieś w zaułku, albo obmacywaniu się z dziewczętami w kącie prywatki i podobnie smakowało. Sprawiało wrażenie czegoś nielegalnego, omalże. Było dumnym wdarciem się w dorosłość. To były lektury, które sobie suwerennie i na własną rękę dobieraliśmy wbrew wszystkim. Wbrew państwu, które uważało je za burżuazyjne i imperialistyczne, wbrew szkole, która indoktrynowała nas po swojemu, niekoniecznie zresztą w kwestiach wyłącznie politycznych i pewnie wbrew rodzicom, chociaż to najmniej. To był własny wybór, stanowiący element buntu i autoedukacji. Po dziś dzień, uważam że książki obyczajowe powinny tak wyglądać jak tamte. Z tym kojarzy mi się literatura – nie mogę oprzeć się wrażeniu, że w tamtych fabułach – Dorothy Uhnak, Roberta Penna Warrena, Kena Kesseya i tak dalej, kryły się ważkie treści, że za pomocą jak najbardziej przyjaznego języka „great american story” przekazywano mi rzeczy istotne, które potrafiły już w człowieku pozostać. Zmienić go i ukształtować nawet, czasem zostawiając trwałe zinternalizowane postawy etyczne na całe życie. Dlatego sytuacja, w której siada się na skwerze z kumplami, na ławce osłoniętej krzakami, pije śmagę z gwinta i dyskutuje o „Stąd do Wieczności”, albo „Świecie według Garpa” albo „Nagich i martwych”, albo również o Hłasce lub Stachurze, była możliwa i prawdopodobna.
J.W.: Często tak było?
J.G.: Zdarzało się, ale nie przesadzajmy, nie było to wcale powszechne. Większość spotkanych ludzi miała świat emocjonalny zawężony do piłki nożnej, rozładowaniu agresji oraz prostych potrzeb fizjologicznych. Jak zawsze. Natomiast we współczesnej literaturze afabularnej tego nie widzę. Ani takich emocji, ani treści. Właściwie żadnych konkretnych treści tam nie widzę. Niby to ma być bliskie życia i świata, głębokie i wewnętrzne, a kręci się wokół śmiertelnych banałów i hucpy, niestety.
J.W.: A kwestia odwołań, aluzji?
J.G.: A co do odwołań i aluzji które robię, to pewnie czasem są odczytywane, a czasem nie. Mnie zaś cieszy, że tam są. Nie lekceważyłbym czytelników fantastyki – to właśnie są ludzie, którzy czytają i dalece nie wszyscy wyłącznie SF, fantasy i horror. Fenomen tego, dlaczego wówczas czytano, łatwo zrozumieć, tylko trzeba by przeprowadzić eksperyment. Weź młodego człowieka i wyślij go na miesiąc w jakąś głuszę – do leśniczówki, na wieś, do schroniska, wszystko jedno. Bez telefonu, Internetu, bez I-poda, bez komputera, konsoli do gier. Sprzęt do ASG jest wykluczony, podobnie tuner satelitarny, odtwarzacze DVD i Blu Ray. Żadnych karcianek i planszówek. Można zabrać odtwarzacz muzyczny nie mający żadnych innych funkcji i zapas utworów odpowiadający pięciu wybranym płytom. Może być telewizor, pod warunkiem że odbiera tylko program 1 TVP, oraz lokalny. Nawet Polsatu i TVN, nie. Witamy w latach osiemdziesiątych. Daj mu tam książki i zobaczymy, czy nie będzie czytał. Ot, i wszystko. Książka to jeden ze sposobów spędzania czasu. W naszych czasach jeden z wielu, w tamtych jeden z niewielu.
J.W.: Pociągnę temat. Nie wydaje ci się, że boom fantasy (boom i katastrofa zarazem) związany jest z łatwizną, w jaką popadł ten gatunek? Popadł tak, że właściwie można by już chyba zacząć mówić o fantasy wysokiej i fantasy niskiej – rzecz jeszcze kilkanaście lat temu chyba nie do pomyślenia.
J.G.: Jakoś tak, wyjątkowe problemy tego podgatunku nie za bardzo mnie obchodzą. Lubię go w poszczególnych przejawach, ale jego nazwijmy to „główny nurt” miał tendencję do popadania we wtórność, a nawet skretynienie od samego początku, odkąd tylko ta szczególna postać fantastyki ujrzała światło dzienne. To po prostu jest zestaw dosyć wąskich toposów, które na dodatek zostały zrodzone przez arcydzieło Tolkiena i nigdy się od niego do końca nie uwolniły. Część fantasy pełni poza tym rolę uzupełniającą wobec ogromnego zjawiska jakim jest role playing i te utwory służą wspomaganiu fabularnej wyobraźni graczy, a nie dostarczaniu głębokich przeżyć literackich. Nie ma co na to narzekać, specjalizacja też jest dla ludzi i wszystko jest okay, dopóki zachowujemy prawo wyboru. Zawsze i w obrębie każdego rodzaju literatury popularnej pojawia się zjawisko wtórności i w tym też nie ma nic dziwnego. Za każdym wielkim dziełem podążą epigoni, zwłaszcza, jeśli osiągnęło sukces rynkowy, żeby go zdyskontować, i zawsze znajdzie się wielu, którzy odkryją swoją niszę w zapewnianiu czytelnikom powrotu do świata, który stracili zamknąwszy wtedy okładki. Z drugiej strony wielu autorów pokazało już, że w obrębie podgatunku znajduje się jeszcze sporo miejsca – i Zelazny, i Hobb, i Wolfe. Teraz obserwujemy wpływ odmiany zwanej New Weird – na tym przykładzie widać, jak szybko coś, co pomyślano jako całkowite odnowienie gatunku zmienia się w nowy, skostniały kanon, oraz, z drugiej strony, jak niektórzy twórczo i interesująco potrafią wykorzystać jego pozostałości. Czasem wystarczy uciec od utartego schematu, choćby wyznaczonego przez Tolkiena, albo mity Arturiańskie, by znaleźć zupełnie nowe przestrzenie. To zresztą, nie zależy od przyjętej estetyki, czy ontologii świata, ale od pomysłu i możliwości autora. Jeśli autor myśli w sposób oryginalny, stworzy niepowtarzalną opowieść także wśród niziołków i elfów.
J.W.: Konkurencja w fantastyce jest olbrzymia. Nawet wziąwszy pod uwagę tylko rodzime, polskie poletko, autorów i autorek jest multum. Przyglądałeś się temu z pozycji pisarza i redaktora „Fenixa”, masz wiec pewnie jakieś zdanie na ten temat. Powiedz, jakie są według ciebie zalety takiej obfitości twórców, a jakie wady tej sytuacji?
J.G.: To jakiś wydumany problem. Konkurencja? Olbrzymia? Co tu ma do rzeczy konkurencja? Pojawiło się wielu autorów, bo okazało się, że polska fantastyka istnieje, jest lubiana przez czytelników, więc wydawcy zaczęli jej poszukiwać i otworzyli drzwi debiutantom. W czasach kiedy prowadziłem Fenixa, możliwość wydania przez polskiego autora książki praktycznie niemal nie istniała, a dla kogoś o nieznanym nazwisku, nie istniała po stokroć. Można było opublikować jedno czy drugie opowiadanie w Feniksie i na tym koniec. Rynek książkowy był zamknięty i już. Wśród wydawców obowiązywało hasło “Polacy się nie sprzedają”. No, to nawet nie próbowali. Drukowano przekłady, oraz nieliczne książki tych, którzy jak choćby Kres, samotnie i heroicznie szarpali się z niewydarzonym rynkiem, ale ani ich porządnie nie dystrybuowano, ani nie dbano o nie. Potem stopniowo zaczął pojawiać się chlubny wyjątek w postaci prozy Andrzeja Sapkowskiego. Powoli, bo wcale na początku nie miał łatwo. A potem wypracował pierwszy polski bestseller i nagle okazało się że książka rodzimego autora to nie musi być dla wydawcy strzał w stopę. Jeszcze później osiągnął zasłużony sukces, ale przez dłuższy czas traktowano go jak wyjątek potwierdzający ogólną regułę. Musiało dojść do kilku zasadniczych zmian, w sytuacji ogólnej. Skończyła się potworna recesja połowy lat dziewięćdziesiątych, zmienił się rynek pośredników księgarskich, którzy teraz byli w stanie zmusić sprzedawców do trochę rzetelniejszego płacenia za sprzedane egzemplarze, pojawiły się nowe wydawnictwa i stopniowo okazało się że można. Tuż przedtem, Andrzej Pilipiuk, dziś istny sułtan księgarskich półek, bezskutecznie tułał się od wydawnictwa do wydawnictwa i wszędzie zwyczajnie wyrzucano go za drzwi. Boki zrywać na myśl o tym, jak teraz plują sobie w brodę. A te tam… wady i zalety? Są trywialne i oczywiste. Wady są takie, że kiedy debiutantów jest dużo, okazuje się że absolutna większość tej produkcji stanowią dzieła nieudane, albo niedopracowane, które nie odnoszą sukcesu. Dla wydawcy to kosztowny eksperyment, bo w produkcji bestseller kosztuje tyle samo, co klapa. W efekcie te szeroko otwarte do debiutu drzwi pewnie wkrótce zrobią się ciaśniejsze. Pojawi się ostrzejsza selekcja. Ale zalety są równie oczywiste – część tej produkcji okazuje się strzałem w dziesiątkę, a przynajmniej buduje porządną strefę stanów średnich. Nawet stosunkowo rzadkie sukcesy, ale z dużej próby, okazują się w efekcie wcale liczne. Im większa oferta, tym lepiej. Najlepszy dowód, że w nominacjach do naszych nagród znajduje się teraz po kilkanaście utworów i to już po selekcji. Kiedyś nominowano praktycznie wszystko co się ukazało i były to czasem dwie książki a czasem jedna. W efekcie jeśli idzie o różnorodność, bogactwo i szerokość oferty literatury fantastycznej, a nawet jej jakość, jesteśmy teraz mocarstwem na skalę kontynentu. Nawet biorąc pod uwagę że towarzyszy im dużo produkcji nieudanej. Możemy spokojnie konkurować z Rosjanami, którzy w obrębie fantastyki zawsze byli bardzo mocni. Ale poza nimi i rynkiem anglosaskim, właściwie nikt nie może się z nami równać. Jeszcze nie wyszliśmy z tym na zewnątrz, ale to możliwe, i pomału zaczyna się dziać. Szacunkowo mamy około dwudziestu autorów z górnej półki, a to jest siła, która w naturalny sposób wyleje się na zewnątrz. Trzeba tylko ciężej popracować i zdołamy wyprowadzić polską fantastykę w świat.
J.W.: Optymizmem powiało. Ale wiesz, pewien filozof z Europy Wschodniej powiedział, że są trzy role intelektualisty, autora: prorok – tworzy i rzuca wizje przyszłości; sędzia – osądza czas, historię, rzeczywistość; świadek – świadczy o czasie i miejscu. Ten sam filozof powiedział, że Zachód, zachodni intelektualiści i pisarze zawłaszczyli rolę „proroka” i „sędziego”, a dla reprezentantów kultur niższych, takich jak np. wschodnioeuropejskie, zostawili jedynie rolę „świadka”. Czy to by nie tłumaczyło, dlaczego niektórzy nasi pisarze „świadkujący”, jak choćby Andrzej Stasiuk, mają jeszcze pewne wzięcie na Zachodzie, a nasi współcześni „prorocy” i „sędziowie”, a także nasi awangardziści pospołu z fantastami – raczej nie? Czy to by nie przeczyło twojej optymistycznej wizji, w której talent i pracowitość starczają do podbicia rynków i czytelników całego świata?
J.G.: Książek nie pisze się po to, żeby zarobić na poklepanie po ramieniu od wielkiego mianowanego intelektualisty. Mnie interesuje czytelnik w metrze, albo na leżaku, a nie ideolog niemieckiej partii „Zielonych”. Ról intelektualisty może być trzy, ale może i osiem albo pięć. Można zresztą łatwo wyobrazić sobie proroka i sędziego równocześnie. To nie jest też żelazna reguła. Anna Apfelbaum narobiła potężnego szumu, a była w swojej książce sędzią historii. Myślę zresztą że arogancja „Starej Europy” może stać na przeszkodzie tym, którzy od razu stroją się w togę myśliciela. Autor fantastyki do nich nie należy i nie powinien. Jeśli nawet chce być prorokiem lub sędzią, powinien to skryć pod maską błazna. (trochę do zbyt górnolotne i przerysowane, ale jest ledwie ilustracją) My, upraszczając rzecz całą do granic imbecylii – chcemy i bawić i uczyć. Sądzę zresztą, że my, w Europie Środkowej ( wschodnia, to Moskwa, po okolice Uralu) zbyt pokornie przyjmujemy te samozwańcze podziały ról którymi szafują przedstawiciele cywilizacji znajdującej się w ciężkim, może śmiertelnym kryzysie intelektualnym. Jeśli ta cała Zjednoczona Europa ma być coś warta, to na równych prawach dla Czech, Polski, Litwy, Bałkanów tak samo jak Niemiec, Francji i Anglii. Sami te gwiazdki ułożyli w kółko, a nie piramidkę. Więc będziemy sędziami, i prorokami czy im się to podoba czy nie, bez względu na to, czy urodziliśmy się w Wilnie, Wrocławiu, Brnie czy Budapeszcie. Po prostu dlatego, że w tej części kontynentu zbyt ciężko pracowaliśmy na swoją tożsamość, żeby teraz z niej rezygnować z imbecylnych powodów. Poza tym, tu żyją ludzie, którzy chcą coś budować, na czymś im zależy i mają coś do powiedzenia, oraz wiele do zaoferowania. Bez regulacji życia codziennego generowanych przez urzędników, albo górnolotnych pouczeń ideologicznych od wyleniałych hippisów. Istnieje szansa, że połączenie talentu i pracowitości zaowocuje też atrakcyjnością a droga na półki w księgarniach polega głownie na tym. Zaś atrakcyjność nie musi być atrakcyjnością Dody. Może być atrakcyjnością umysłu Stephena Hawkinga.
J.W.: Wypowiadałeś się kiedyś o różnicy między stanowiskami „Fenixa”, którego byłeś naczelnym, oraz „Nowej Fantastyki”. Powiedziałeś, że “Nowa Fantastyka”, gdyby przyszło do drukowania awangardy, miałaby na myśli awangardę głównego nurtu. Czy dziś, kiedy „Fenixa” nie ma, podobnie odbierasz ten podział: na tych, którzy oddolnie wyrośli z fantastyki i w fantastyce szukają nowego i na tych, którzy do fantastyki doszli z boku, przez co – tak zrozumiałem tamte twoje słowa – nie do końca może czują, jak osobna jest w gruncie rzeczy fantastyka? Drugie pytanie, czy fantastyka faktycznie powinna się tej osobności trzymać?
J.G.: Tamta wypowiedź miała swój sens w kontekście w jakim jej udzielono. Miała zilustrować różnice w podejściu i wyznawanej filozofii pomiędzy dwoma pismami funkcjonującymi na tym samym poletku, a poza tym, różniącymi się wszystkim. I jak to model, ani nie wyczerpywała tematu, ani nie była kompletna. Wskazywała na pewien różniący nas aspekt – tamta redakcja powstała o dziesięć lat wcześniej w zupełnie innych warunkach, weszli do niej ludzie czytujący fantastykę, owszem, ale na co dzień zajmujący się czym innym. To byli głównie inżynierowie i dziennikarze, między innymi z miesięcznika „Politechnik”. Teraz, kiedy „Feniks” nie wychodzi, wszystkie okoliczności uległy zmianie i nie do poznania zmieniła się sama „Nowa Fantastyka”, co miałbym porównywać i po co? Ale spójrzmy na to w ten sposób – nadal wśród tych którzy tworzą fantastykę albo ją wydają czy o niej piszą, są ci, którzy na niej wyrośli i nią żyją, albo nawet wyłonili się z ruchu fanowskiego, i tacy, którzy jedną nogą tkwią w głównym nurcie, żywią wobec niego jakieś osobliwe kompleksy i straszliwie do niego tęsknią. Marzą o „paszporcie Polityki” albo uwiera ich nieznośnie odrębność fantastyki. Na co dzień nie ma to większego znaczenia – wszystko jedno co o tych kwestiach sądzi autor, byle książka była udana. Od czasu do czasu owocuje natomiast jakimiś dysputami o diabłach na końcu szpilki. A ile fantastyki w fantastyce, a czy ta literatura wyjdzie kiedyś z wyimaginowanego getta, czy jest głębsza od głównego nurtu, czy nie głębsza, albo znowu czy powinna się trzymać swojej osobności. Otóż owa wyjątkowość fantastyki, nie jest apriorycznym założeniem, którego można się trzymać albo nie. Ona wynika z definicji. A definicja fantastyki opiera się o porównania negatywne – fantastyka jest tym, czym pozostałe rodzaje literatury nie są. Zawiera elementy których tamte nie posiadają. Zadaje pytania, albo stawia tezy, których tamte nie mają jak postawić. Dlatego właśnie, że jest fantastyką. Literaturą, która pozwala przyjąć niemożliwe. Każe zaistnieć nieistniejącemu. Przyjąć za pewnik hipotezę albo przypuszczenie. Która może opisywać przyszłość bez żadnych zastrzeżeń tak, jakby już była faktem dokonanym. Która pozwala zapytać „a co by było, gdyby nasze przesądy, legendy, mity i zabobony okazały się prawdą?” albo „a gdyby, tak…?” Która może udzielić odpowiedzi niemożliwych do udzielenia – pokazać to, co niewidoczne i czego być może nigdy się nie dowiemy. Wyjaśniać to, czego nie wyjaśnia ani nauka, ani teologia ani filozofia. Na tym polega jej odrębność. Jeśli się jej pozbędzie, po prostu przestanie być fantastyką. Problem z głównym nurtem polega na tym, że to jest zjawisko socjologiczne, a nie artystyczne. Współczesna sztuka pozbyła się kryteriów i jest środowiskiem które samo decyduje, co jest dobre, a co nie. Sukces odnosi ten, kto jest w tym środowisku zakotwiczony, kto przestrzega wewnętrznych reguł i hierarchii. Kto jest odpowiednio “trendy” i jednocześnie ma odpowiednich kolegów. Tam się gardzi czytelnikami, a jednocześnie sukces rynkowy odnosi ten, kogo wskażą odpowiednie media. I nie oszukujmy się, i nakłady i kasa są tam dużo większe niż na rynku fantastyki. My wydajemy się sami na osąd czytelników. Szturmujemy półki w księgarniach na własną rękę – bez pchania, bez czterokolumnowych materiałów w „Wysokich obcasach” i programów kulturalnych w państwowej telewizji. Bez odgórnie sterowanej mody i snobizmu każącego być naszym czytelnikom au currant. Działamy w innej skali, ale na własny rachunek. I mamy – i czytelników i półki w księgarniach. Obszerne działy opisane „Fantastyka polska” istnieją od niedawna i to my je wywalczyliśmy. Nie znalazłbyś tak oznaczonej nawet małej półeczki jeszcze dziesięć lat temu. Słowem – osobiście takich tęsknot nie mam. Paszport posiadam, za „Polityką” nie przepadam, zaś Nike – skrzydlata, ale bez głowy, też mi nie imponuje.
J.W.: Trudno mi zgodzić się z takim podziałem świata: tu szlachetni, samotnie walczący fantaści, a tam – skorumpowaniu, mocni medialnie głównonurtowcy. Patrząc od strony rynku, fantasta, jeśli tylko umie snuć historyjki, zawsze zdobędzie czytelników. Natomiast autor poszukujący nowych form wyrazu jest skazany na pomoc krytyka, który wyjaśni, co jest nową jakością, co jest nową wartością, o ile taka pojawia się. Zatem pytanie: te uproszczenia, których dokonujesz, czy one nie są jedynie reakcją obronną, pozwalającą nie zastanawiać się nad trudną sytuacją kolegów po piórze, kolegów awangardzistów?
J.G.: Nie umiem współczuć komuś, kto sam nie wie co wyprodukował i potrzebuje krytyka, żeby mu to wyjaśnił. Nie dlatego, że zbywa mi na empatii, tylko ponieważ nie mieści mi się to w głowie. Na co mu nowe formy wyrazu, jeśli nie umie się posługiwać tymi starymi? Już wspominałem, że awangardowość literatury to proces – kontinuum. Poszukiwanie sposobu by wyrazić to, co nie da się wyrazić zastanymi środkami, jest sensowne. Progresja w tej dziedzinie ma sens przez jakiś czas, potem wyczerpuje formułę i staje się celem samym w sobie. Nic dziwnego, że ci biedacy tak się głowią nad swoimi książkami, skoro nic im nie wolno zrobić po ludzku. Mój Boże, napisałem „Staszek usiadł”. A czy to jest nowe? Dostatecznie odkrywcze? Może „Staszkowi się siadło…” nie… to zbyt zrozumiałe. To „ukrzesłował się Staszek” może… albo „obdupił tak Staszkowo krzesłem” … tylko czy spodoba się krytykowi… no bo przecież to krzesło tak zostało? Podobnie brzmi jak „krzesiwo”, to może coś z tym…? Po co się to robi? Dlatego, że zastany język literacki nie daje rady i potrzebny jest nowy, by wyrazić odkrywczą myśl, że oto Staszek usiadł? Nie. Dlatego, żeby było po nowemu. Chcemy stworzyć “nową wartość”. Przecież ten zastany język zawiera już wszystko co zrobiono z nim w dwudziestym wieku i wcześniej. I Yeatsa, i Elliota i Joyce’a i Cortazara i Bóg wie co jeszcze. Przeskoczysz to? W takim razie powodzenia. Pewne formuły wyczerpano i koniec. Teraz, w większości się tylko udziwnia. Artysta któremu brakuje narzędzia, tworzy nowe. To rozumiem. Tylko że wtedy te nowe środki wyrazu są podporządkowane celowi. Przekazowi, Nie samym sobie. Tu mamy ludzi, którzy koniecznie chcą rzeźbić mrożoną parówką w granicie tylko dlatego, że nikt tego wcześniej nie robił. Nie dlatego, że tak osiągną swoje zamierzenie. Chcesz nowych form? Robi to na przykład Dukaj. Potrafi stworzyć nowe zasady gramatyczne. Albo weź cztery książki Kossakowskiej, w których pokazała jak narracja staje się częścią historii. Jak język towarzyszy historii, odzwierciedla czas i mentalność bohaterów, jakich się tam używa środków. Jak sam rytm zdań może stawać się częścią opowieści, świadectwem czasu, emocją, ilustracją stanu umysłu. Weź Chucka Palahniuka, weź Ellisa, z jego American Psycho. Zobacz sobie co już zrobiono z językiem i dlaczego. Nie wyłącznie po to, żeby było „nowe”: „Pierzynę w perzynę śmy obrócili”. Też mi co!
J.W.: Za pierwszy tom „Pana Lodowego Ogrodu” dostałeś – wyliczmy – Zajdla, Śląkfę, Nautiliusa, Sfinksa. Rozbiłeś bank. Nie wiem, czy byłeś tym sukcesem zdziwiony, może spodziewałeś się go, chciałbym natomiast spytać, jak myślisz, co zdecydowało o tak spektakularnym tryumfie „Pana Lodowego Ogrodu”? Jak myślisz, czym trafiłeś do ludzi akurat w tym czasie?
J.G.: Nie do mnie to pytanie. Jak myślę? Ja w ogóle nie myślę. Przynajmniej w tej kwestii i tych kategoriach. Staram się pisać książki tak, jak wydaje mi się najlepiej, więc z definicji nie umiem ci odpowiedzieć. Coś się udało. Może po prostu udało mi się zrobić coś odrobinę odmiennego niż pozostałe na rynku książki, albo może udało mi się czytelników zainteresować, albo czymś do nich trafić? Umiejętnie i z wdziękiem dobrałem jakieś proporcje? Pisałem w stanie najwyższego uduchowienia? Ktoś mi dyktował? A może po prostu chodzi o to, że jestem wysoki, ciemnowłosy i przystojny? Błagam! Pytaj o co chcesz, ale nie każ mi oceniać własnej pracy, bo to absurd. Piszę książki, staram się jak umiem najlepiej i czasem się udaje. Paktu z diabłem w każdym razie nie podpisywałem.
J.W.: Sukces w literaturze, cokolwiek by nie sądzili nagradzani autorzy, zawsze ma coś z przypadku i splotu okoliczności. Pisarz daje dzieło, ale to dzieło musi poruszać strunę czułą akurat w tym momencie. Tobie się to przytrafiło. Sądzisz, że jest to do powtórzenia?
J.G.: Nie mam pojęcia. Mam nadzieję, że tak. Głównie dlatego, że nie jest wyłącznie nieoznaczone i niewiadome. Istnieją też elementy racjonalne. Jedna rzecz, to trafić znienacka w dziesiątkę, a inna, to móc zaproponować kolejne rzeczy które nie zawiodą czytelników. Nie muszą za każdym razem rozbijać banku, powinny po prostu pełnić swoją rolę. Przynosić radość, zaciekawienie, zadziwienie, przemyślenia. Szczęście z lektury. Ważne żeby utrzymać pewien stały poziom. Wysoki, ale realny. Nie musi to zawsze być rekord świata, coś takiego jest niemożliwe.
J.W.: Czy olbrzymi sukces pierwszego tomu „Pana…” nie przytłoczył cię? Nie miałeś obawy, że poprzeczka została nagle zawieszona (sam to sobie zrobiłeś) tak wysoko, że trudno będzie pokonać ją równie pięknie i bez wahania po raz kolejny?
J.G.: Staram się unikać myślenia o literaturze w kategoriach numerów cyrkowych, skoków przez poprzeczki, albo obręcze, popisów na trapezie, ewentualnie walk MBA. Po napisaniu pierwszego tomu, po prostu kontynuowałem opowieść, starając się nie popadać w histerię, stany niezdrowej ekscytacji i zaburzenia emocjonalne. Oczywiście, byłem spłoszony i lekko zażenowany. Sytuacja w której publicznie wręczają człowiekowi mosiężną statuetkę jest nieco deprymująca, zwłaszcza gdy dostaje się ją za początek książki, której końca nikt jeszcze nie zna. Obawiałem się, że może stoją za tym zbyt wielkie oczekiwania, i w ogóle czułem się tak, jakbym się pewnie czuł na miejscu prezydenta Obamy, z tym że on dostał nagrodę zanim w ogóle cokolwiek zrobił i sprawiał wrażenie, że uważa ją za w pełni zasłużoną. Mnie nie pozostało nic innego, jak siadać do roboty i kontynuować opowieść.
J.W.: Po drugim tomie odezwały się głosy, że słabiej, że gorzej i dopiero teraz, po trzecim – że wychodzisz na prostą z fabułą, wątkami, akcją. Spodziewałeś się takich reakcji? Zwracałeś w ogóle uwagę na recenzje, opinie, komentarze, jakie pojawiały się i pojawiają po kolejnych odsłonach “Pana Lodowego Ogrodu”?
J.G.: No masz, ale się uczepił. Teraz z kolei jakiś rajd terenowy, z wirażami i wychodzeniem na prostą. Nigdzie z nimi nie zjechałem ani się nie zakopałem, kontynuowałem opowieść, mówię to po raz trzeci, prawdą jest powiedziane po trzykroć. To nie jest serial. To jest jedna, długa książka, z powodów technicznych podzielona na tomy. I ostrzegam, jeśli użyjesz słowa “tetralogia”, z żalem, będę zmuszony zwichnąć ci rękę. Porównywanie tomu pierwszego z drugim i drugiego z trzecim, to jest porównywanie pierwszych dziewięciu rozdziałów z rozdziałami od dziewiątego do dwudziestego któregoś. Niczemu specjalnie nie służy. To nie są jakieś osobne części tylko etapy jednej opowieści. A czy się spodziewałem? Po Internecie na ogół spodziewam się wszystkiego. Ludzie którzy tam coś oceniają znają tylko dwie oceny – maksymalne. Albo hańba, skandal oszustwo i lincz, albo zachwyt, olśnienie i beatyfikacja. Jest jasne, że jeśli coś dziesięć razy pochwalono, to należy to zganić.
J.W.: To ciekawe, co mówisz. Z jednej strony mówisz, jak ważny jest w twoim gatunku, w tym pisarstwie, jakie cenisz i uprawiasz, czytelnik, z drugiej, kiedy pytam, jak przyjąłeś oceny, jakie czytelnicy wystawili po ukazaniu się kolejnych części „Pana Lodowego Ogrodu”, widzę, że od tych czytelników i ich ocen starasz się trzymać na dystans. To jak to jest? Czytelnik jest ze swoimi opiniami ważny, czy nie jest? A jeśli jest ważny, to kiedy?
J.G.: Rozdzielmy dwie rzeczy, tylko z pozoru podobne. Internetowy recenzent to nie to samo co czytelnik. Czym innym jest ocena czytelników, która objawia się na rozmaitym poziomie, od kupowania i czytania książki, po kontakty osobiste, pytania na spotkaniach autorskich i rozmowy na konwentach. Ci ludzie zupełnie inaczej podchodzą do książki, nie kreują się na amatorskie wyrocznie, nie szafują sztucznie wysilonymi ocenami. Albo im się podoba albo nie. Czym innym natomiast jest Internet, ze swoją specyfiką anonimowej wypowiedzi, swoją psychologią tłumu i rozmaitymi zjawiskami socjologicznymi które rodzi, na dobre i złe. Kiedy spotykam czytelników, odnoszę się do nich bardzo poważnie, serdecznie i z szacunkiem. Oto ci mężni ludzie, którzy odejmują sobie od ust bułkę, rezygnują z kina, lub nowej gry i kupują książkę. To dla nich pracuję. Natomiast twórcy internetowych recek, grupy dyskusyjne i tym podobne zjawiska to zjawisko specyficzne – odrębne. Tu trzymam się na dystans, bo sytuacja w której ludzie anonimowo i bez najmniejszej odpowiedzialności za słowo wypowiadają się na twój temat, jest trudna psychologicznie. Nie możesz z nimi dyskutować, nie możesz się kłócić, a oni z kolei piszą to, co akurat strzeli im do głowy, nawet jeśli uważają co innego, bo akurat tego wymaga dynamika dyskusji, albo autokreacja, czy poza nieomylnego sędziego. To zresztą absolutnie nie dotyczy wyłącznie fantastyki. Bywa tak, że człowiek musi zasięgnąć porady. Rozważasz żeby coś kupić, przerobić, naprawić, albo bodaj wykorzystać, gdy nie wiadomo jak. Sięga się wtedy do grup dyskusyjnych, bo z oficjalnych reklamowych stron nie dowiesz się prawie nic wartościowego. Wszystko jedno, czy interesują cię akurat obiektywy, lornetki, rowery, wiatrówki, wędki, pompki, samochody czy wiertarki. Zawsze w końcu dowiesz się czegoś do sensu i napotkasz na ludzi inteligentnych, kompetentnych i znających się na rzeczy, ale najpierw musisz znieść tysiące postów pisanych przez osobników z tych samych trzech sieciowych plemion. Zawsze spotkasz Wujka Męczykonia, który toczy niekończące się scholastyczne dysputy dotyczące jakichś kompletnie nieistotnych detali, z obsesyjną agresją wyzywa wszystkich na solo na priva, i prędzej czy później dostaje bana, ale na jego miejsce pojawia się trzech następnych. Nie unikniesz Besserwiserów, tych, którzy wiedzą absolutnie wszystko i to najlepiej na świecie, oraz ich aroganckich, obraźliwych postów pisanych tonem nie znoszącym sprzeciwu, głoszących prawdy absolutne i nie będących w stanie uznać niczyjego punktu widzenia poza własnym. No i koniecznie musisz spotkać Malkontentów, bez ustanku krytykujących wszystko i wszystkich, wiecznie narzekających i szukających dziury w całym, bezmyślnych i upierdliwych. To samo dzieje się gdy ludzie rozmawiają o samolotach, jak i wtedy gdy mówią o fantastyce. Nie należy tego utożsamiać ze zdaniem czytelników. Znam wielu autorów którzy naczytali się list, postów i recek na swój temat i przypłacili to załamaniem nerwowym, mimo że rzeczywistość – ich nakłady, sprzedaż książki, reakcje czytelników i ich popularność świadczyły o czymś zupełnie przeciwnym niż Internet. W Internecie ich niszczono, ale robiło to – realnie kilka, góra kilkadziesiąt osób, podczas gdy równocześnie dziesiątki tysięcy kupowały te książki i z wypiekami ślęczały nad nimi w tramwajach. Próbowałem im to tłumaczyć, ale nic to nie dawało. W abstrakcyjne tysiące trudno uwierzyć, faceta w tramwaju spotyka się czasem, a czterech na liście dyskusyjnej to coś widocznego czarno na białym. Tłum.
J.W.: Co jest dla ciebie największym wyzwaniem w momencie, kiedy zasiadasz nad czystą kartką? Czy to jest to samo uczucie, co dwadzieścia lat temu, czy ewoluowało?
J.G.: To musi być jedno z tych słów, które zmieniły znaczenie, kiedy nie patrzyłem. Już trzymając się tej lowtechowej metafory, kartka nie jest dla mnie wyzwaniem. Nikt mnie nie wyzywa, żebym coś napisał. Nikt nie twierdzi że sobie nie poradzę, albo nie domaga żebym coś udowodnił. Wyzwanie, to trudność, której przezwyciężenie ma w sobie element rywalizacji. Albo rozwalę cegłę głową, albo ona mnie. Ale teraz co chwilę słyszę “że każdy dzień to nowe wyzwanie”, czy coś podobnego. Kiedy widzę reklamę z takimi hasłami mam wrażenie, że opiewa życie ludzi rozpaczliwie niekompetentnych. Gdybym znienacka musiał zasiąść przed ekranami kontroli lotów na lotnisku, to byłoby to wyzwanie, ale rozpoczęcie opowiadania czy książki do takich kategorii nie należy. Po pierwsze dlatego, że kiedy już zasiadam do tej, niby, kartki zwykle wiem, co chcę zrobić. Zagadnieniem, wyzwaniem, jeśli koniecznie chcesz, jest sam tekst. Utwór, górnolotnie mówiąc. Jego struktura – pomysł, treść, pointa, ale to rzadko odbywa się w obliczu kartki. To zmagania które toczą się w głowie, zanim zasiądę do pisania.
J.W.: W twoim wypadku długo trwa ten etap układania wszystkiego w głowie?
J.G.: Czasem bardzo długo, czasem ułamek sekundy. Zależy co i kiedy. Czasami dostajesz pomysł w jednym olśnieniu, w postaci gestaltu i to wystarczy. Czasami natomiast, ten gestalt jest niedomknięty, w sensie braku fragmentu fabuły, niezbędnego dla jasności wywodu, albo następstwa zdarzeń. Niby wiadomo co tam ma być, ale bardzo ogólnie. Przypuśćmy, że masz dwoje bohaterów którzy zamieszkali ze sobą wbrew rozmaitym przeciwnościom. Sytuacja prowadzi do jakiejś znanej ci pointy, ale po drodze trzeba pokazać, jak dosłownie cały świat i rzeczywistość i społeczeństwo staje im na drodze. Tu wielka miłość, zrealizowana wbrew różnym przeszkodom, a tu, istny spisek kosmosu i opór materii. To jest jasne i możesz to wymyślić w sekundę. Ale jak to ma się odbyć? Jakie to mają być wydarzenia, żebyśmy zrozumieli, że to coś więcej niż zbiegi okoliczności lub pech? Że mają przeciw sobie nie tylko rodzinę, albo niefortunne wydarzenia, ale wręcz wszechświat? Czasem wymyślanie takich elementów odbywa się w trakcie pisania, a czasem potrafi zawiesić człowieka na miesiące.
J.W.: W tym samym wywiadzie z „Czasu Fantastyki”, o którym już wspominałem, w twoich wypowiedziach pojawia się ton spełnienia, może nawet szczęścia. Oto jesteś w sytuacji, że robisz to, co lubisz, robisz, wiedząc, że już umiesz, i jeszcze ci za to płacą. Naprawdę jest tak sielankowo? Żadnych mroków na tej drodze (śmiech)?
J.G.: Sielankowo? Wolne żarty. W tym zawodzie nic nie jest sielankowe. Tu jest krew, pot i łzy. Piszesz książkę, dajesz z siebie wszystko, wykręcasz własny mózg, wyduszasz go do ostatniej kropli i trzeba na to, uwierz, bardzo dużo czasu i pracy. Wiele miesięcy niekończącej się harówki, czasem bez wytchnienia. Chcąc zdążyć na termin, albo po prostu zwyczajnie skończyć to co się zaczęło, można czasem doprowadzić się do wycieńczenia. A potem to swoje odchuchane dziecko puszczasz samo w świat i możesz tylko bezradnie patrzeć. Poradzi sobie, a może zeżrą je żywcem. Nic już nie możesz zrobić. Postawiłeś ostatnią literę. Teraz musisz znieść wszystko cokolwiek się stanie. Werdykty wydawane przez ludzi niezdolnych do czytania ze zrozumieniem, najgłupsze zarzuty, Internetowych trolli. Musisz nauczyć się znosić to bez drgnienia powieki. Sukces rynkowy to zupełna loteria. Historia jest pełna znakomitych książek, które nie odniosły sukcesu i nikt nie wie dlaczego. Niektóre są odkrywane po latach, ale dla pisarza który musi do końca tygodnia zapłacić rachunek, to słaba pociecha. Do tego, to jest życie freelancera. Nikt cię nie kontroluje, nikt nie szkoli, nie karmi, nie szczepi, nikt nie pilnuje. Nikt nie zatrudnia. Nikt ci nie będzie opłacał emerytury. Nie ma żadnej gwarancji że za tydzień będziesz miał co jeść. Nie każdy się do tego nadaje. Masz wydawcę, ale on zależy od tych, którzy handlują książkami. Jeśli największa księgarnia nagle oznajmi, że mu zapłaci najwcześniej za trzy miesiące, nie będzie do tego czasu miał na twoje honorarium, a ty możesz się najwyżej obrazić. Do spełnienia i sielanki mi daleko, ale jestem na dobrej drodze. Uwielbiam swoją robotę, i w takich rozmowach jak tamta po prostu się cieszę że mogę to robić. Cieszę się że na tej drodze jestem i nią idę, bo bardzo dużo mnie kosztowało żeby ją znaleźć i móc na nią wejść. Jeszcze niedawno było to zwyczajnie niemożliwe. A z tym, że umiem… Coś tam umiem, powiedzmy, ale tu człowiek uczy się nieustannie. Płacą mi? Kiedy są w stanie, to płacą.
J.W.: Znany jesteś również jako felietonista. Czym jest dla ciebie felieton? Co daje ci uprawianie tej formy literackiej? Nie rozpraszasz się w ten sposób?
J.G.: Rozpraszam? Od czego? Od pisania sobie spokojnie książki, dzień po dniu, od rana do wieczora? (Sardoniczny śmiech.) Przecież ja redaguję rubrykę w tygodniku, co tydzień piszę cztery artykuły i ileś tam newsów, tłumaczę komiksy, tłumaczę książki, wiecznie wisi nade mną kilka terminów równocześnie. A felieton, jest dla mnie kwintesencją dziennikarstwa. Jedynym obok reportażu dziennikarskim środkiem wyrazu, który pozwala na użycie w miarę literackiego języka. Zwykły informacyjny artykuł jest pisany drewnianym, suchym językiem, z bardzo prostym frazowaniem, pozbawionym emocji i elementów oceny, zawierającym jak najprostsze słownictwo. W pełni służebnym wobec przekazu. Reportaż, to już co innego. Jest osobisty i subiektywny. Zawiera emocje. To bardzo ciekawa forma. A felieton z kolei, to już najwyższa szkoła jazdy. Dobre felietony, czyta się z wypiekami na twarzy. Weźmy do ręki zbiór felietonów Clarksona. Tomik Efraima Kishona – genialnego izraelskiego satyryka. Zajrzyjmy do „W zasadzie tak” Jacka Fedorowicza, Kisiela, niedawno zmarłego, niestety Macieja Rybińskiego, zajrzyjmy do felietonowych książek Rafała Ziemkiewicza, które spokojnie wchodzą na listy bestsellerów, przeczytajmy przedwojenne felietony Kornela Makuszyńskiego, albo Bolesława Prusa. Felieton to perła, klejnot, arcydzieło. (Mowa o felietonach w ogóle, nie o moich). To punkt, w którym dziennikarstwo spotyka się z literaturą i odwrotnie. W felietonie wolno, a nawet trzeba, mieć swoje zdanie, poglądy i światopogląd, powinien być zabawny, wymaga ironii, elementu satyry i dystansu. Felieton to forma dziennikarska którą uprawiam z przyjemnością i mam wrażenie, że uprawianie tego gatunku w miarę moich skromnych możliwości ostrzy mi warsztat.
J.W.: Mówisz, że felieton to punkt, w którym dziennikarstwo spotyka się z literaturą. Czemu w takim razie nie spróbowałeś zrobić z siebie w felietonach, jakie piszesz, bohatera tak wyraziście literackiego, jak Jerzy Pilch czy Jarosław Haszek w swoich? Tu jest chyba ten punkt, gdzie po jednej stronie mamy dziennikarstwo, po drugiej literaturę piękną: wyrazisty bohater. U ciebie to jest narratorski mózg raczej, plus nerwy, ale bez, tak to czytam, kreacji samego siebie na postać. Nie kusiła cię taka kreacja?
J.G.: Podchodzę do tego ostrożnie. Po pierwsze, nie piszę felietonów o sobie, tylko o jakimś zjawisku. Wyobrażam sobie że jest sens uczynienia siebie bohaterem felietonu, ale wtedy pisze się humoreskę dotyczącą zjawiska, w której obsadza się siebie jako postać. I coś takiego mi się zdarzało. To jest możliwe i zdrowe, bo zawiera dystans i ironię także wobec własnej osoby. To różnica jak pomiędzy zagraniem roli w skeczu, a przeglądaniem się w lustrze. Konsekwentna autokreacja, natomiast, co coś, czego unikam instynktownie. Zbyt blisko od niej do narcyzmu i kabotyństwa.
J.W.: Jak widzisz współczesną literaturę SF i fantasy, światową i rodzimą? Nie przeszkadza Ci, że jest to taki moloch sterowany w głównej mierze komercyjnymi potrzebami wydawców?
J.G.: Przepraszam, ale o co chodzi? To poza fantastyką wydawcy nie mają potrzeb komercyjnych? Chętnie inwestują kilkadziesiąt tysięcy w książkę i w ogóle ich nie interesuje co się stało z tymi pieniędzmi? Zapewniam cię, że gdybym kiedykolwiek zetknął się ze sterowaniem literaturą z jakiegokolwiek powodu, to by mi przeszkadzało, niestety, nigdy niczego podobnego nie widziałem na oczy. Molocha też nie. O ile mi wiadomo, fantastyka nigdzie na świecie nie jest żadnym wielkim molochem, który można by porównać, choćby z przemysłem filmowym, albo estradą. Huk następuje dopiero, kiedy pojawia się adaptacja filmowa. Bogu dzięki, nikomu dotąd nie strzeliło do głowy, żeby wkręcić literaturę w młyn współczesnego zarządzania. Na przykład żądać od autora, żeby każdy rozdział konsultował z menadżerem, organizować zebrania, narzucać treść książek. Ten twój moloch jakoś tak musiałby wyglądać, ale nikt tego nie robi, przy najmniej jak dotąd. Owszem, rynek przechodzi swoje mody, potrzebuje też pewnej ilości utworów wtórnych albo miałkich, ale powstaje też wystarczająco dużo oryginalnych. Po prostu odrzucam marne książki. Czasem się daję nabrać, ale tak czy inaczej, przeprowadzam selekcję. W gruncie rzeczy tak samo jak wtedy, gdy wybieram film, hotel na wakacje, albo stację radiową.
J.W.: Jeżeli w fantastyce nie ma komercyjnego dopasowywania się autorów do gustów i w afabularnym głównym nurcie nie ma zwracania uwagi na czytelnika i potrzeby wydawców, to gdzie się ukryła ta komercja? W poezji wydawanej w trzystu egzemplarzach własnym nakładem autora?
J.G.: Wszędzie i nigdzie. Słynna komercja jest zjawiskiem kompletnie wydumanym. Czarnym Ludem, wymyślonym po to, żeby przeciwstawić własną wysoce artystyczną i natchnioną postawę prymitywnemu rynkowi, tłuszczy i mamonie. Bo chyba nie chodzi o to, że książki się w ogóle sprzedaje, a autor dostaje honoraria? To, że usługi, także te wysoko artystyczne, zwykle są płatne, to chyba nie jest dla nikogo tajemnica. I pierwsze słyszę, żeby wydawnictwom publikującym książki głównego nurtu nie zależało na zyskach. Rozumiem, że słynna komercja to miałoby być zjawisko produkcji sztuki pod z góry przyjętą biznesową strategię na poziomie produktu. Całkowicie nieszczerej, poddanej opracowanym założeniom. Tymczasem w rzeczywistości jeśli ktoś modyfikuje swoje zamierzenia pod kątem tego, jak wyobraża sobie zapotrzebowanie, to robi to na ogół z własnej woli i pewnie może być w tym zupełnie szczery i autentyczny. Gdyby taką strategię wymuszano, byłoby o czym gadać. Zdarzają się zamówienia na przykład napisania opowiadania dla jakiegoś świata gry, albo uczestnictwa w antologii tematycznej, ale tu poza bardzo ogólnie zarysowanymi ramami tematycznymi nie ma żadnych ograniczeń. Istnieją też sytuację, gdy proponują autorowi rodzaj ghost writting – kontynuację jakiejś całości, na przykład cyklu powieściowego, ale to w skali literatury fantastycznej są rzadkie epizody i nikt nikogo nie zmusza. Peryferia. Zresztą można równocześnie być artystą i malować plansze reklamowe, projektować opakowania, logotypy czy plakaty. Jak Alfons Mucha, jak Andy Warholl, jak Norman Rockwell, albo bardzo wielu hiperrealistów. Nie uważam, by aktora dyskwalifikowało to, że zagra w reklamówce, ani Wańkowicza to, że wymyślał slogany reklamowe. Ktoś kto gra wyłącznie w reklamówkach, nie staje się od tego wybitnym aktorem, lecz wybitny aktor który to zrobi, nie przestaje nim być. Natomiast odsądzanie ich od czci i wiary, te wszystkie “sprzedał się za kasę”, mam za hipokryzję. Ledwo maskowaną zawiść tych, którym udziału w reklamach banku nikt nie zaproponuje. Zwróćmy uwagę, że firma która zamawiała slogan u Wańkowicza, albo – teoretycznie, poprosiłaby na przykład Mrożka, uważa to za nobilitację. Jeśli wybitny malarz zaprojektuje puszkę zupy grzybowej, to tym lepiej dla tej zupy, dla nas i dla niego. Niech chłop zarobi sobie na wiejski dom i samochód. Równocześnie taki artysta prezentuje dystans do własnego dzieła i osoby, co jest dodatkowym powodem do szacunku. Podobnie literat może coś zrobić na zamówienie powiedzmy, przemysłowe, a jeśli nie kaleczy to jego twórczości, dlaczego nie. Można zresztą podjąć takie zadanie z ciekawości, jako wyzwanie, albo eksperyment, można dla pieniędzy. Często jest przy tym możliwe także uzyskanie efektu artystycznego. Tego typu “komercja” to dla mnie zjawisko raczej pozytywne, tak samo jak sprzedawanie książek. Praca za którą ktoś chce zapłacić, zwykle ma z definicji swoją wartość. Ta twoja realna komercja – gdzie twórca miałby tylko pokolorować obrazek wytworzony przez menadżera, to powiadam, peryferie – jakieś cykle powiastek, a to romanse, a to horror dla młodzieży, jakieś telenowele, albo jeszcze coś innego. Istnieje, ale póki co, nie stanowi problemu. Rzecz nie w tym, czy chcesz spełniać wyimaginowane oczekiwania czytelnika, czy nie, ale w tym, czy nakładasz sobie sztuczne ograniczenia, jakiś kaganiec który cię uwiera. A w głównym nurcie, może się i gardzi oczekiwaniami czytelnika i komerchą, ale książeczki reklamuje, sprzedaje i tłucze kasę.
J.W.: A nie myślisz czasem, że w całej polskiej fantastyce współczesnej, zwłaszcza tej bardziej hard niż soft, chodzi bardziej o wyjście z tego wielkiego cienia, jaki jest spuścizną po Stanisławie Lemie?
J.G.: Nie. Nie ma żadnej spuścizny po Lemie. Jest pamięć, często pozbawiona wiedzy o czym się pamięta. Lem był geniuszem, ale SF w takiej formie w jakiej pisał, chwilowo nie jest zbyt popularna, więc nie ma z czym porównywać. Subiektywnego wrażenia ważkości tematu porównywać się nie da. Przy okazji: fantastyka nie dzieli się na „hard” i „soft”. Odmian sado-maso oraz bondage i zoo też nie zauważyłem. Chyba ci się pomyliły dziedziny sztuki.
J.W.: Czy nie dlatego fantastyka, jakiej rzecznikiem był Lem nie jest dziś zbyt popularna, ponieważ w pisaniu jest o wiele trudniejsza niż opisywanie kolejnej jatki w kolejnej karczmie?
J.G.: Nie. Lem pisał nie tylko „Golema XIV”, albo „Summa Technologiae”, czy „Głos Pana”, ale i „Cyberiadę” i cykl powieści o Pilocie Pirksie, i Ijona Tichego i „Powrót z gwiazd” i mnóstwo innych, przystępnych, zabawnych, albo sensacyjnych powieści. Science fiction z podbojem przestrzeni w tle, to wówczas był naturalny i logiczny sposób myślenia o przyszłości. To zapładniało wyobraźnię i autorów i czytelników. Teraz nie jest, co nie znaczy że nikt u nas takiej fantastyki nie pisze. Piszą i to z nie mniejszym ładunkiem intelektualnym, ale wobec zobojętnienia na perspektywę ekspansji poza Ziemię, trudniej się z tym przebić.
J.W.: Zmienię trochę klimat i spytam, czym jest dla ciebie poezja? Jeśli czytasz wiersze to powiedz, proszę, co daje ci wiersz – własny bądź cudzy?
J.G.: Sono ignorante, signore. Poezji współczesnej to ja szukam raczej w tekstach, niż w tomikach poezji. Łatwiej mi ją znaleźć w piosenkach. Naprawdę. Współczesna poezja rzadko porusza we mnie cokolwiek, choć sądzę po rzadkich i raczej pobieżnych spotkaniach. Tego rodzaju emocje przynoszą mi słowa piosenek pisane przez Stanisława i Kazika Staszewskich, Grabarza, Jaromira Nohavicy, Antoniny Krzysztoń, Jacka Kaczmarskiego, Martynę Jakubowicz, czasem nawet Jacka Cygana, albo i Maleńczuka. Przez lata, na pytanie o ulubionego polskiego poetę współczesnego odpowiadałem “Andrzej Waligórski” i koniec. Nie zapominając już o Jeremim Przyborze, albo Wojciechu Młynarskim. W samej poezji, też czas się dla mnie zatrzymał – może Miron Białoszewski, Stanisław Barańczak, Stachura, ksiądz Twardowski, na pewno Zbigniew Herbert, Anka Kowalska – to pokolenie. Czas, kiedy poeci mieli o czym mówić i chcieli mówić o czymś co miało znaczenie. Niestety, jestem również człowiekiem który znajduje interesującą dla siebie sztukę plastyczną w galeriach handlowych. Nie żartuję – tam można spotkać też galerie sztuki i to, co wisi w nich na ścianach nader często wydaje mi się interesujące. Cieszy mnie również to, że jest to sztuka w pewnym sensie komercyjna. Marszandzi kupują obraz w komis i wieszają na ścianie, gdzie czeka na klienta. Klient płaci słono, a następnie wiesza ten obraz na ścianie, bo chce go mieć w domu. Chce na niego patrzeć. Powrót do estetycznej wartości sztuki. Jakieś to takie normalne i oczywiste. Zawsze tak było. Tyle tylko, że u najbardziej uznanych artystów budziłoby to jedynie pogardę. To co wystawiają marszandzi stanowi eklektyczną mieszaninę stylów, surrealizm wisi obok abstrakcjonizmu a zaraz obok symbolizm, hiperrealizm czy op-art. Nie znajdziesz tam natomiast tego, co piętrzy się w Zachęcie. Nikt nie obiera kartofli, nikt nie układa kolaży ze strzykawek, ani nie oprawia w ramy włóczkowych serwetek w kształcie baranków. Nikt nie przybija do krzyży kurczaków. Powód jest prosty – za tę Wysoką Sztukę nikt nie zapłaci ani grosza. A jeśli znajdą ją przyszłe pokolenia, nie odróżnią pokłosia wielkiego performance od zwykłych śmieci. Sztuka składająca się z kawałka sznurka albo rury, potrzebuje oprawy jaką jest Akt Twórczy. Rzecz umowna, nietrwała i dęta. Hucpa zwykła. Bez tego elementu to będzie tylko sznurek lub rura i tak to potraktują potomni. Wierzę w sztukę którą opisuje niemieckie słowo – Der Kunst. To niby to samo, ale u nas ten germanizm ożył własnym życiem. Kunszt. Sztuka. To powinno znaczyć to samo, ale przestało. Gdzie jest kunszt w ustawieniu na sobie wypchanych zwierząt, albo wrzuceniu krucyfiksu do akwarium z moczem? Stąd te komercyjne galerie. Tu trzeba stanąć twarzą do konkurencji, co nie oznacza że tam się reprezentuje wyłącznie najniższe gusta i na ścianach pełno jeleni na rykowisku i aktów różowych blondynek. To samo kryterium dotyczy też poezji. Utwór muzyczny – piosenka mająca dobry tekst, natychmiast się wyróżnia, muzyka tylko go wzbogaca. Nie przypadkiem na płycie Lao Che „Powstanie Warszawskie” znalazł się i Gajcy i inni młodzi poeci tamtego czasu, i okazało się że pasują do punkowo metalowej oprawy.
J.W.: Gajcy to nie jest najłatwiejszy poeta, a jak zaczynał, był zdecydowanie w awangardzie. Uważasz, że trzeba kilkudziesięciu lat, żeby to, co dziś w poezji nowego, okazało, że jest coś warte?
J.G.: Najogólniej rzecz biorąc: tak. Poza tym, awangarda to proces. Punktem wyjściowym był sformalizowany akademizm. Co innego zastosować nieużywane w obrębie kanonu środki wyrazu po to, żeby coś nimi wyrazić, a co innego wynajdować je tylko po to, żeby były nowe. Jest to, powiadam, proces, który w pewnym momencie wyczerpuje się intelektualnie – staje się celem samym dla siebie. Gajcy może nie był najłatwiejszy, ale po pierwsze pozostawał czytelny, po drugie za pomocą formy wyrażał istotne treści. A poza wszystkim innym, coś mi się zdaje, że w tym konkretnym przykładzie miałem na myśli Baczyńskiego, tylko tak mi się z rozpędu powiedziało. Ale obawiam się, że rzeczywiście – w wypadku współczesnych eksperymentów trzeba czasu, żeby zobaczyć, co z tego ma wartość.
J.W.: Jacy autorzy są dla ciebie istotni? Jakie doświadczenie lekturowe uważasz za to, które cię uformowało?
J.G.: Nie uformowało mnie pojedyncze doświadczenie lekturowe i nie czuję się na siłach wypisywać listy kilkuset nazwisk. Każda taka lista będzie siłą rzeczy wybiórcza. Całe moje życie, to historia książek, które mi towarzyszyły od wczesnych lat. Trudno ocenić, czy bardziej ukształtowały mnie książki dzieciństwa – jak cykl Tove Jansson o Muminkach, czy może książki podróżnicze, jak choćby powieści Szklarskiego? Miałem okresy – epoki. Była epoka literatury amerykańskiej, z całym spektrum od Jonesa, po Irvinga Shawa, przez Chandlera, była też epoka latynosów, albo epoka polskich młodych gniewnych – z Hłaską, Stachurą, Borowskim, Konwickim, była wielka epoka fantastyki i epoka Lema, będącego klasą samą w sobie. Były i wiktoriańskie powieści awanturnicze, klasyka albo kryminały Joanny Chmielewskiej. To jest jak paleta, pełna barw i możliwości. Dobierasz ją do nastroju i samopoczucia. Raz Dick, innym razem Sheckley, albo Bradbury, innym znowu razem Bernard Shaw, albo Saki. A może dziś Jerome K. Jerome? A może raczej Bułhakow? Strugaccy? To wrosło w siebie, utworzyło jedną całość, do której wciąż dochodzą nowe elementy. Każdy mnie buduje. Każdy dokłada swój element. To całość w której jest miejsce i dla Haska i dla Clavella i dla Faulknera i Dana Simmonsa, albo Wiliama Gibsona.
J.W.: Czytujesz może polską poezję współczesną? Kojarzysz poetów takich jak Andrzej Sosnowski, Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki, Roman Honet, Marta Podgórnik? W ogóle publikacje takiego wydawnictwa jak Biuro Literackie kojarzysz? Masz o poezji polskiej najnowszej jakieś zdanie? Przemawia ona do ciebie? Pytam cię o to, Jarku, ponieważ samemu egzystując częściowo w świecie fantastyki, a częściowo w mainstreamie i wśród poetów, ciekaw jestem, czy te światy w ogóle wiedzą o swoim istnieniu. Zresztą, że niszowy poeta wie o Sapkowskim, Kossakowskiej, Przybytku czy tobie, to mnie jeszcze nie zdziwi, ale jeśli ty powiesz, że czytasz te wszystkie tomiczki i znasz te nazwiska, to będę bardzo zaskoczony.
J.G.: I rzeczywiście nie czytam, chyba że ktoś włoży mi tomik w ręce. Niestety, najczęściej jest tak, że odpowiadają mi poeci wyklęci. Zachowujący się tak, jakby mogli pisać co chcą i ośmielają się na przykład stosować rymy, bądź rytm. Albo mają na przykład coś do powiedzenia i ich wiersze mają treść. Natomiast ta cała reszta zwykle wywołuje we mnie emocje, które najlepiej ilustruje się wzruszeniem ramion.
J.W.: A co powiesz o takiej Dorocie Masłowskiej czy Michale Witkowskim? Co powiesz o naszej mainstreamowej prozie z Grocholą, Kalicińską, Tokarczuk, Pilchem i Stasiukiem na czele?
J.G.: Nie mam tu nic do powiedzenia i to zupełnie z innych przyczyn. Nie będę jeździł ludziom po nazwiskach, nie jestem krytykiem. Wystarczyłoby powiedzieć, że to dziedzina, która mnie nie obchodzi. Nie dotyczy wręcz. Każda próba kontaktu z tą prozą zostawiała u mnie wrażenie straty czasu i nie mieściło mi się w głowie, jakim trzeba dysponować tupetem, żeby coś takiego dawać ludziom za pieniądze. Ale nie chciałbym generalizować. Może po prostu nie miałem szczęścia. Możliwe że tam też kryje się godna uwagi proza, tylko nie udało mi się na nią trafić. Odkryłem natomiast przypadkiem jednego polskiego pisarza, o którym nikt nie słyszał. Nazywa się Albinowski i mieszka w RPA. Pisze opowiadania – krótkie, brutalne nowelki, w stylu Hłaski o tamtejszej rzeczywistości. Niektóre – jak „Antylopa szuka myśliwego” albo „Królestwo poszukuje kata”, to są rzeczy naprawdę mocne. A wspominam o tym dlatego, żeby zwrócić uwagę, że literatura nie musi być ani ilustracją banalnych konstatacji rodem z gazety codziennej, ani autotematycznym bełkotem o własnym pępku autora. Naprawdę nie musimy być tak beznadziejnie prowincjonalni. Są samoloty, większość ludzi ma w domu paszport. Jeśli ktoś nie opuszcza kraju i nie posiada żadnego punktu odniesienia, to nie dlatego, że ktoś mu tego zabrania, tylko tak zdecydował.
J.W.: Mówisz, że nie mieści ci się w głowie, jakim trzeba dysponować tupetem, żeby coś takiego dawać ludziom za pieniądze. A jak myślisz, czemu ludzie to jednak kupują? Sam powiedziałeś, że kupują więcej tego, co daje główny nurt niż fantastyki.
J.G.: Z ręką na sercu, nie wiem, czy kupują więcej. Wmówiono mi to. Takie się prezentuje opinie. Tę przeczytałem akurat na łamach „NF”. Ludzie kupują książki z różnych powodów. Niektórzy lubią je czytać i pewnie część właśnie tym się kieruje. W tym wypadku jednak dochodzi zjawisko autokreacji. Jeśli ktoś chce uchodzić za intelektualistę, kogoś kto jest nowoczesny i na czasie, postawi taką książkę na półce. Promocja polega w tym przypadku na zasugerowaniu, że to produkt elitarny, przeznaczony dla nie byle kogo. Można sobie miejsce w tej elicie załatwić za marne czterdzieści złotych, kładąc książkę w widocznym miejscu. Nikt nie zdoła ustalić, czy ów intelektualista bodaj ją otworzył, albo czy zasnął na dwudziestej stronie, bo jego goście są pewnie w podobnej sytuacji. Jako się rzekło, to nie są utwory fabularne. Możesz przeczytać pięć stron z początku, pięć ze środka i pięć na końcu i wystarczy. Piętnaście minut i voila! – mędrzec. Ktoś inny chce z kolei uchodzić za osobnika poważnego, który nie ma pstro w głowie, ale mierzy się z rzeczywistością. Kupuje sobie biografie i publicystykę, a jeśli już literaturę to taką, bo doda mu powagi. Motywacje są różne.
J.W.: Czy podział na fantastykę i główny nurt będzie trwać, czy też są widoki, że któryś z fantastów, ty, Maja, Andrzej Sapkowski, a może Jacek Dukaj dostanie w końcu na przykład Nike? A może to bez znaczenia?
J.G.: Dla mnie to kompletnie bez znaczenia. Już tłumaczyłem, że ten podział nie jest sztuczny. Nie wynika z jakichś apriorycznych założeń. Rzeczy różnią się między sobą, miewają też jakieś opisowe nazwy. Mylące jest określenie „główny nurt”, bo to takie samo getto jak nasze, być może znacznie bardziej klaustrofobiczne. To po prostu proza obyczajowa. Nie wydaje mi się bardziej znacząca niż kryminalna, sensacyjna, awanturnicza czy fantastyczna. Każda z nich może być diagnozą rzeczywistości. Byłoby miło, gdyby dobra książka była zauważana bez względu na to, jak ją można zaklasyfikować. Gdyby został wyróżniony Dukaj, czy Sapkowski jako kwiatek do kożucha, wybryk natury, nie miałoby to znaczenia i niczego nie spowodowało. Gdyby zaś miało się okazać, że Krajewski ma takie same szanse na nagrodę jak Masłowska, albo Sapkowski, te same co Pilch, sytuacja zmierzałaby do uzdrowienia. Tylko że to nie autorzy fantastyki ją wywołali – widziałem numer „Lampy”, opisujący zjawisko polskiej fantastyki i punkt widzenia był tam jednoznaczny – oto wybryki natury, cyrk dziwolągów. Omówimy, stworzymy na poczekaniu opisową teorię, a w przyszłym numerze disco polo. Albo połykacze ognia.
J.W.: Czego brakuje, by, jak mówisz, dobra książka była zauważana niezależnie od gatunku, w jakim powstała?
J.G.: Innego spojrzenia, niż obowiązujące. Otwartości na różne gusta, chęci by zaakceptować niezbity fakt, że pogłoski o śmierci fabuły są co najmniej przesadzone. Woli, by przyznać jakąś wartość „literaturze niskiej, podrzędnej i utylitarnej”, chęci wzniesienia się nad te wsiowe podziały na literaturę „wysoką” z definicji, oraz „niską” również z definicji. Przyjęcia do wiadomości że w wypadku literatury popularność nie jest a priori dyskwalifikacją. Rezygnacji z przynależności do sitwy, jako kryterium podstawowego. Coś takiego może kiedyś nastąpi w sposób naturalny, metodą faktów dokonanych, bo wymuszanie takiej postawy w jakikolwiek sposób mijałoby się z celem.
J.W.: A jakie filozofie, jacy filozofowie cię inspirują? Którym ufasz, że nie mnożą bytów i problemów ponad potrzebę?
J.G.: Nie ufam filozofom. Nie ufam też ludziom, którzy potrzebują protezy w postaci skodyfikowanej filozofii popartej zewnętrznym autorytetem, żeby stworzyć sobie światopogląd. Chciałbym zauważyć, że dotąd wszystkie totalitaryzmy wzięły się z prób zastosowania filozofii. Większość dyktatorów i tyranów ma doktoraty z tej dziedziny. To się zaczęło od Res Publiki Platona i trwa po dziś dzień. Zasadniczym problemem jest nieprzystawalność modeli do rzeczywistości. Wynikająca z samej natury modelu i natury człowieczeństwa, które jest nieopisywalne w sposób uproszczony. Urodziłem się w utopii i mam uraz na filozofię. Zwłaszcza taką która domaga się realizacji. Gdzieś na początku jest wyzwolony umysł i teorie kreślone na serwetkach w kawiarni kampusu, a wyjściowo dostajemy walenie kolbami w drzwi, druty kolczaste, oświetlone bocznice kolejowe, psy i pola śmierci. Prawdziwa twarz filozofii to morda totalitarnego czynownika, pragnącego wbić ludzi w miejsce, które przewiduje dla nich model. Rzecz jasna, pałką. Mógłbym ostrożnie zaufać tym, którzy zostawiają sobie margines dla niewiadomego, którzy przyznają człowiekowi prawo do suwerenności i wolności osobistej. Niech będzie Kant. Mógłbym też zaufać Alexisowi de Tocqueville, a współcześnie Alvinowi Tofflerowi, czy Miltonowi Friedmanowi, tylko nie wiem, czy można uznać ich za filozofów.
J.W.: Pewnie można za myślicieli. Co ci się podoba w tekstach i twierdzeniach Tocqueville’a, Tofflera czy Friedmana?
J.G.: Człowiek. Jednostka. Z jej błędami i przywarami, ale i prawem do podmiotowości. Wiara w wartość tej podmiotowości. Niezbywalne, wręcz Boskie prawa do wolności osobistej, obrony suwerenności zarówno fizycznej jak i intelektualnej, które nie zależą od łaski rządzących, tylko są przyrodzone. Kantowskie prawo do posługiwania się zdrowym rozsądkiem. Elementarny szacunek dla biografii przeciętnych. Szacunek do zjawisk które wyewoluowały przez wieki i przybrały funkcjonującą formę, a nie do reguł i wartości wymyślonych na poczekaniu, które trzeba wymusić inżynierią społeczną. Tofflera cenię też dodatkowo za pewną zdrową nutę optymizmu. W swojej „Trzeciej fali” pokazał logiczną i rozsądną wizję świata, który powinien się ziścić, ale jakoś nie chce, przynajmniej w tej skali. Poszczególne elementy jego wizji jednak się pojawiają, tylko nie wziął pod uwagę pewnej irracjonalności mód i trendów społecznych. Za szacunek do czegoś, co kojarzy mi się z pewnym plakatem. Jest to zdjęcie zrobione podczas masakry na placu Tianan Men. Widać tam plac w kłębach dymu i chudego studenta w okularach, który wyszedł samotnie na spotkanie wojska i zatrzymał w ten sposób kolumnę ciężkich czołgów. Podpis brzmiał „The power of one”. Żadnych sztandarów, tłumów, patosu. Jeden człowiek i zatrzymany rząd czołgów. Twoje pytanie o zaufanie rozumiem tak, że wymienionym myślicielom gotów byłbym pożyczyć pieniądze, albo poprosić o opiekę nad psem. Prowadzić się za rękę nie pozwoliłbym nikomu.
J.W.: Kim jesteś w literaturze? Jak widzisz obecnie swoją postać i swoją, że tak powiem, literacką karierę?
J.G.: Jestem rzemieślnikiem. Paperback writter, który chciałby czasem osiągnąć poziom kunsztu w tym co robi. Głównie jestem opowiadaczem historii, storytellerem, gawędziarzem. Chcę dawać ludziom opowieść i przy tej okazji przekonać ich o czymś co jest ważne. Skłonić ich do tego, by spojrzeli na przyszłość albo przeszłość samodzielnie. Czasem chcę ich ostrzec. Ale przede wszystkim, chcę żeby ich życie stało się przez kilka, czy kilkanaście godzin ciekawsze. To jest moje zadanie – raz na rok, albo półtora sprawić, żeby kilkanaście tysięcy ludzi mogło być przez jakiś czas szczęśliwszymi. Niczego więcej nie można oczekiwać, może tylko jeszcze chciałbym dzięki temu żyć przyzwoicie.
J.W.: Czy w pisarstwie, w literaturze ważne jest poczucie humoru? Czy ty, kiedy piszesz, starasz się, aby przynajmniej niektóre fragmenty były zabawne? Świadomie nad tym pracujesz?
J.G.: Skądże znowu. Piszę poważnie, jakby śmierć dzwoniła zębami w podmokłej krypcie. Napisałem coś zabawnego?
J.W.: Czy dostrzegasz może zapóźnienie polskiej kultury, jej wtórność, drugorzędność wobec innych kultur europejskich, czy światowych i czy – jeśli to dostrzegasz – miałbyś jakiś pomysł, jak można tę sytuację zmienić, na czym oprzeć się w walce o wysoki status kultury własnej?
J.G.: Nie, nie dostrzegam i mam to za jakąś sztucznie wywołaną hucpę. Gdzie, do diabła w Europie tkwi ta niebywała potęga? W Belgii? Andorze? Holandii? Gdzie te bestsellery rodem z Niemiec, albo Finlandii? Raczej zdarzają się pojedyncze, gwałtowne epizody – tu wyłoni się Perez Reverte, tam znowu Umberto Eco, albo Bohumil Hrabal. Natomiast część ludzi u nas na siłę koniecznie chce się wepchnąć w poczucie prowincjonalizmu, mimo że nie ma powodu. Jestem zdania, że jest to wysoce destruktywne i stanowi jakąś wymówkę, jakąś potrzebę posiadania drewnianej nogi, albo wręcz jest elementem manipulacji. Próbą wymuszenia jakiegoś Nowej Ideologii, Patriotyzmu Jutra, czy czegoś w tym rodzaju, gdzie mamy ustalone miejsce wśród ostatnich popychadeł, mających doskonałą okazję by siedzieć cicho. Dobra – to nie jest zapewne pogląd powszechny, ale uważam, że należy utrzymywać się w zdrowym stanie lekkiego poczucia wyższości wobec pozostałych narodów. Nie mam na myśli wymiaru politycznego, tylko coś z dziedziny psychologii społecznej. Pewien poziom dumy z własnej kultury. Prezentują to i Francuzi i Brytyjczycy i Niemcy. Nawet Czesi – każdy, w gruncie rzeczy. To, co lokalne, własne – tu wytworzone, uważają za dobre, słuszne i lepsze od innych. Swój mały świat za kompletny. Nie ma znaczenia, czy chodzi o ser, kiełbasę, literaturę, piwo, modę, samochody, czy muzykę. I nie ma większego znaczenia, czy to rzeczywiście prawda. Natomiast kiedy człowiek identyfikuje się ze swoim miejscem na ziemi, ze swoim mikrokosmosem – który zawiera do pewnego stopnia wszystko czego mu trzeba, to taki człowiek jest bardziej stabilny, szczęśliwszy, bardziej na swoim miejscu. Kiedy szanuje i podkreśla własną specyfikę – to również inni będą go cenić. Kuchnia francuska jest najlepsza na świecie? Przecież Francuzi nam to wmówili. Jest różnorodna i bywa wyrafinowana, to prawda, ale obejmuje też proste, wiejskie potrawy. Weź taki choucrout – kupa kiszonej kapusty, na tym boczek i kilka podławych białych kiełbasek. Gdzież temu do naszego bigosu. Z grzybami, winem, dziczyzną, kiełbasą będącą dziełem sztuki. Ale choucrout jest przecież wyrafinowany, a nasza kuchnia według naszej własnej opinii „ciężka, niezdrowa i ocieka tłuszczem”. Pewnie, jeśli patrzy się z poziomu perelowskiej gastronomii, być może, ale prawdziwa polska kuchnia to wpływy austriackie i ukraińskie, niemieckie, żydowskie, węgierskie i tureckie. To wyrafinowana kuchnia ziemiańska i prosta chłopska. To najlepsze na świecie wędliny i kiszone produkty, dziczyzna, ryby, warzywa, grzyby, sery i skorupiaki. Z kulturą i sztuką jest dokładnie tak samo. Jeśli literatura to będzie lokalna publicystyka, nieaktualna tydzień po napisaniu, obserwacje społeczne rodem z Vivy, albo Faktu, nieprzetłumaczalny bełkot awangardowych eksperymentów literackich, wówczas nikogo nie zainteresuje. Ale jeśli ktoś przetłumaczy Krajewskiego i jego „Breslau…” , humoreski Pilipiuka, albo Sapkowskiego, nagle się okaże ze jesteśmy literacką potęgą. A mamy z czego wybierać. Awangarda jest pusta treściowo. Tego raczej na pewno nie eksportujemy. Należałoby zacząć od tego, że powinniśmy mieć o sobie i o tym co robimy, lepsze mniemanie, a nie wmawiać sobie bez przerwy zaściankowość.
J.W.: Czy ten zdrowy stan lekkiego poczucia wyższości, o jakim wspominasz, to nie jest jakaś pozostałość sarmackiego sposobu myślenia? Tej sarmackiej pewności, że Polska jest tak świetna i ma tyle przewag, iż nie wiadomo jedynie, czemu nas ciągle w konia państwa i to nie tylko sąsiednie robią i czemu w świecie tyle śmiechu, jak zaczynamy z tymi przewagami i świetnościami wyjeżdżać?
J.G.: Sarmackość nie ma tu nic do rzeczy. W ogóle nie chodzi o kwestie polityczne. Nie o Winkelrieda, albo Boże uchowaj „Chrystusa narodów”. Sarmackie myślenie o Polsce zresztą przez parę wieków było najzupełniej uzasadnione, bo byliśmy jednym z większych i bogatszych krajów tego kontynentu i nie różniło się specjalnie od angielskiego czy francuskiego poczucia wyższości. Doprawdy, tak się z nas śmiano pod Wiedniem? Tacy byliśmy zabawni pod Stocznią Gdańską? Tacy groteskowi, broniąc powietrza nad Londynem? Gdyby to ich tak sponiewierała historia a nie nas, to oni wydawaliby się śmieszni. Tylko że to, o czym mówiłem kompletnie nie ma tu nic do rzeczy. Chodzi o poczucie przynależności i dumy całkowicie cywilne. Codzienne. Prywatne. Nie: „Polska jest świetna”, tylko jest „moja”. Albo: „Polska wódka jest najlepsza na świecie”. Albo „polska poezja w niczym nie ustępuje duńskiej”, Albo „to nasi uczeni wynaleźli niebieski laser”, albo: „piwo Piast to to nie jest”, albo: „polska kiełbasa jest lepsza” na przykład. Tymczasem wiele z tego co sami o sobie twierdzimy i kolportujemy, brzmi jak wyrwane z propagandy kolejnych zaborców. Sami twierdzimy że jesteśmy najgorszymi kierowcami na świecie, chociaż to wierutna bzdura (zobacz jak się jeździ we Włoszech, w Grecji, albo we Francji) sami rozpowszechniamy mit o „pijanych Polakach” chociaż narąbani alkoholem obywatele robiący na Starówkach bydło, to głownie Anglicy. Lubimy narzekać na polską wieś, chociaż to francuska wygląda jak po przejściu tornada. Sami ujmujemy sobie znaczenie i do każdego nonsensu podchodzimy służalczo, byle pochodził z Metropolii. Jeśli uważamy, że Świat powinien nas wyśmiać, kiedy ktoś wyskakuje przez ten wazeliniarski, labidzący szereg, to sami wyciągamy na to dowody z jakichś trzeciorzędnych pisemek, podczas gdy w rzeczywistości nikogo to nie obeszło i stanowi sensację z szóstej strony. Trudno się dziwić, że w Starej Europie traktują nas jak popychadła, skoro sami się tak przedstawiamy. Zwracam tylko uwagę, że nie mamy się czego wstydzić – ani w sztuce, ani w kulturze, ani w innych dziedzinach i warto byłoby znać własną wartość. A na poczuciu wmawianej nam przez przeszło trzysta lat niższości niczego nie zbudujemy. Wyprodukujemy literaturę zajmującą się polskością jak chorobą i nikogo to nie obejdzie. Tymczasem jesteśmy normalnym krajem. Narzekamy, ale gdziekolwiek nie pojedziesz, tam ludzie narzekają podobnie. I miewają zbliżone problemy. Gdziekolwiek trafię, tam ludzie uważają się za skrzywdzonych przez historię, z natury nieudacznych jako naród, oraz rządzonych przez przygłupów. Co nie przeszkadza im być dumnym z Chorwacji, Turcji, albo Republiki Czeskiej jako ich prywatnego osiągnięcia. My o własnej ojczyźnie mówimy z pogardą „ten kraj”. Czech, choćby był nie wiem jak wściekły, powie zawsze „Republika”. Nawet w zdaniu „w Republice wszyscy kradną”. Bo jest mimo wszystko z tej Republiki dumny. Ze swojego miejsca na ziemi. Więc dlaczego my mamy akurat uważać się za niedorozwiniętych? Mamy mnóstwo rzeczy które powinny być powodem do zadowolenia i dumy. Od przyrody, przez naukę, po sztukę i gastronomię. I tylko to miałem na myśli. Nie o jakiś polityczny nacjonalizm mi chodzi, ale świadomość własnej wyjątkowości, na którą zasługujemy jak każdy. Nie o bezkrytyczny zachwyt nad wszystkim co polskie, ale o lekkie i higieniczne przesunięcie akcentu.
J.W.: Mówi się czasem, że książka składa się z dwóch części: z tego, co autor napisał i z tego, czego nie napisał. Co powiesz o tej drugiej części w przypadku twoich książek? Czego nie napisałeś? Jakiego tematu, który – być może masz taki – dręczy cię i męczy, nie poruszyłeś?
J.G.: To nie ta skala. Jeśliby istniał temat, który by mnie dręczył, to prędzej czy później bym go zrealizował. Są pomysły i tematy, które czekają na swoją kolej, bo na razie są we wczesnej fazie, niedomyślane i niedopracowane. Czasem mam wrażenie, że jakieś zagadnienie mnie przerasta i najpierw muszę się z nim najpierw zmierzyć. Ale wrażenia że coś pomijam, pisząc książkę nie mam.
J.W.: Mógłbyś podać przykład takiego zagadnienia, które, jak czujesz, przerasta cię na ten moment, a generalnie chciałbyś podjąć się jego realizacji?
J.G.: Nie. To zbyt niedookreślone i skomplikowane. Zresztą po co miałbym palić sobie ewentualne pomysły.
J.W.: Są tacy, co uważają, że pisarz nie pisze o swoich tematach, tylko jak gdyby obok nich. A zatem, zakładając przez moment, że to twierdzenie jest słuszne, obok jakich tematów, jak myślisz, ty piszesz?
J.G.: Nie wiem, co ci „tacy” mają na myśli, to jakiś nonsens. Jeśli już przyjmiemy to uproszczenie, to piszę trochę o roli człowieka jako jednostki, w obliczu rozmaitych problemów cywilizacyjnych, które to człowieczeństwo wystawiają na próbę. Czasem to problemy występujące obecnie, czasem przerysowane, które dopiero się rodzą, a czasem takie, które z pewnym prawdopodobieństwem mogą wystąpić w przyszłości. Piszę pewnie obok tych kwestii, bo to są rzeczy co do których sam nie mam całkowitej pewności i chcę je tylko zaznaczyć. Drugi powód jest taki, że nie chcę czytelnikowi niczego wcierać w twarz. Chcę zasugerować mu pewne wnioski, ale tak, by mógł dojść do nich sam.
J.W.: Jakie są te problemy cywilizacyjne?
J.G.: Człowieku, o tym można pisać opasłe tomy. Mam w jednym zdaniu zdefinować stan cywilizacji ludzkiej na Ziemi? Żyjemy otóż w ciekawych czasach. Niby raczej spokojnych, w porównaniu do przeszłości, ale obfitujących w niepokojące zjawiska w bardzo wielu dziedzinach. Nikt zresztą nam nie zagwarantuje że ten spokój jest trwały. Toczy się zimna wojna kultur. Technologia generuje możliwości, na które nie jesteśmy intelektualnie gotowi, a każda z nich obok korzyści, stwarza możliwości nadużyć, które mogą zagrozić wręcz pojęciu człowieczeństwa. Mam tu na myśli głównie osiągnięcia biotechnologii, które weszły już w dziedzinę praktyki i są na wyciągnięcie ręki, nawet tak kanoniczne dla fantastyki, jak klonowanie człowieka, modyfikacje genetyczne, czy wywieranie wpływu na funkcjonowanie układu nerwowego. Ale jest jeszcze informatyka i komunikacja – świetnie że mamy komórki, komputery i Internet, ale każde z tych narzędzi ma tendencję do dominowania nad użytkownikiem jego życiem, jego integralnością i wymuszania zmian w mentalności. Nie chciałbym iść za głęboko w dygresje, bo to jest morze aspektów, problemów i zagadnień. Jeśli spróbuję mówić o wszystkim na raz, wyjdzie z tego bełkot. Uznajmy więc, że zaznaczam tylko bardzo ogólnie poszczególne dziedziny. Zatem – istnieje też coraz wyraźniejsze zjawisko odradzania się totalitaryzmu w zupełnie nowej postaci. Póki co, znacznie mniej brutalnego niż dwudziestowieczne, ale za to wyposażonego w niespotykane dotąd możliwości kontroli społeczeństwa. Większość nowych technologii wprowadza się obecnie po to, by w jakimś aspekcie zastosowań inwigilować, kontrolować i wymuszać. Demokracja jako ustrój, niepostrzeżenie zmieniła się w biurokratyczną oligarchię, gdzie procedury demokratyczne stanowią raczej rozrywkę dla mas, niż mechanizm władzy. Rośnie zachłanność państwa, które wyrwało się z pod wszelkiej kontroli i usiłuje totalnie zawładnąć wszelkimi dziedzinami życia. Co więcej, te poszczególne aspekty wpływają na siebie nawzajem, tworzą nowe jakości, wynikają jedne z drugich, co dodatkowo komplikuje obraz. To wszystko są aspekty, z którymi może się kompetentnie zmierzyć wyłącznie science fiction. W gruncie rzeczy po to jest.
J.W.: Jakimi cechami powinien dysponować twój idealny czytelnik? Co powinien wiedzieć zawczasu i na co powinien być przygotowany? Czego oczekujesz od swoich czytelników?
J.G.: Mam wrażenie, że żądanie od czytelnika żeby był taki, a nie inny, byłoby z mojej strony zarozumiałe. Chciałbym żeby moje książki były komunikatywne i przystępne, ale są przeznaczone dla pewnego typu ludzi. Takich, którzy cenią wewnętrzne poczucie niezależności, których stać na dystans do świata i do wbijanych nam do głowy gotowych półprawd i uproszczeń, którzy chcą myśleć samodzielnie i których stać na krytyczny punkt widzenia wobec rzeczywistości. Dobrze byłoby gdyby coś wiedzieli też o świecie więcej niż wynika z politycznie poprawnego obrazka generowanego przez media. Ale to nie są żadne wymagania, które bym stawiał komukolwiek. Podejrzewam po prostu, że innym ludziom moje książki się nie podobają. Drażnią, nie zgadzają się z wyobrażeniem o rzeczywistości, więc pewnie je odrzucają.
J.W.: Czy według ciebie tak zwany artysta, pisarz, poeta różni się czymś od innych ludzi, którzy artystami nie są? A jeśli tak, to czym?
J.G.: Nie mam pojęcia. Wydaje mi się że ten, kto sam obwołuje się artystą, takie ma wyobrażenie o własnej osobowości i taki sposób na życie, tym się różni od pozostałych że ma albo źle w głowie, albo jest niewiarygodnie arogancki. Artystą, jak mi się zdaje, można zostać obwołanym post factum. Tego zaś, kto sam z siebie ma się za artystę, stawiam w tym samym rzędzie, co tych, którzy sami się obwołują świętymi, dobroczyńcami albo bohaterami, czy idolami. Zależy zresztą jak potraktować to słowo. Ja wolę podejście amerykańskie. Tam za artystę uważa się tego, kto wykonuje zawód uznawany za artystyczny. Artystą jest tam każdy aktor, każdy grafik komiksowy czy reklamowy, zaś filmowy charakteryzator to „make-up artist”. A ci ludzie, są jak każdy. Powiedzmy jednak, że jest cecha wyróżniająca – pewna wrażliwość, pewien talent, czy zdolność do patrzenia na świat w określony sposób. Mało kto trafia do tych zawodów przypadkowo. Druga kwestia to fakt, że to jest życie freelancera. Niepewne, ryzykowne i trudne. Trzeba się do tego nadawać. Radzić sobie z tym.
J.W.: Wolisz nazwać takiego charakteryzatora „make-up artist” niż nazwać artystką panią, która obiera ziemniaki w Zachęcie? Kim w takim razie jest ona?
J.G.: Kimś, kto obiera ziemniaki. To, co ich różni, to kunszt. „Make-up artist” może za pomocą kilku szminek i pudrów zmienić aktorowi twarz. Przeistoczyć go w kogoś innego, albo odwrócić lub przyspieszyć czas. Kazać kaukaskiemu Europejczykowi wyglądać jak Murzyn, bądź zmienić Skandynawa w Cygana. Stworzyć potwora, albo anioła. To nie tylko umiejętność, ale i intuicja, wizja, warsztat i talent. Kunszt. A ziemniaki może obierać każdy. Ty, ja, absolutnie każdy. Różnica polega na tym, żeby obierać je w Zachęcie. Pod okiem kamer, w błysku fleszów, pod marsowym okiem krytyka, wśród ludzi, którzy kiwają z powagą głowami i sączą białe wino z supermarketu. Król jest nagi, przyjacielu. Ziemniaki, to ziemniaki. Żaden performance tego nie zmieni.
J.W.: Jak skomentowałbyś taki dwuwers poetki, Marty Podgórnik, który tu lekko strawestuję: „pilot mig-a zwycięża gdy samotnie leci / w pisarstwie nie ma miejsca na żonę i dzieci”?
J.G.: Pilot mig-a lecący samotnie, to ofiara. Zwierzyna. Mięso. Piloci myśliwców walczą w szykach bojowych. W NATO i USAF w szyku skopiowanym z Luftwaffe, zwanym “dłonią” – lider i dwóch skrzydłowych, u Rosjan na jednego prowadzącego asa potrafi przypadać i pięciu skrzydłowych pomocników. Ale zostawmy tę metaforkę. Obecnie ze związkami w ogóle jest ciężko – struktura małżeństwa, która spokojnie ewoluowała sobie od formy dziewiętnastowiecznej do bardziej równoprawnej odkąd tradycyjny podział ról był trudny do uzyskania, została na siłę “zdekonstruowana”. Obecnie wszystko jest zamazane, chaotyczne i niepewne. Wymagania wyśrubowane, a możliwości ograniczone. Biorąc to wszystko pod uwagę, łatwo zauważyć, że ktoś kto oddaje się pisarstwu może mieć kłopoty ze współmałżonkiem który ma konwencjonalne oczekiwania. To wolny zawód. Pełen niepewności, z nieregularnymi dochodami i niepewną przyszłością. Nie każdy w takim związku też pojmie, że rezygnacja z tego zawodu jest prawie niemożliwa. Nie pod czysto merkantylnym naciskiem. Toteż w tym dwuwierszu może kryć się pewna racja – bywa, że pisarze, tak samo jak komandosi, policjanci, ratownicy, marynarze, uczeni, żołnierze, czy muzycy nader często miewają problemy małżeńskie, jeśli ich współmałżonek za najwyższe wartości ma “poczucie bezpieczeństwa”, stabilizację i snobistyczny wymiar kariery. Z drugiej strony, na świecie jest pełno pisarzy mających żony i mężów, wiodących dość spokojne życie i strzygących trawniki. To miara cywilizacyjnego rozwoju. Wielu artystów może mieć potrzebę życia w stylu bohemy, mieszkania w loftach, podejmowania dziwnych dorywczych prac na wyrębie, albo pisania w podróży. To, z konwencjonalnym związkiem pogodzić trudno. Sztuka polega na tym, by współmałżonek szanował pracę pisarza, rozumiał ją albo podzielał pasję. Tylko że to jest problem który dotyczy wszystkich.
J.W.: Zostawmy „wszystkich”. Jak to jest u ciebie? Z tego, co wiem, los się do ciebie uśmiechnął i nie masz drobnomieszczańskiej żony (śmiech). To pomaga?
J.G.: Pomaga nie jest w ogóle adekwatnym słowem. Taki związek to inna jakość – całe dziedziny problemów związanych z niedogodnościami naszego fachu, dla nas nie istnieją. Nie musimy roztrząsać aspektów zawodu, który oboje znamy na wylot. Możemy się wspierać nawzajem. Możemy sobie pomagać. Znamy ograniczenia i możliwości. Nie mamy niedorzecznych oczekiwań. Ale oznacza to też związek dwóch pisarskich osobowości, z kryzysami artystycznymi, fochami i huśtawkami nastrojów mnożonymi przez dwa. Jednak przeżyłem niejedno i niejedno widziałem, więc nie w głowie mi narzekać. O ile mi wiadomo, takich związków łączących dwoje niezależnych pisarzy mających własne kariery nie ma wiele, więc poprzestańmy na tym, że to sytuacja wyjątkowa. Kwestie osobiste jednak wolę pozostawiać w domu. Raz, z zabobonnego lęku, a po drugie dlatego, że są osobiste. Przeciętnie, zwykle udane związki pisarzy polegają na tym, że ta druga osoba ceni sobie i szanuje to co robi literat i nie usiłuje w to ingerować, ale sama funkcjonuje w innych dziedzinach.
J.W.: Od czego zależy i czym tak w ogóle jest według ciebie dzisiaj sukces w literaturze?
J.G.: Od farta w wymiarze kosmicznym. Może od wyjątkowego wyczucia, które trudno zwerbalizować. Może jeszcze od czegoś innego. Mówimy o sukcesie który następuje niezależnie od osiągnięcia pewnej podstawowej biegłości. O fenomenie który sprawia, że czasem bardzo dobre książki pozostają niezauważone, podczas gdy zupełnie podobne wspinają się na szczyty bestsellerów. Zdecydowanie często nie zależy to od czegokolwiek racjonalnego i bodaj możliwego do identyfikacji. O co chodzi z tym Zafonem, na przykład? To sympatyczne książki, ale nie przesadzajmy – reakcja jest tu nieadekwatna. Zwłaszcza, że to po prostu “Upiór w operze”. Ile jest takich książek? Dlaczego akurat ta? Może chodzi o głód opowieści? Zmęczenie monologami o niczym? Nie wiem. Najpierw książka potrząsa rynkiem, a dopiero potem zastanawiamy się dlaczego. I pisarze i czytelnicy i wydawcy. Jak dotąd nikt nie wymyślił nic dobrego. Procedura owocująca bestsellerem nie istnieje, i Bogu dzięki.
J.W.: Tak z ciekawości. Poznałeś jakieś “przepisy na bestseller”? Miałeś w rękach poradniki tego rodzaju? Jak oceniasz zjawisko kursów kreatywnego pisania?
J.G.: Z poradnikami jest różnie. Brałem je do ręki – może nie „jak napisać bestseller” bo to śmieszne, ale „jak napisać powieść”, jak najbardziej. Jak to poradniki, są lepsze i gorsze. Nie zastąpią nikomu talentu ani umiejętności, ale temu, kto jakoś sobie radzi, mogą podsunąć zestaw pożytecznych rad i sztuczek. O zjawisku kursów kreatywnego pisania nie mam pojęcia. Być może komuś pomogą przełamać nieśmiałość, albo przekonają go do dalszych prób, a może są fikcją. Nie wiem. Zauważyłem natomiast, że kursy jako takie, stały się osobnym zjawiskiem socjologicznym. Jest na nie zapotrzebowanie. Może dają ludziom poczucie, że oto pracują nad swoim rozwojem, nie wiem. Podejrzewam tylko, że jeśli ktoś sądzi że opanuje neurochirurgię w weekend, może się rozczarować.
J.W.: Czy jest w twoim życiu jakaś przestrzeń, w której sztuki, literatury nie ma wcale? Jeśli jest, to jak się z tym czujesz?
J.G.: Na pierwszy rzut oka mnóstwo – podróże, sztuki walki, zainteresowanie militariami i historią oręża, żeglarstwo, gotowanie, zainteresowanie kulturą Japonii, rysunek, przyroda, życie towarzyskie. Z drugiej strony, każda taka pasja generuje doświadczenie, które może posłużyć literaturze. W pewnym sensie w umyśle pisarza istnieje taki stale działający proces, który każde zdarzenie nawet najbardziej osobiste, przetwarza w materiał literacki i chowa na później. A co to znaczy, jak się z tym czuję? To są rzeczy, które mnie budują w takim samym stopniu jak pisanie. Z tego się składam. Nie jestem uzależniony od poczucia artyzmu. Opowiadam tylko historie. I kocham to, tak samo jak kocham żeglować.
J.W.: Czyli żadnej wyższości pisania nad innymi dziedzinami życia?
J.G.: Nie robię tych wszystkich rzeczy jednocześnie. Od paru lat nie postawiłem nogi na trapie, podobnie od dawna niczego nie trenowałem. Od zeszłego wieku też nie rysowałem. Mimo to, te dziedziny wciąż są dla mnie żywe i zajmujące i mam nadzieję że do nich wrócę. Natomiast nie mógłbym tak samo przerwać pisania. Pożeglować mogę za rok, czy dwa, natomiast pisać muszę cały czas.
J.W.: Gdybyś miał przez moment wcielić się w rolę surowego krytyka czy recenzenta oceniającego twoje książki, to na jakie ich mankamenty wskazałbyś w pierwszym rzędzie?
J.G.: Trudne pytanie. Gdybym miał jasno zwerbalizowaną świadomość, na czym polegają moje błędy, to bym ich nie popełniał. To wynika z samej natury błędu. Tkwię w tym z twarzą i butami, staram się tworzyć swoją historię jak najlepiej, więc po prostu nie bardzo jestem w stanie zobaczyć co sknociłem. Do tego trzeba spojrzeć z zewnątrz. Czasami jestem w stanie spojrzeć w ten sposób na historię gotową po dłuższym czasie – tu nieczytelna linia fabularna, tam słabo uwidoczniona pointa, ówdzie marny dialog, albo niewiarygodny zwrot akcji, czy zaburzona kompozycja.
J.W.: Z czasem robi się tych błędów coraz mniej, czy też każda nowa książka, każde nowe opowiadanie generuje nowe drobne wpadki?
J.G.: Każda działalność generuje swoje błędy. To nieuniknione i ma coś wspólnego z czwartą zasadą termodynamiki. Mam nadzieję że jest ich mniej, ale być może po prostu popełniam inne błędy.
J.W.: Co uważasz za swoje największe osiągnięcie i co jeszcze planujesz osiągnąć – w życiu, w literaturze?
J.G.: Proszę cię! Za największe osiągnięcie uważam, że robię to, o czym marzyłem i robię to na serio. Każda książka z moim nazwiskiem budzi we mnie uczucie niedowierzania. Półka w księgarni, opatrzona moim nazwiskiem, spotkanie autorskie, okładki. Wciąż mnie to cieszy i wciąż nie mogę uwierzyć. Nadal wydaje mi się, że ludzie którzy chcą żebym podpisał im książkę, zwyczajnie sobie ze mnie żartują. A co chciałbym osiągnąć? Chciałbym robić to nadal. Chciałbym dojść do etapu, w którym mógłbym robić tylko to i nie podejmować innych prac jeśli nie chcę.
J.W.: Czy literatura jest sexy?
J.G.: Wybacz, jestem prostym człowiekiem. Słowo sexy, kojarzy mi się z seksem. Kobieta w wyzywającym stroju jest sexy, rajstopy i szpilki są sexy, bikini jest sexy i tak dalej. Literatura do tej dziedziny w moim przypadku nie należy. Literatura jest ważna. Jest fajna, jest cool, w porzo, na maksa, jest mega… Jeśli koniecznie chcesz, to może być i sexy, a co mi tam.
J.W.: Dziękuję ci bardzo za rozmowę.
Fotografie z archiwum i dzięki uprzejmości wydawnictwa Fabryka Słów.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.