W domu była cisza, bo tak musiało być.
Ta cisza była częścią znaczenia i umysłu:
Dostępem do doskonałości na stronie.
A świat był spokojny.
Wallace Stevens, W domu była cisza, a świat był spokojny
1.
Pod koniec „Tłumaczyć Stevensa” pisze Jacek Gutorow zdanie nieco oskarżycielskie w tonie: „Przez wiele lat Stevens był w Polsce poeta zupełnie lekceważonym.” Nie wiem, czy to właściwe ujęcie, trudno wszak mówić o lekceważeniu kogoś, kogo przekładów po prostu nie było. Książeczka „Wiersze”, czyli wydany w 1969 roku PIW-owski tomik przekładów Jarosława Marka Rymkiewicza był propozycją nader skromną i chyba nazbyt pozbawioną kontekstu, by mogła ta poezja zaistnieć w szerszym odbiorze, a gwóźdź do trumny wbił sam Czesław Miłosz, który co prawda wpierw, na zamówienie Pawła Mayewskiego dokonał kilku przekładów z amerykańskiego poety do nowojorskiej antologii „Czas niepokoju” (1958), a następnie umieścił też dwa tłumaczenia Stevensa w swoich iście konfucjańskich z ducha „Wypisach z ksiąg użytecznych”, jednakże tę drugą prezentację opatrzył takim oto nieprzychylnym dla autora „Studium dwóch gruszek” komentarzem: „Opisywanie rzeczy nie dla nich samych, ale po to, żeby posłużyć się nimi w jakimś własnym celu, jest nielojalne, to już jest abstrakcja czy teoria, której w malarstwie Cézanne nie znosił, bo wymagał uwagi skierowanej na sekret rzeczy samej. Nie myślę, że następujący wiersz Wallace’a Stevensa mówi o porcelanowej misie i goździkach, bo jego tematem jest twórczość, poezja. Czyli z pozoru pisze o rzeczywistości, a naprawdę jest to wiersz autotematyczny. Mojej niechęci do tego procederu, jak i do filozofii Stevensa, nie mam zamiaru ukrywać. A jeżeli ten wiersz komuś bardzo się spodoba, zapraszam do zastanowienia się, skąd moja niechęć.” Po komentarzu umieszczone zostały „Wiersze naszego klimatu”, a po nich zdanie Miłosza: „Jeszcze gorzej jest z następnym wierszem Stevensa.” Plus krótki, dość niszczący i raczej niezbyt wnikliwy komentarz na temat metody poetyckiej Stevensa. Poeci, szczególnie wielcy poeci mają rzecz jasna prawo do swoich idiosynkrazji, lecz trochę szkoda, bo przecież „Wiersze naszego klimatu”, zwłaszcza niektóre fragmenty (w tłumaczeniu J. Gutorowa), to bez wątpienia poezja wielka. Na przykład takie wersy: „Niedoskonałość jest naszym rajem. / I zobaczcie: przy całej tej goryczy / I kipiącej w nas niedoskonałości / Zachwyt tkwi w kalekich słowach i upartych tonach.” I oczywiście – jest to poezja w dużej mierze autotematyczna, lecz jakże inna od większości poezji autotematycznej. Autotematyzm Stevensa widać dobrze, znacznie lepiej niż w „Wierszach naszego klimatu” w liryku „O poezji nowoczesnej”, zaczynającym się od ciekawego, sumującego lata procesu historyczno-literackiego stwierdzenia: „Poemat umysłu w akcie odnajdywania / tego, co będzie odpowiednie. Kiedyś nie musiał / Szukać: scena była przygotowana; poemat powtarzał / Wcześniej napisany scenariusz. / Potem cały teatr zamieniono / Na coś innego. Jego przeszłość odeszła do lamusa.” Walton Litz, cytowany przez Marjorie Perloff w eseju „Pound / Stevens: czyja era” („Literatura na świecie”, nr 12/2000) napisał o tym nieco wnikliwiej niż Miłosz: „Ostatecznym osiągnięciem Wallace’a Stevensa jest poezja wykluczania i zaprzeczeń, która poszukiwanie nieredukowalnej rzeczywistości przeobraża w krzepiąca i trwałą fikcję.” A idący jeszcze dalej w śmiałych porównaniach Harold Bloom, który poświecił poezji Stevensa osobną książkę, stwierdził wręcz, że „najważniejsza faza [twórczości Stevensa], od roku 1942 aż do śmierci w 1955, przyniosła nam kanon wierszy, które są bardziej zaawansowane jako interpretacja niż wszelkie dotychczasowe osiągnięcia naszej krytyki”.
2.
W dołączonym do „Żółtego popołudnia” szkicu „Tłumaczenie Stevensa” Jacek Gutorow napisał też m.in.: „Charakterystyczny dla niego tryb poetycki to mówienie, które samo sobie wchodzi w paradę, mnoży zastrzeżenia, odwraca argumenty i pozwala się czytać na kilka sposobów, które nierzadko prowadzą do odczytań sprzecznych.” A w eseju „Ariel po godzinach (notatki do Stevensa)” („Literatura na świecie”, nr 12/2000) podkreślił: „W wierszach poety z Hartford sens zostaje skonfrontowany z bezsensem; znaczenie ustępuje miejsca szumowi języka, z którego z kolei wybijają się nowe, częstokroć przypadkowe znaczenia; konstatacje urywane są autoironicznym komentarzem; jednoznaczne deklaracje ukazują nagle swój niejednoznaczny rodowód.” Nie można także nie wspomnieć o kategorii „fikcji”. Ją więc także przybliżył Gutorow w „Arielu po godzinach” krótko, pisząc: „W poezji Stevensa kluczową rolę odgrywa kategoria „fikcji”, która w późniejszych wierszach przybiera formę „Fikcji najwyższej” (Supreme Fiction). Rzeczywistość ma charakter fantasmagoryczny, spektralny, i jest projekcją, a więc fikcja jaźni. (…) Wszystko jest fikcją, mówi Stevens, ale… fikcja nie jest wszystkim. „Fikcja najwyższa” jest momentem zwrotnym, uświadomieniem sobie fikcyjności fikcji.” Co ciekawe – i co potwierdza, że Stevens sam sobie lubił psuć szyki – są wersy, świadczące, iż poeta wiedział jednak, jak to napisał w części V wiersza „Dezembrum”, że: „Rozum niczego nie jest w stanie dać, / Nie umie odpowiedzieć pożądaniu.” O umyśle pisał zresztą Stevens w licznych wierszach, m.in. w tekście pt. „Mężczyzna z brodą, elegancko ubrany”: „Umysłu nigdy nie da się zaspokoić. Nigdy.” Dodajmy do tego puentę liryku „Ruiny życia i umysłu”: „Zostań tutaj. Przez chwilę mów o zrozumiałych rzeczach.” – W ten sposób obraz staje się coraz bardziej skomplikowany. Stevens wiedział jednak, co robi. W końcu to on w utworze „Mężczyzna niosący rzecz” napisał: „Wiersz musi opierać się inteligencji / Prawie do końca. (…)”.
3.
Jeszcze o filozoficzności Wallace’a Stevensa. „Wallace Stevens – napisał Adam Lipszyc w pierwszym akapicie eseju „Słońce Stevensa” („Literatura na świecie, nr 12/2000) – jest i nie jest „poetą filozoficznym”. Jest nim choćby dlatego, że jego poezja to w znacznej części seria niezwykle precyzyjnych medytacji, w których obecność najróżniejszych mistrzów filozoficznych jest bardzo wyraźna. Nie jest zaś nim dlatego, że medytacje te nie są, oczywiście, poetyckim zapisem żadnej doktryny, choćby jego własnej, lecz – proszę mi wybaczyć ten banał – są wierszami właśnie, pisanymi z pełną świadomością specyfiki poetyckiej perspektywy i poetyckiego głosu.” Sam Stevens, najwyraźniej doskonale świadomy swojego filozoficznego podejścia do rzeczywistości i wyobraźni, tematy filozoficzne sygnalizował często już w samych tytułach utworów. Oto niektóre z nich: „O powierzchni rzeczy”, „Firanki w domu metafizyka”, „Teoria”, „Trzynaście sposobów patrzenia na kosa”, „Idea porządku w Key West”, „Studium dwóch gruszek”, „Studium obrazów”, czy wreszcie „Odkrycie myśli” z wersem „Na antypodach poezji jest ciemna zima.” Wersem przypominającym zdanie Foucault: „Szaleństwo jest nieobecnością dzieła.” Co ważne, Stevensowi bynajmniej najbardziej nie zależało na tworzeniu konceptów filozoficznych. Za najważniejsze uważał to, o czym mówią końcowe akapity jego eseju „Szlachetny jeździec i brzmienie słów” (przeł. J. Gutorow, „Literatura na świecie, nr 12/2000): „Nie ma żywiołu bardziej nieobecnego w dzisiejszej poezji niż szlachetność. A żadnego innego żywiołu poeci nie poszukują z większą ciekawością i bardziej nabożnie, pewni jego ukrytego istnienia. Głos szlachetności jest jednym z tych nieartykułowanych głosów, które właśnie oni mają podsłuchiwać i zapisywać. Szlachetność retoryki jest, rzecz jasna, martwą szlachetnością. Epigram Pareto mówiący, że historia to cmentarz arystokracji, łatwo daje się zamienić na inny: poezja jest cmentarzem szlachetności. Dla wrażliwego i świadomego wszystkich negacji poety nie ma nic trudniejszego niż jej afirmacja; niczego nie wymaga on jednak od siebie tak zawzięcie, skoro tylko w afirmacjach szlachetności i innych gestach tego samego rodzaju można odnaleźć sankcje uzasadniające jego istnienie i te sporadyczne ekstazy, te chwile ekstatycznej wolności umysłu, które są jego specjalnym przywilejem. Trudno pomyśleć o czymś, co byłoby bardziej nie na czasie niż szlachetność. Jeśli spojrzeć na nią wprost, wydaje się fałszywa, martwa, brzydka. Samo patrzenie na nią pozwala nam wyraźnie zdać sobie sprawę z tego, że w naszej teraźniejszości, w teraźniejszej obecności naszej rzeczywistości, przeszłość wygląda fałszywie – a zatem jest martwa, czyli brzydka; toteż odwracamy się od szlachetności jako czegoś odpychającego, szczególnie zaś od pewnej cechy, którą często zdarza się jej przybierać: owej charakterystycznej cechy czegoś, co było szlachetne dawno temu, jak jakaś miniona świetność, jak retoryczne ongiś. Ale tak jak fala jest pewną siłą, nie zaś woda, która wchodzi w jej skład i nigdy nie pozostaje taka sama, tak i szlachetność jest siłą, a nie rozmaitymi przejawami, które wchodzą w jej skład i nigdy nie pozostają takie same. Możliwe, że właśnie ten opis szlachetności jako siły uczyni więcej niż wszystko, co do tej pory powiedziałem, aby was z nią pojednać. Nie jest ona jakąś sztucznie wydumaną rzeczą, którą umysł dodał do ludzkiej natury. Umysł nigdy nie dodał niczego do ludzkiej natury. To jest gwałtowna moc idąca od wewnątrz i chroniąca nas przed gwałtowną mocą z zewnątrz. To wyobraźnia odpierająca presję rzeczywistości. Wydaje się wreszcie, że ma ona coś wspólnego z naszym instynktem samozachowawczym; bez wątpienia to właśnie jest powód, dla którego jej wyraz, brzmienie jej słów, pomaga nam żyć.”
4.
Mając w pamięci wszystko, co zacytowałem powyżej i będąc świadomym, że może akurat najbardziej z poezji Wallace’a Stevensa nie ma co wyszukiwać fragmentów smakowitszych od innych, pozwoliłem sobie na wybranie kilku takich fragmentów. Z wiersza „Bałwan ze śniegu”, ostatnie wersy: „A ten, który słucha, słucha pośród śniegu, / Jakiś nikt, który widzi / Nic, którego nie ma, i nic, które jest.” „Podwieczorek w pałacu Huna”, końcówka: „Byłem światem, przez który kroczyłem. A co widziałem, / Słyszałem lub czułem, pochodziło tylko ode mnie, / I odnalazłem tam siebie prawdziwszego, bardziej obcego.” Wspaniały wiersz miłosny, wiersz dokumentujący niezdolność do trwałej jedności dwóch istot ludzkich, z których każda zamknięta jest w osobnej celi własnego umysłu; ostatnie pięć wersów: „Tak bardzo sami, tak głęboko sami dla siebie, / Tak daleko od przypadkowych samotności, // Że noc jest tylko dekoracja dla nas, którzy / Jesteśmy doskonale wierni naszym osobnym jaźniom, / W bladym świetle, które rzucamy na siebie nawzajem.” Także o uczuciach mówiący liryk „Gallant Château”, jego pierwszy dwuwers: „Czy to coś złego, gdy wchodzi się do pokoju / I zastaje puste łóżko?” I jeszcze „Ludzie zlepieni ze słów”: „(…) życie / To ciąg pomysłów na życie.” Plus puenta tego liryku: „Cała ludzkość to poeta, który spisuje / Najdziwniejsze pomysły na jej przyszły los.” Wreszcie fragment, który podoba mi się najbardziej. Druga strofa wiersza „Ładny dzień, żadnych wspomnień”: „Dzisiaj powietrze jest idealnie puste. / Nie ma w nim żadnej wiedzy poza pustką, / Płynie ponad nami pozbawione znaczeń, / Jakby nikogo z nas nigdy tu nie było / I nie ma: w tym marnym spektaklu, / W tej niewidzialnej aktywności, w tej formie.”
5.
Harold Bloom, zawsze skory do błyskawicznego etykietkowania, w swoim „Lęku przed wpływem” nakreślił taki obraz dzieła Wallace’a Stevensa: „Twórczość Stevensa, który z temperamentu był romantycznym humanistą, ale którego lęki uczyniły redukcyjnym ironistą, stała się zadziwiającą mieszanką różnego rodzaju obcych i rodzimych tendencji poetyckich.” Sam Stevens wolałby zapewne określenie chef d’orchestre z wiersza „Wieczór bez aniołów”, zaczynającego się od słów: „Dlaczego serafini jak lutniści rozmieszczeni / Ponad drzewami? I dlaczego poeta to / Wieczny chef d’orchestre?” W końcu przecież nim był. I jest.
Wallace Stevens, „Żółte popołudnie”. Wybór, przekład i posłowie Jacek Gutorow, Biuro Literackie, Wrocław 2008.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.