J.W.: Kasiu, po pierwsze: gratuluję. Wygląda na to, że wreszcie wszystko zaczęło się dobrze układać. Twoja ostatnia powieść, „Florystka”, zbiera same dobre recenzje. Rozkręcasz portal pisarski. Jesteś, można tak chyba powiedzieć, rozchwytywana. Powiedz, długo na to wszystko pracowałaś?
Katarzyna Bonda: Nie przesadzałabym z tym „rozchwytywana”. Faktycznie mam już swoich wiernych czytelników, którzy kupują moje książki i czekają, wręcz dopominają się kolejnych (co mnie, nie ukrywam, bardzo cieszy oraz mocno dopinguje do dalszej pracy), ale odnoszę wrażenie, że moja pozycja pisarska dopiero się stanowi, a wszystko, co najlepsze, dopiero przede mną.
J.W.: To skromność?
K.B.: Nie mówię tak z wrodzonej skromności, którą zresztą nie grzeszę, ale wiem realnie, jak wygląda sprzedaż moich książek i, choć jest ona znaczna w porównaniu z kolegami „kryminalistami”, nie jest ona moim zdaniem jeszcze satysfakcjonująca. Każdy pisarz na pewnym etapie powinien krytycznie spojrzeć na swoje „dzieło” i ocenić je obiektywnie z dystansu. Ja tak robię za każdym razem, kiedy uda mi się wtoczyć kamień na górę, czyli stworzyć kolejną książkę. Widzę też jednocześnie, że każda jest coraz lepsza.
J.W.: Rozwijasz się?
K.B.: Rozwijam się i to jest pewne. Kiedy skończyłam „Florystkę” byłam pewna jej struktury, choć ma wiele widocznych szwów i oczywiście poprawiłabym ją dziś w kilku aspektach, ale i tak uważam, że jest to moja najlepsza powieść. „Florystka” jest dosyć dobra niewątpliwie z powodu pracy, jaką wciąż wkładam w rozwój własnego warsztatu, w który wierzę święcie, bardziej niż w mity o natchnieniu czy wenie twórczej. Traktuję pisanie jak pracę i nie obrażam się, gdy ktoś dokonuje konstruktywnej krytyki mojego tekstu. Przeciwnie, jestem rzemieślnikiem i dopiero może będę artystą, wciąż jeszcze uczę się na własnych błędach. To, kim dziś jestem na pisarskiej niwie to efekt dwunastu lat ciężkiej pracy w dziennikarstwie, siedmiu lat pracy nad pięcioma książkami oraz efekt moich intensywnych studiów nad opowieścią, w które zaliczam wszystkie warsztaty jakie odbyłam, szkołę scenariuszową, zajęcia z budowania fabuły w Polsce i za granicą. Właściwie każdą zarobioną z tantiem złotówkę wydaję na naukę opowiadania oraz solidną dokumentację do każdej z moich książek (czy to dokumentalnej czy fabularnej).
J.W.: Chyba nie jest to podejście często spotykane?
K.B.: Wiem, że dla wielu to absurd, ale ja uważam, że one się zwrócą w postaci coraz lepszych książek. Wiele też dało mi nauczanie innych. Wbrew pozorom ja także na takich zajęciach korzystam – układam, porządkuję swoją wiedzę, nazywam to, co mnie samej przychodzi z łatwością, zyskując tym samym świadomość pisarską.
J.W.: Dużo tej świadomości przychodzi z czasem?
K.B.: Myślę, że dopiero teraz, po napisaniu pięciu książek, czterech filmów oraz tysięcy tekstów dziennikarskich różnego typu, mam śmiałość nazwać się pisarką, bo wcześniej nie przechodziło mi to przez gardło i używałam wytrychu: „autorka książek”. Pisarz brzmiało zbyt dumnie. Dziś mam poczucie, że mam prawo tak samej o sobie myśleć. To, że moja najnowsza książka wzbudza tak dobre emocje u czytelnika (choć jest przecież o samych strasznych rzeczach!) tylko to potwierdza. Kłamstwem byłoby, gdybym zaprzeczała, że cieszę się i pękam z dumy jak balon próżności, ale też trochę martwię się, że aż tak bardzo się podoba. Kiedy wszystko jest „ach” i „och”, zawsze budzi się we mnie podejrzliwy wąż: a może to jednak nieprawda, coś tu śmierdzi. Bez obaw, moja samokrytyka nie pozwoli mi na bufonadę i samozachwyt. Wiele historii mam jeszcze do opowiedzenia.
J.W.: W ogóle, dobry jest czas obecny dla piszących kryminały? Nie jest przypadkiem tak, że tylko Anglosasi i Skandynawowie cieszą się wzięciem, podczas gdy na przykład polscy autorzy i autorki muszą wciąż udowadniać, że też potrafią?
K.B.: Z tego co wiem, polscy autorzy kryminałów wcale się tak dobrze nie sprzedają, w przeciwieństwie do autorów fantasy i horrorów oraz wyraźnie topowej literatury non–fiction, co czuję też we własnej kieszeni. Za to coraz bardziej elitarni pisarze mają ochotę popełnić kryminał, bo to dziś już nie wstyd, a wciąż jest na to moda. Łudzą się przy tym, że osiągną sukces komercyjny, co nie jest takie pewne zważywszy na konkurencję wyspecjalizowanych „kryminalistów”. Przyznaję, że nie czytam aż tylu kryminałów, jak by się niektórym zdawało. Prawdę mówiąc w ogóle nie lubię klasycznych kryminałów.
J.W.: No co ty? To co lubisz?
K.B.: Lubię powieści i w tym właśnie kierunku zmierzam. Polskie kryminały, oparte na prostej intrydze i mające na celu dostarczenie rozrywki w dwa wieczory, także do mnie nie przemawiają – nie pasują mi zarówno jako pisarce, jak i czytelniczce. Myślę jednak, że tak odbierają ten gatunek niektórzy. Spodziewają się prostej, klarownej konstrukcji i takie też wydawcy książki kontraktują.
J.W.: To złe podejście?
K.B.: To duży błąd, dlatego też ten rodzaj książek osiąga pewien pułap sprzedaży i więcej nic nie da się zrobić. Jest też coraz więcej nazwisk w tej działce, a liczba odbiorców wcale nie rośnie. To wierni fani, ale jest ich ograniczona ilość (w przypadku fantasy rzecz ma się odwrotnie). Ja z kolei nie mieszczę się w tej kategorii i jestem z tego dumna. Moje książki są ewidentnie na pograniczu gatunku, choćby pod względem objętości, świata jaki pokazuję, obyczajów oraz profilów psychologicznych postaci. Wierzę, że czytelnik chce powieści kryminalnej pogłębionej psychologicznie i obyczajowo. Pewnie też dlatego przez lata byłam zawsze w recenzjach wymieniana jako „najbardziej niedoceniona pisarka kryminałów”.
J.W.: Zważywszy na wszelkie doniesienia o tak zwanym stanie czytelnictwa, nie obawiasz się, że tych, co chcą prozy pogłębionej, będzie coraz mniej.
K.B.: Oczywiście, masz rację i jest takie zagrożenie. Niestety, ja zawsze staram się robić to, co jest mi bliskie. Inaczej nie potrafię. Obawiam się oczywiście o siebie, jeśli chodzi o realne życie, mówię tutaj o bezpieczeństwie materialnym, ale przecież w tej „branży” nigdy nie ma się pewności, czy twój projekt spodoba się odbiorcy. Ba, ty sam nigdy nie wiesz jaka książka powstanie, zanim jej nie napiszesz. Na dłuższą metę oceniają cię jednak nie pod kątem sprzedaży lecz jakości dzieła. Przynajmniej ja w to wierzę i sądzę, że nie mijam się z prawdą. Bardzo cenię czytelnika. Nie tego zatrudnionego w wydawnictwach, który decyduje o zakontraktowaniu twojej książki lecz przeciętnego odbiorcę, kupującego moje książki lub choćby wypożyczającego je w bibliotece. Ci, którzy myślą inaczej być może są krezusami dziś, ale ich powieści nie przetrwają próby czasu. Z tego typu działalnością jest różnie. Moja mama przez jakiś czas pracowała w bibliotece. Byłam otoczona książkami. Jako dziecko obserwowałam, że jedne książki były zaczytane, inne stały latami na półkach, cały czas nowe. To wystarczająco dowodziło kogo wolą czytelnicy i nie miało to związku z tzw. bestsellerami ani też tzw. kulturą wysoką. Piszę tak, jak sama chciałabym czytać. I wierzę, że ludzie chcą intymnego kontaktu z pisarzem (to kwintesencja idei książki) i wiedzą, kiedy autor zaczyna się powtarzać. Ja sama mam takich „faworytów”, których przeczytałam raz, ale kolejnych powieści nie mam ochoty czytać. Dlaczego? Bo piszą wciąż tę samą książkę. Nawet jeśli nie będę więc masowo kupowana, zamierzam wciąż się rozwijać i pisać tak, by wciąż podnosić sobie poprzeczkę. Mam nadzieję, że w moim przypadku czas jednak będzie działał na korzyść. Jak będzie, zobaczymy. Innej drogi nie widzę. Nie chcę pisać „na zamówienie”, tylko dlatego, że rynek tego wymaga. Nawet gdybym chciała, nie umiem. Dopuszczam także ewentualność, że do swojej pisarskiej działalności będę musiała dopłacić, podobnie jak i teraz dopłacam do dokumentacji.
J.W.: Kryminał wydawał się do niedawna zarezerwowany dla mężczyzn. Jak gdyby istniał niepisany podział: panowie piszą sensację, a panie romanse. Jak myślisz, czemu to się zmienia. I czy mamy spodziewać się melodramatów pisanych przez mężczyzn?
K.B.: Kiedy ja zaczynałam, byłam jedną z pierwszych kobiet w tej działce. Dziś jest coraz więcej pań „kryminalistek”. Nadal jednak w dziełach płci pięknej dominuje tzw. kryminał humorystyczny (świetnie się zresztą sprzedaje dzięki spadkowi po królowej Chmielewskiej), oraz powieść na pograniczu romansu i kryminału (tutaj mamy syndrom innej carycy – Camilli Läckberg). Znam osobiście większość z nich i składam tutaj wielki szacunek koleżankom – nie da się nas wrzucić do jednego worka. Każda ma swój styl i swoich odbiorców.
J.W.: Kobiety się zmieniają i ich pisanie się zmienia?
K.B.: Oczywiście, to efekt emancypacji, siły, mocy, jaka drzemie we współczesnych kobietach – zarówno u autorek jak i czytelniczek. Ale też wiem, że po kobiece kryminały bardzo chętnie sięgają mężczyźni. Po moje sięgają, bo czują się bezpiecznie, bo grzebię im w trzewiach (tak mi napisał jeden z czytelników, co mnie rzecz jasna (zwłaszcza słówko „trzewia”) niezmiernie ucieszyło). Czy mężczyźni zaczną masowo pisać romanse? Wątpię, choć ja mam trochę inny pogląd na gatunki. Uważam, że dobra powieść musi być na poziomie podstawowym (to fundament tego domu) dobrym czytadłem. Meta–poziom, artyzm i styl książki autor odciska dzięki swojemu talentowi. Bazą jednak jest warsztat, czyli struktura opowieści i jej kompozycja, czyli krótko mówiąc arcydzieło musi dobrze się czytać. Czym jest „Mistrz i Małgorzata”, „Madame Bovary”, „Anna Karenina”, „Lolita”? Przecież te książki napisali faceci z krwi i kości. Wybitni intelektualiści. Klasycy. A jednocześnie to są wspaniałe romanse. Melodramatyczny wątek jest w nich jedynie maską tematu głównego i tutaj widzę siłę tych opowieści. Romansidło opierające się na zasadniczym pytaniu dramaturgicznym: „kocha–nie kocha” zawsze będzie płaskie, choć na takie dzieła też znajdą się odbiorcy.
J.W.: A pisarstwo tak stricte męskie?
K.B.: Życzę panom, by wzięli się do roboty i stworzyli takie powieści, jak podałam powyżej, a nie obrażali się na etykietkę „romans”. Ja się za „kryminał” bynajmniej się nie obrażam, choć dążę, by każda moja książka miała jedynie maskę tego gatunku, by zbrodnia była jedynie sztuczką do ukazania tematu powieści, jaki obrałam.
J.W.: Skończyłaś dziennikarstwo, pisałaś do popularnych tygodników. Czego ci brakowało w tej pracy, że postanowiłaś zostać jeszcze pisarką?
K.B.: Więc tak, będę tendencyjna: zawsze chciałam pisać książki. To, co teraz robię, nie jest bynajmniej przypadkiem. Musiałam zabić w sobie to marzenie, potencjał wyciszyć, zmusić się do „rygoru faktów, objętości, wiarygodności i obiektywności”, jaki obowiązuje dziennikarza, by móc solidnie w tej branży pracować. Byłam bardzo dobra, osiągnęłam wiele. Moje teksty publikowali najlepsi. Cel osiągnęłam. Ale wyczekałam swoje, poznałam i przesłuchałam setki ludzi, nauczyłam się władać słowem, zdobyłam łatwość pisania i przyszedł czas, by zabić w sobie dziennikarkę, znów zrzucić skórę i zająć się fabułą. Można nawet powiedzieć, że przez te dwanaście lat trochę ukrywałam się pod maską reportera, by psychicznie dojrzeć i okrzepnąć życiowo. W tym dojrzewaniu i wykluciu się na nowo paradoksalnie pomogła mi tragedia. Najpierw śmierć ojca, a potem wypadek, jaki spowodowałam i z mojej winy zginął człowiek. Roztrzaskałam się emocjonalnie, straciłam grunt pod nogami, omal nie trafiłam do więzienia. Przez kilka lat leczyłam się z poczucia winy i na własnej skórze poczułam, jak to jest dotknąć granicy śmierci. Po takim dramacie nie można wrócić do normalnej pracy. To zdarzenie traumatyczne, więc po nim dla naznaczonego nic nigdy nie będzie już takie samo.
J.W.: Pisanie pomogło?
K.B.: Książki nie są terapią. Pisanie pomaga, ale nie wystarcza. Ja nie załatwiam książkami moich spraw, podobnie jak nie polecam tego innym. Nie bez powodu jednak piszę tego typu opowieści, a nie na przykład lekkie komedie. Moja strefa mroku jest wielka. Każdy pisarz ma swoją osobistą sprawę, która każe mu siadać do komputera czy symbolicznej maszyny do pisania. Każda twórczość bierze się z jakiegoś braku, który chcemy zapełnić lub nadmiaru, jaki chcemy z siebie zrzucić. Inaczej nie miałby potrzeby tworzenia. Siedziałby sobie w domu, chodził do normalnej pracy „od–do” i oglądał seriale pisane przez innych. Ważne jest, by z własnego życia czerpać emocjonalnie, ale nie dosłownie (to duży błąd). Wielkie dzieło zawsze nosi stygmat przetworzenia zdarzeń dostrzeżonych, przeżytych, czy choćby zasłyszanych przez autora. Pewnie dlatego pisarze wybierają na opowieść takie, a nie inne tematy. One ich samych „biorą”, są im bliskie, dotykają tej struny w nich samych, która wyda dźwięk. Bez dotknięcia tego, co w nich drzemie najgłębiej, nie ma dobrej fabuły.
J.W.: Skąd w tobie to zainteresowanie zbrodnią, dewiacją, patologią.
K.B.: Życie każdego twórcy odciska się piętnem na jego dziele. Nie może być inaczej i nie jest. Piszemy tak, jak żyjemy, jacy jesteśmy, jacy chcielibyśmy być, jak widzimy świat. Każda postać ma w sobie odrobinę nas samych, bo to my–pisarze jesteśmy transformatorem w tej machinie, choć autorzy mogą temu zaprzeczać, nie należy im wierzyć – krygują się. Pisanie pozwala ukryć się za fasadą i być bezpiecznym. Gdybym potrafiła inaczej wyrażać siebie, wybrałabym inny rodzaj ekspresji. Moje zainteresowania biorą się z odwiecznego pragnienia poznania nieznanego. Zbrodnia zawsze interesowała wielkich, bo śmierć jest najwyższą stawką. Nie ma nic cenniejszego na tym padole niż ludzkie życie. Może sprostuję: nie interesuje mnie zbrodnia, patologia, zwyrodnialcy i „złe zło”, ale tajemnica, moment przejścia, geneza tego procesu i jego skutek. To różnica. O tym też są moje książki. O chwilowym istnieniu człowieka tutaj i jego możliwościach. Nie ma złych ludzi, są jedynie ludzie słabi, pokiereszowani, zrozpaczeni, udręczeni i uwikłani. Są także skutki naszych działań i nasze wybory, których dokonujemy cały czas. Moja historia jest naznaczona osobistą tragedią i wiem, o czym mówię. Pozbieranie się i pójście krok dalej jest bardzo trudne. Wielu zostaje z nogą w kałuży błota i nie jest w stanie się ruszyć. Na poziomie metaforycznym oznacza to, że wcale nie musimy doświadczać tak wielkich zdarzeń, które zdestruują naszą i cudzą rzeczywistość (bo do tego sprowadza się przestępstwo) ale na każdym kroku tego doświadczamy w zwyczajnym życiu. Każdy z nas w mniejszym lub większym stopniu doświadcza starcia z innymi poglądami, porażki, sukcesu, potrzeby władzy i kontroli, pragnienia i żądzy, miłości, która leczy, oraz chwil euforii czy szczęścia. Emocje są te same, inna jest wyłącznie amplituda. W przypadku tak ekstreamlnych sytuacji jak zbrodnia ta amplituda jest najwyższa. To dlatego ludzie tak chętnie o zbrodniach czytają: chcą przeżyć to wszystko na kartach powieści, nie zaś w swoim życiu. I słusznie. Tak należy myśleć i tak żyć. Pisarz jednak zwykle doświadcza, czasem nawet sam szuka takich skrajnych emocji, które wzbiją go na poziom wyżej tej sinusoidy emocji, chce to poczuć na własnej skórze, wzmocnione i osobiste, by potem to opisać. Spójrzmy na Henry’ego Millera, na Keseya, czy choćby Cortazara. Jeśli tej mocy, tego transformatora (jakim jest de facto pisarz) nie ma, fabuła jest słaba, bo zbyt bliska prozie życia, jakie czytelnikom towarzyszy na co dzień. Oczywiście wiem, że istnieje literatura np. zwana kobiecą, polegająca na opisywaniu tego co jest, a raczej wyolbrzymianiu pozytywnych aspektów, ale to jest tak naprawdę iluzja, prozac dla znękanych życiem i sądzę, że też działa na tej samej zasadzie: tyle, że wzmocnienie jest pozytywne, a nie negatywne. Ja, odkąd pamiętam, zawsze wolałam kolor czarny od bieli, choć tak naprawdę najbardziej szlachetny jest granat nocy (zawiera w sobie obie te barwy). Różowa landryka dobra jest zaś dla Barbie. A ja nie jestem plastikową lalką.
J.W.: Czy kryminał odkrywa jakieś prawdy o ludziach, których inne rodzaje literatury nie są w stanie ukazać.
K.B.: Dla mnie intryga kryminalna to wyłącznie sztuczka dramaturgiczna, rodzaj ramy dla obrazu, a może nawet tylko czysty blejtram. Podobnie jak główny bohater–detektyw jest rodzajem subiektywnego narratora opowieści głównej, która zawsze jest o czymś ważnym. „Florystka” to opowieść o skutkach nieprzeżytej żałoby, „Sprawa Niny Frank” o pysze, „Tylko martwi nie kłamią” o fałszu i obłudzie. „Polskie morderczynie” to traktat o buncie ofiar, a „Zbrodnia niedoskonała” o poszukiwaniu prawdy.
J.W.: Jaki powinien więc być kryminał?
K.B.: Wierzę, że dobra powieść kryminalna to współczesna baśń dla dorosłych. Jest w niej pewna umowność, zaś przez swoją potoczystość, gatunek, który zawsze kończy się happy endem (sprawca zawsze zostaje złapany, zły – ukarany, a dobry dostaje nagrodę) ma szansę na pokazanie nawet niewyrobionemu czytelnikowi rzeczy ważne lub trudne, o których nie chciałby słuchać „na poważnie”, na wykładzie. Kryminał jest przecież doskonałą metodą na pokazanie ludzkich słabości, pragnień i marzeń. Jest w niej też miejsce na morał, który czytelnik winien sam sobie z niej wycisnąć. Trzeba mu tylko na to pozwolić. Czym jest „Edyp”, „Makbet”, „Zbrodnia i kara”, „Balladyna”, „Hamlet”? To tak naprawdę kryminały. Nie jest jednak w nich ważne kto zabił lecz jak i dlaczego do tego doszło. I to także mnie interesuje w tym gatunku. Arystoteles ładnie to definiuje w Poetyce i wszystkie te zasady są wciąż aktualne we współczesnym dramacie, jakim jest dziś również powieść kryminalna. Poza tym trzeba wziąć pod uwagę, co dzieje się z dzisiejszym czytelnikiem, jak ogarnęła nas kultura obrazkowa, jak bardzo jesteśmy w pędzie. Nie mamy czasu na słuchanie ciężkostrawnych traktatów, ale powieść kryminalną wchłoniemy także na leżaku, w kolejce do dentysty, czy w tramwaju. Sądzę, że tak – dobra powieść kryminalna może być zarówno rozrywką jak zawierać elementy rozprawy filozoficznej czy studium psychologicznego (byle były dobrze ukryte między wierszami i napięcie nie spadało).
J.W.: Kim jesteś obecnie w literaturze? Jak widzisz obecnie swoją postać i swoją, że tak powiem, literacką karierę?
K.B.: Jestem autorką książek o tematyce kryminalnej, które są kojarzone, czytane i przez niektórych nawet lubiane. Jestem też zaetykietkowana jako autorka świetnych dokumentów, które mimo upływu lat doskonale się sprzedają i grubych wielowątkowych, trochę dziwnych powieści, zaś sama ich objętość wielu odstrasza. I choć rośnie grono zwolenników mojego pisarstwa, nadal jestem w drugim lub trzecim obiegu. Taka jest prawda, że nie jestem w pierwszej lidze. Z niepokojem patrzą na mnie zarówno koledzy „kryminaliści”, jak i inni pisarze, którzy uważają się za twórców–artystów. Zwłaszcza moje poglądy o rzemieślniczej robocie wielu wkurzają setnie, co mnie tylko utwierdza w przekonaniu, że mam rację. Nadal jestem najbardziej niedocenioną polską pisarką książek kryminalnych, która ma ogromny potencjał powieściowy. I nie obrażam się. To mi pasuje. Sama wiem, że moje dwie poprzednie powieści miały mankamenty, które nie pozwalały na okrzyknięcie mnie jedną z królowych kryminału, choć w tamtym czasie byłam pionierką. Wprowadziłam do prozy kryminalnej profilera, stworzyłam ambitne powieści, które nie były kalką skandynawskich, rosyjskich czy angielskich kryminałów. Piszę własne rzeczy i nie oglądam się na nikogo. Pisarze nie muszą mnie lubić, ważne, by czytelnicy dobrze się bawili.
J.W.: A ci czytelnicy, których masz, jak oni reagują na twoje książki?
K.B.: Dostaję bardzo wiele listów z podziękowaniami. Wzruszam się, cieszę, czasem martwię, że uwagi krytyczne są słuszne i tak widać to, co chciałam zamaskować chałturą. Szanuję moich czytelników, bo kupili moją książkę. Wydali pieniądze i są zadowoleni, dałam im frajdę, przygodę i radość. Piszę dla tych ludzi, nie dla krytyków czy dziennikarzy – wiem jak to działa, sama przecież pracowałam w mediach.
J.W.: Jak działają te mechanizmy, o których mówisz?
K.B.: Wiem, że jeśli dam plamę, będzie to moja wina, jeśli będzie wielki sukces komercyjny, nie tylko moja zasługa lecz działu marketingu wydawnictwa. Tak to działa. Ważne jest kto, jak i kiedy przeczyta oraz co i gdzie powie. Na razie wszelki splendor omija mnie szerokim łukiem, co oczywiście mnie kiedyś trochę irytowało. Byłam jednak zbyt zadufana w sobie, by rozumieć to, co rozumiem teraz.
J.W.: Co zrozumiałaś?
K.B.: Pisarz pisze, nie opowiada o tym, nie rozstawia pawiego ogona, nie brandzluje się numerkiem na liście bestsellerów, które zresztą nie zawsze są wiarygodne (wydawnictwa kupują takie miejsca). Rasowy pisarz pracuje dla czytelników, ale też – może przede wszystkim – dla siebie. Mierzy się ze sobą. Dlatego wierzę w satysfakcję moich czytelników i jestem przekonana, że jeśli kolejne książki będą coraz lepsze, w końcu będę doceniona. Teraz musi mi wystarczyć to, co mam – wielka radość pracy nad nową książką. Wiem jak, umiem i dam radę zmierzyć się sama ze sobą. Wyruszyć znów w podróż w głąb siebie, rzucić wyzwanie przygodzie. Czy można chcieć więcej? Znajdź mi bardziej szczęśliwego człowieka. Chyba tylko poeta ma lepiej: jest wolny. Może powiesz mi, jak to jest?
J.W.: Jeżeli chodzi ci o to, że poeta jest wolny od troski o tak zwany rynek i jego wymogi, to pewnie tak. Szybko do niego dociera, że ludzie chcą czegoś w stylu ks. Twardowskiego, żeby było łatwe i przyjemne, więc jeśli zamierza pisać swoje, nie tak łatwe i nie tak przyjemne wierszyki, jest wolny, jak mało kto. Ale, tak przy okazji, czytujesz poezję? Jeśli tak, to co ci daje wiersz? Masz jakieś ulubione liryki?
K.B.: Zawiodę cię, ale ostatnie wiersze jakie czytałam to były twoje „Piosenki starego serca”. Bardzo mi się podobały i chylę czoła, bo w życiu nie napisałam nawet wersu poezji. Z moją ponurą naturą byłoby to pewnie nie do zniesienia dla odbiorcy, nawet bardzo mi przychylnego. Czytałam jednak w liceum trochę Roethke’go. Do dziś pamiętam jeden wers: Gdy wkoło gęsta ciemność oko zaczyna widzieć. Miałam to nawet narysowane flamastrem na koszulce. Nosiłam ją do glanów i torby listonosza. Mam wielki szacunek do twórców poezji, zawsze się wzruszam na wieczorach autorskich, kocham poezję śpiewaną (miałam nawet jednego narzeczonego poetę – straszne z niego było dziwadło, dziś jest urzędnikiem w banku), bo według mnie to właśnie są urodzeni artyści, nie rzemieślnicy, jak ja. Tutaj trzeba mieć prawdziwy dar, widzieć świat na poziomie metafizycznym, dostrzegać przestrzeń poza słowami. Chciałabym umieć choć w części oddać to, co poeta potrafi powiedzieć kilkoma wersami.
J.W.: Jacy autorzy są dla ciebie istotni, Kasiu? Jakie doświadczenie lekturowe uważasz za to, które cię uformowało?
K.B.: Odwracam się teraz do półki z książkami i podam kilka nazwisk na chybił trafił, ale w większości to klasycy: Eugenides („Middlesex”), Green („Sedno sprawy”), Cortazar („Gra w Klasy”, „Opowiadania”), Llosa („Święto Kozła’), Saramago („Miasto ślepców”), Marquez („Sto lat samotności”), Hauptmann („Karnawał”), Bolano („2666”), Perez–Reverte („Królowa Południa”). Starczy, mogę wymieniać jeszcze godzinami, moja biblioteczka jest dosyć spora i dobrze zaopatrzona, mam całą ścianę dobrych, w większości grubych, powieści. Jak widzisz na mojej półce nie ma kryminałów (poza moimi własnymi). Czytam je raz i oddaję dalej. Nie muszę do nich sięgać ponownie. Myślę, że ten wybór nie wymaga komentarza. Lubię powieści – solidne, dobrze opowiedziane historie, które powodują w człowieku refleksję. To jest według mnie miara dobrych książek – by wzbudzały emocje nie tyle w trakcie czytania, ale otwierały na coś nowego po ich zakończeniu, by się o nich myślało, by były jak dobrze wyposażona szkatułka, w każdym okienku znajduje się mały skarb i można ją otwierać i cieszyć się nią w nieskończoność.
J.W.: Czy dostrzegasz może coś takiego, jak zapóźnienie polskiej kultury, jej wtórność, drugorzędność wobec innych kultur europejskich, czy światowych i czy, jeśli to dostrzegasz, miałabyś może jakiś pomysł, jak można tę sytuację zmienić, na czym oprzeć się w walce o wysoki status kultury własnej? A może tego problemu już nie ma i wszystko się w naszej globalnej wiosce wyrównało, także stany poszczególnych kultur?
K.B.: Dość często ostatnio słyszę, że nie jesteśmy twórczy, odważni. Sądzę, że przyczyna jest prozaiczna – zbyt wiele naśladujemy. Chcemy być trochę jak Llosa a trochę jak Perez–Reverte, trochę jak Larsson a trochę jak Dan Brown. I tym sposobem nigdy nie jest się sobą, nie wypracuje się własnego stylu, własnej miary, mocy i wagi dzieła. Sam pytałeś mnie przed chwilą o Skandynawów. Po co naśladować ich, skoro jest coś takiego jak polski kryminał? Po co przyrównywać się do literatury rosyjskiej, jak jest polska? Jestem zawsze sceptyczna, jeśli chodzi o porównania. Ale z drugiej strony są pisarze polscy tłumaczeni na kilkanaście języków, rozumiani przez różne kultury. Ale to są wyjątki, jakie trzymają się mocno siebie samych. Wypracowują własny styl i idą w to, choćby ryzykowali. To jest jedna rzecz – najważniejsza. Zbyt wielkie naśladownictwo, występuje nie tylko w literaturze, ale także w estetyce ubioru, telewizji, prasie, sztuce itd. Jeśli ktoś się na kimś wzoruje, jest kopistą. A coś takiego nie może być cenne. Tylko Chińczycy dzięki temu osiągnęli sukces. Tylko, że oni idą w ilość. U nas ilość nie ma szans.
J.W.: To jak to wygląda u nas?
K.B.: Jesteśmy małym krajem, niezbyt zamożnym, w felernej konfiguracji na mapie świata, tak naprawdę mało znaczącym, jeśli chodzi o sztukę, politykę czy gospodarkę. To się przekłada na interesy nas – pisarzy. Ile możesz sprzedać egzemplarzy swojej książki: 25 tysięcy? 35? To już jest bestseller. W Rosji to wynik poniżej poziomu rentowności. Znam autora, którego wydawca chwali się, że tłumaczą go na obce języki, a np. w Turcji sprzedał osiemset sztuk. Czy to jest wynik? Ile się sprzedaje egzemplarzy w dziedzinie poezji? Jak twórca ma być niepodległy i stworzyć wielkie dzieło, skoro walczy o byt, by mu nie odcięli gazu. Owszem, są silne jednostki, obdarzone poza talentem silną determinacją, ale to jest brylant. Poza tym u nas działa niestety zasada lobbowania niektórych autorów, tytułów, choć one wcale takie wielkie nie są. Ich tłumaczenia i nikła sprzedaż za granicą pokazują, że ten bestseller wypromowany przez wydawców wcale taki „super–ekstra–mega–wypas” nie był. Podobnie jest zresztą w filmie i telewizji.
J.W.: Czemu tak jest, jak myślisz?
K.B.: U nas ktoś zawsze udaje kogoś wielkiego, promuje się coś, co jest podobne do czegoś, choć i tak problem sprowadza się głównie do zbyt małych nakładów finansowych na to dzieło właśnie i to widać na ekranie. Z książkami jest podobnie. Po napisaniu każdej książki mam długi, bo wydawca nie rozumie, że dokumentacja, nawet w minimalnych nakładach, jakie ponoszę osobiście, jest kosztowna, lecz konieczna. „– A dlaczego? Po co? – pyta mnie – Przecież masz wielką wyobraźnię”. Z takim podejściem trzeba szaleńca, by nadal uprawiać ten zawód. Wobec tego zapraszam wszystkich szalonych: palec pod budkę. Większość z nas, pisarzy, od dawna jest już w tej budce. Podejrzewam, że ty także.
J.W.: Ja mam dużego luza, Kasiu. Nigdy nie potrzebowałem wiele i zawsze jakoś dawałem radę. W każdym razie: długów się nie dorobiłem. (Śmiech.) Wróćmy jednak do „Florystki”. W tekstach o niej, co chwila pada słowo „profiler”. Zadam więc takie naiwne pytanie: czy twoim profilerzy już niebawem zastąpią tradycyjnych detektywów, zwłaszcza tych w typie Chandlerowskiego Marlowe’a? Czyżby robota detektywa stała się dziś aż tak skomplikowana, że żeby ją wykonywać trzeba mieć dwa fakultety?
K.B.: Nie wiem, czy trzeba mieć dwa czy trzy fakultety, ale na pewno i czwarty by nie zaszkodził. Mój bohater jest psychologiem, bo tylko przez niego mogę opowiadać tak, jak chcę i to, co chcę opowiedzieć. Nie umiałabym prowadzić postaci mało skomplikowanej, mało wnikliwej. Nie śmiem podważać tutaj wielkości Chandlera, wszak to klasyk, ale też klasyk już się nieco opatrzył i dziś rozwydrzony ilością codziennie wydawanych książek czytelnik chce czegoś więcej od powieści tego gatunku. Spójrz na sukces Larssona. Wszedł z impetem w powieść dobrze zbudowaną dzięki postaciom tandemu. Tak naprawdę jest to jedna postać. Salander jest animą bohatera głównego.
J.W.: Animą? Ty naprawdę domagasz się głębi. (Śmiech.)
K.B.: Tak. To jeden bohater rozdarty na ciemną i jasną stronę. Pasują do siebie jak dwie połówki jabłka. I razem tworzą duet idealny. Pary zawsze były stosowane w kryminale, jak i w klasycznej powieści. Efekt lustra to klasyk: Sherlock ma swojego Watsona, Robinson – Piętaszka, a Don Kichot – Sancho Pansę. Nie będę się tu popisywać z wiedzy o duetach – są ich setki. Niby nic nowego, ale podwójny bohater Larssona jest geniuszem spoza nawiasu (on ma fakultety, ona ma przydatną praktyczną umiejętność i dar przy okazji). Działa na granicy prawa, jest na oucie (jak Marlow). Tak naprawdę operujemy wciąż tymi samymi narzędziami, tyle, że czasy się zmieniły na bardziej skomplikowane. Prosty detektyw dziś nie sprostałby oczekiwaniom czytelnika. Nie byłby wiarygodny. Poza tym pamiętajmy też o tym, że kryminały czytają dziś najwięksi intelektualiści, a oni muszą mieć wyzwanie, by książki nie odłożyć. Dlatego pisarze kryminałów serwują coraz bardziej wymyślne zbrodnie, coraz bardziej edukują detektywów – wszystko po to by podnieść poprzeczkę i być może uwznioślić gatunek opowieści. Czy to dobrze? Nie wiem, jak mówiłam wcześniej nie jestem fanką kryminałów.
J.W.: Raz już pytałem, ale będę drążyć. To jakie jeszcze są twoim zdaniem cechy dobrego kryminału?
K.B.: Kryminał to gatunek specyficzny. Podstawą jest struktura. Dziś z pełną świadomością mogę potwierdzić, że na tym zasadza się cała siła tego typu historii. Właściwie język, bohater, styl, tło ma mniejsze znaczenie. Jeśli fabuła jest dobrze „ustawiona”, czytelnik przeczyta jednym tchem, a niektórym tylko tyle wystarczy. Jest wiele podgatunków w tej działce. Ja z niechęcią zerkam na powieści obdarzone tylko tym jednym wyżej wymienionym walorem. Nudzę się po kilkunastu stronach i już wiem, jak autor zamierza mnie skusić do wejścia w jego świat. Nie lubię też postaci przewidywalnych, a to trudne w kryminale. Rzadko kiedy autorzy decydują się na postać detektywa, który miałby normalne, poukładane życie, nie był np. alkoholikiem, nie miał własnych traum. Bagaż i skaza zawsze postaci pomaga. To zostało sprawdzone.
J.W.: A twój główny bohater, Meyer?
KB.: Mój Meyer także jest kompletnym aspołecznym popaprańcem. Dałam mu jedynie geniusz profilerski, bo to był dla tej postaci jedyny ratunek, by trzymać czytelnika w klinczu. To zresztą nic nowego, może też i czytelnicy już są do tego przyzywczajeni i na tym zasadza się ich spokój, że wszystko „jest w porządku”, to wszak kryminał, tak być musi, ja też więc operuję kalką, ale staram się wznieść się nieco wyżej. To co mnie ujmuje w powieści kryminalnej, którą staram się sama uprawiać, to jej dodatkowy potencjał pokazania szerszego kontekstu. Żaden z gatunków fabularnych nie jest tak pojemny jak powieść kryminalna.
J.W.: Co przez to rozumiesz?
K.B.: Można w niej upchać wszystko: od miłości, po problemy egzystencjalne, filozoficzne czy choćby walor edukacyjny i tło społeczne. Żaden też nie daje tak wielkiego popisu dla postaci „zmiennokształtnej”, którą osobiście bardzo lubię w powieściach. Druga ważna rzecz w kryminale to znajomość tematu. Nie wierzę z pisanie kryminałów na podstawie „wujka googla”, to bzdura. Owszem, znam ludzi, którzy w życiu nie byli w bibliotece, nie dokumentują miejsc zdarzeń, nie rozmawiają i nie konsultują swoich wynurzeń z ekspertami kryminalistyki, słowem nie są ciekawi materii, jaką opisują, ale ich twórczość do mnie nie przemawia. Czuję małość takiej opowieści, ona jest wówczas powierzchowna. I trudno się dziwić. Powieść zasadzającą się na języku, strumieniu świadomości autora czy psychologiczną można napisać nie wychodząc z domu. Kryminał – rzadko. Ci, którzy uprawiają ten gatunek w stylu retro podobnie dokumentują świat na podstawie zdjęć, materiałów archiwalnych czy użytego języka. Kolejna rzecz potrzebna do dobrego kryminału to wiedza. Nie tylko zdobyta, wydarta z rzeczywistości, ale doświadczenie życiowe, także w tej ciemnej materii, by umieć dostrzec obie twarze każdego człowieka. Trzeba być więc doskonałym obserwatorem, psychologiem, współczesnym mędrcem, widzącym więcej niż inni. Tej cechy zresztą nie powinno zabraknąć żadnemu pisarzowi. Nie ma tu znaczenia gatunek. Ale ja uważam, że o ile ktoś dobrze zna się na materii psychologii, zaś zaniedba świat przedstawiany w książce, poniesie fiasko. Czytelnik choć nie potrafi tego nazwać, czuje ile w książce jest „mięsa”, a ile pustych słów – nazywam je watą lub wydmuszkami, w zależności od funkcji jaką pełnią w fabule. I dochodzimy do ostatniej, bodaj najważniejszej kwestii.
J.W.: Chcesz powiedzieć, że kryminał jest gatunkiem trudnym?
K.B.: Kryminał jest w gruncie rzeczy gatunkiem prostym. Ramy są zawsze te same. Ktoś zginął, ktoś jest winien i trzeba go znaleźć. To kaganiec, który autor zakłada na starcie. Tak naprawdę jednak nie o to chodzi w książce. Gdyby czytelnik chciał tylko znać zagadkę, kupiłby sobie gazetę. Kupił książkę, bo chce poznać cały mechanizm działania i tło sprawy. Chce emocji, chce dotknąć tajemnicy, odkryć sekret drzemiący głęboko i nie od razu widoczny. Chce przygody. Trzeba mu to zafundować. O to więc w skrócie chodzi w dobrym kryminale. O pytanie główne: jaka jest prawda? A to przecież najważniejsze pytanie jakie zadajemy sobie na co dzień. Nasze życie to seria umizgów na rzecz innych, maskarada, by przedstawić się lepiej niż jest w rzeczywistości. Nikt nie lubi być demaskowany, zaś prawda nie zawsze wszystkim jest na rękę. Nikt nie chce być przejrzany na wylot (to niewygodne, wymaga wyjaśnień, zmiany, po cóż nam te kłopoty w rzeczywistości) i dlatego jedynie kryminał pozwala na podanie wiarygodnie tej odpowiedzi. Choć i tak będzie jedynie subiektywna. W kryminale paradoksalnie nie ma miejsca na obiektywizm. To przecież punkt widzenia detektywa – on narzuca nam nie tylko miejsce patrzenia ale też własne cele i oczekiwania. A jak ta sama sprawa wyglądałaby z punktu widzenia sprawcy? Wtedy ta książka byłaby zupełnie inna. I powtarzam raz jeszcze: kryminał winien pracować w duszy czytelnika na kilku poziomach: fabularnym (by intryga była spójna, a napięcie nie spadało), poznawczym (chcemy być w niezwykłych miejscach, do jakich w życiu nie chcemy trafić: więzienie, komisariat policji, prosektorium, piekło, czyli strefa działania zwyrodnialca–oprawcy), emocjonalnym (chcemy się bać lecz czuć, że sprawę rozumiemy, a wszystko przecież skończy się dobrze, to tylko plik zapisanych kartek, a nie życie) i czwartym, najważniejszym – emocjonalnym, co nie wszystkim się udaje: dobra powieść kryminalna zostawia nas z otwartym pytaniem o wielki problem, temat, szerszy kontekst opowieści, który jest ziarnem, początkiem i zarazem siłą oraz kluczem otwierającym w nas to, co mamy pozamykane, nawet jeśli nie chcemy, boimy się tego w sobie ruszać. Ja tak o kryminale myślę i taki jego rodzaj chcę uprawiać. Jeśli któregoś z tych poziomów brakuje, książkę uznaję za słabą. Można się czepiać wtedy budowy postaci, języka, sposobu rozwiązywania wątków. To już szczegóły: czasem ograne lepiej, czasem gorzej. Czytelnik nie chce i nie musi tych konstrukcji znać. On nie musi widzieć szwów! Nie powienien ich widzieć! On ma mieć przyjemność z czytania i tyle. Ale uwaga! On jednak wie, kiedy książka jest dobra, a kiedy nie. To jest właśnie ta magia, którą pisarz kryminałów winien mieć w małym paluszku. Szacunek do czytelnika to podstawa. Pisarz, który to rozumie będzie pisał coraz lepiej i nie jest ważne czy to kryminał czy inny rodzaj fabuły.
J.W.: Jakimi zatem cechami powinien dysponować dobrze rokujący autor kryminałów? Czy jest coś, co odróżnia znanych ci autorów prozy sensacyjnej od subtelnych liryków czy literackich awangardzistów?
K.B.: Nie wypowiem się o pisarstwie kolegów, nie mam prawa nikogo oceniać. Powiem tylko, że osoba, która myśli o pisaniu kryminału, musi być w pewnym stopniu alter ego własnego detektywa, tyle, że jego lepszą kopią. To musi być człowiek wnikliwy (konieczna dokumentacja), sumienny (żaden szczegół nie może umknąć jego uwadze), zdeterminowany na osiągnięciu swojego celu (trzeba umieć ustawić plan opowieści, określić wątki poboczne, napisać wiele wersji tej samej historii, sama zaś powieść jest wyłącznie maską właściwego opowiadania, jakim jest de facto kryminał, to co opowiedzieliśmy jest jedynie pokłosiem tego, co już się zdarzyło, to jedynie powracająca retrospekcja), pracowity (upiorna praca nad konstrukcją opowieści), nieprzekupny (nie da się niczego „zamarkować”, bo czytelnik i tak to znajdzie i się od autora odwróci, czasem na zawsze), lubiący noc (gatunek opowieści to narzuca), obdarzony poczuciem humoru, który w razie potrzeby rozbije ciemną materię tematu, jaki dominuje w takim gatunku. Szczypta miłości, światła nie zaszkodzi, kiedy powieść kryminalna jest zbyt ciemna i nie ma w niej choć promyka nadziei, odbiorca nie ma radości z czytania. Autor musi więc dbać, by zachować równowagę, by ciemna strona nie zdominowała jego życia.
J.W.: Po raz kolejny wspominasz o wadze dokumentacji? Jak ty robisz research? Masz jakieś wypracowane metody? Rytualne jazdy do konkretnych bibliotek? Spotkania z ludźmi, których wyszukujesz według jakiegoś klucza, istotnego dla książki, nad którą aktualnie pracujesz?
K.B.: To wbrew pozorom bardzo proste. Informacje zdobywam ze wszystkich możliwych mediów. Jeśli konieczna jest wizyta w bibliotece, idę tam. Jeśli muszę mieć materiały prawdziwego zdarzenia, docieram do nich. Czasem wymaga to czyjejś zgody, podań, glejtów. Wykonuję cierpliwie tę robotę i nie pamiętam, żeby mi czegoś odmówiono. Zwykle nawet zamknięte instytucje chętnie pomagają pisarzom. Jeśli wydało się już kilka książek, to nie jest problem. Bardzo dużo jednak dają mi ludzie – nazywam ich ekspertami w swojej dziedzinie. Znajduję osobę, która chce się podzielić ze mną swoją wiedzą, rzadko zdarza się, by odmawiali, a wręcz przeciwnie. Z tych rozmów, obserwacji naturalnego środowiska ekspertów wiele biorę dla postaci. Przecież opisywani ludzie są często odmienni ode mnie. Nie muszę grać na harfie, hodować kwiatów, być anatomopatologiem, by to opisać w powieści. Zresztą uważam, że jeśli autor na czymś się nie zna, nie powinien o tym pisać. Musi zgłębić temat, wtedy książka będzie wiarygodna.
J.W.: Mówi się czasem, że książka składa się z dwóch części: z tego, co autor napisał i z tego, czego nie napisał. Co możesz powiedzieć o tej drugiej części w przypadku swoich książek? O czym nie napisałaś? Jakiego tematu, który – być może jest taki – dręczy cię i męczy, nie poruszyłaś i z jakiego powodu?
K.B.: To bardzo dobrze powiedziane! Nie tykam moich prywatnych historii. Nie obrabiam własnych traum w formie głównego wątku. Nie obdarzam bohaterów moimi własnymi cechami. Słowem, pilnuję się bardzo. Wiem bowiem, że to i tak nieuniknione. Generalizując, nie uprawiam autobiografii w swoich książkach i obsesyjnie o to dbam. Przestrzegam wszystkich, zwłaszcza debiutujących, przed takimi praktykami. Bo to czyni tylko krzywdę opowieści. Trzeba umieć oddzielić życie od fikcji, czasem – zwłaszcza u początkujących – zlewa się to w jedną nieokreśloną masę. Trzeba umieć sobie samemu stawiać granice, a będziemy umieli stawiać je naszym postaciom. Pisarz ma trudne zadanie: musi być jednocześnie generałem na polu bitwy i natchnionym poetą zdolnym wyrwać kawałek duszy czytelnikowi. Musi być jednocześnie w środku historii i na jej obrębie – jakby patrzył na opowieść z dystansu, z lotu ptaka. Dlatego nie znajdziesz w moich opowiadaniach tego, co mnie samą dręczy, trapi, obezwładnia, choć one wychodzą jak cień, z podświadomych pragnień i motywacji moich bohaterów. Nie jest to nic dziwnego, choć na pierwszy rzut oka przeczy temu, co mówiłam wcześniej. Trzeba zachować higienę pracy. To podstawa. Jeśli będę chciała brać 1:1 z mojego życia napiszę autobiografię. Na razie takiej nie planuję. Zbyt wiele jest historii cudzych, które chciałabym pokazać. Czytając jednak moje powieści poczujesz, jaka jestem, bo to jest „pod skórą” opowieści. Ale nie w formie faktów, zdarzeń czy przemyśleń podanych wprost na tacy. Wnikliwi je odczytują, piszą do mnie o tym, pytają, a ja szczerze odpowiadam. Nie ważę się jednak mieszać ich do opowieści.
J.W.: Są tacy, co uważają, że pisarz nie pisze o swoich tematach, tylko jak gdyby obok nich. A zatem, zakładając przez moment, że to twierdzenie jest słuszne, obok jakich tematów piszesz?
K.B.: Piszę zdecydowanie obok miłości, która byłaby głównym napięciem dramaturgicznym, co mnie bardzo martwi (ale wychodzi ona zawsze pomiędzy, gdzieś romans w tle jest, tyle, że ciemny, zdeformowany, dopasowany do traum bohatera). Unikam też płaskich tematów, które mnie samej nie obchodzą. Nie używam polityki, show biznesu wraz z jego blichtrem, chyba, że mamy do czynienia z grzebaniem w brzuchach i życiorysach bohaterów wykonujących tego typu zawody, albo wątek afery tego dotyka. Generalnie nie ma tematów, o których nie piszę, staram się jedynie nie pisać „po wierzchu”. Choć jestem zaszufladkowana jako „twórczyni zwyrodnialców”, w moich powieściach rozpiętość tematyczna jest spora, co potwierdzają moi czytelnicy. Nie piszę o historii, wojnie i ekonomii – nie znam się na tym. Bardzo lubię pisać o zwykłych ludziach. Nie wiem dlaczego, po prostu identyfikuję się z nimi. Nie uprawiam publicystyki – brzydzę się nią w powieści. Interesują mnie „małe” ludzkie dramaty, które dla nich samych i ich bliskich są „wielkie”. Jestem zwykłą dziewczyną z małego miasteczka i takie też są moje opowieści – kameralne, choć objętość wskazywałaby na coś innego.
J.W.: Jakimi cechami powinien dysponować twój idealny czytelnik? Co powinien wiedzieć zawczasu i na co powinien być przygotowany? Czego oczekujesz od czytelników?
K.B.: Znam dobrze mojego czytelnika (czytelniczkę). Przepraszam, że będę pisała o moich odbiorcach w męskiej formie, tak po prostu będzie mi łatwiej. Widzę wyraźnie, także wizualnie, na spotkaniach autorskich, kiedy ktoś zachwyci się moją książką, a kiedy nie „kupi” jej w sensie czytelniczym. To ludzie bardzo wrażliwi, niezwykle emocjonalni, często outsiderzy, aspołeczni, czasem buntownicy, poszukujący prawdy za wszelką cenę, choćby była gorzka i kostropata, radykalni w sądach, buńczuczni, poszukujący w książce czegoś więcej niż rozrywki, poszukujący emocji. Obdarzeni kostycznym poczuciem humoru, potrafiący śmiać się z siebie i niezwykle inteligentni, którzy chcą się z postaciami mierzyć. Nie da się moich czytelników oszukać. Chętnie też wdaję się z nimi w dyskusję i bronię jak lew postaci, bywa, że z mizernym skutkiem. Jeśli ktoś szuka w moich książkach tylko pierwszego poziomu zdarzeń, znajdzie go i będzie miał wszystko na ostro, z suspensem i w odpowiednim napięciu dramaturgicznym: krew, trupa, detektywa i zabójcę, zemstę i namiętność, gwałtowne mechanizmy i najwyższe emocje. Tak naprawdę to jednak tylko zasłona dymna. Chodzi o coś więcej. O jądro, klucz opowieści, czyli jej konkretny temat. Moi czytelnicy to wiedzą i cenią. Ci, którzy nie lubią ciężkich psychologicznych opowieści, tzw. „opisów przyrody” jak napisała mi jedna z moich anty–czytelniczek, nie cierpią mojej prozy. Tak naprawdę więc to bardzo wymagający ludzie ale jak się okazuje bardzo wierni. Składam im tutaj wielki ukłon do ziemi.
J.W.: Czy według ciebie tak zwany artysta, pisarz różni się czymś od innych ludzi, którzy twórcami nie są? A jeśli tak, to czym?
K.B.: Mam ambiwalentny stosunek do określenia artysta. Znam zbyt wielu takich, którzy krzyczą tak o sobie nazbyt gromkim głosem. Nie ma to nic wspólnego ze sztuką lecz z profitami społecznymi, jakie to określenie niesie. Odniosę się więc do określenia pisarz. Według mnie prawdziwy twórca z tej dziedziny to człowiek niekoniecznie po szkołach (ich brak w zupełności nie szkodzi, przeciwnie, zbytnia elokwencja czasem przeszkadza w dobrej frazie) lecz dostał od życia solidnie w kość. Bieda nie jest mu obca, porażka emocjonalna go wzmocniła lub złamała, dobrze też robi na jego pisarstwo bagaż wielu różnych doświadczeń: im więcej przeżył, tym lepiej. Potrzebna jest jednak siła i determinacja, ale nieodzowna tak naprawdę jest jedyna rzecz zwana szumnie mądrością życiową. To współczesny mędrzec. Wie, widzi, czuje więcej niż inni. Ma delikatniejszą skórę, łatwiej go dotknąć, czasem ma trudności z wypowiadaniem się na forum (właśnie dlatego pisze), bywa, że posiada wiele wad dyskwalifikujących go w tzw. normalnym społeczeństwie. Zdarza się i tak, że pozornie to człowiek bardzo rozrywkowy, ale umiejący w momencie silnej potrzeby wyłączyć się z wyścigu. Pisarz musi być w głębi duszy introwertyczny, pozamykany na różne aspekty, posiadający różne zahamowania, z którymi być może bezskutecznie walczy. Z pewnością to nie ideał. Myślę, że jako człowiek ma więcej wad niż zalet. I oczywiście ma ego jak stąd do morza. Próżny, przewrażliwiony na swoim punkcie, obsesyjny, czasem nielubiany za swoje ekscentryczne zachowania, pryncypialny a nawet kontrowersyjny, choćby jego bunt był buntem milczenia, zamknięcia się i trwania w ciszy. Nikt, kto dobrze czułby się jako wodzirej na scenie czy prezenter w studiu telewizyjnym nie będzie w moim odczuciu dobrym materiałem na pisarza. To dwie wykluczające się sfery ekspresji. Chyba, że „showmana” nabył w podróży życiowej, jak choćby ja reportera, dzięki któremu pozbyłam się piętna nieśmiałości.
J.W.: A co, jeśli przychodzi sukces i pisarz zaproszony zostaje do wejścia na tę karuzelę, robienie z siebie „gadającej głowy”, mądrzenie się na tematy, które go generalnie walą? Spytam otwarcie: powiedziałabyś „nie”, gdyby cię to spotkało?
K.B.: Na sukces moich książek nie obrażę się nigdy. Natomiast na mówienie o czymś, na czym się nie znam, nikt mnie nie namówi. Ale jeśli ja kiedyś zacznę się tak zachowywać, kopnij mnie porządnie w cztery litery. To głupota. Sądzę – a na razie mam całkowitą poczytalność – że w ten sposób pisarz robi sobie krzywdę. Pisarz jest od pisania, nie od gadania. Teraz też najchętniej nie udzielałabym żadnych wywiadów, a zajmowała się moim następnym projektem. Jednak gdy tak głębiej wejrzę w siebie, to czynię to przecież wyłącznie z próżności, choć jest tego racjonalne wyjaśnienie: chciałabym by jak najwięcej osób dowiedziało się o mojej książce. Cóż, jak widzisz, ta granica jest cienka. Myślę też, a nie zapominaj, że pracowałam w mediach i wiem jak to działa – dziennikarze niechętnie piszą tylko o książce, filmie, dziele twórcy. Chcą tej całej otoczki, małego skandalizującego zdanka, czegoś ponad, by się wyróżnić spośród kolegów-dziennikarzy (muszą mieć tego cholernego newsa). Po moim wypadku kilku kolegów z telewizji namawiało mnie na przykład, bym wzięła udział w talk show’ach, gdzie zapraszano gości mających na sumieniu wypadki drogowe. Mówili mi: zobacz powiesz o tym parę zdań, machniesz włosami, a twoja książka zaraz będzie bestsellerem. Ale ja konsekwentnie odmawiałam. Nie dlatego, że chcę to ukryć, kiedy mnie pytasz – odpowiadam, ale nie epatuję tym, nie chcę by to zdominowało moją działalność. Bo ja nie chcę sama osiągać sukcesu, wcale nie potrzebuję, by ludzie znali mnie, Kasię Bondę. Chcę wyłącznie, by moje książki były znane, może nawet sławne – by one mówiły. Przecież po to je napisałam, tak komunikuję się z moimi czytelnikami. To wielka różnica. A tego drugiego nie osiąga się mówiąc o sobie. Dzieło winno mówić samo za siebie, wystarczy je przeczytać. Właściwie to, co mówię ja, naprawdę nie ma znaczenia.
J.W.: Czy mogłabyś skomentować taki dwuwers poetki, Marty Podgórnik: „pilot mig-a zwycięża gdy samotnie leci / w pisarstwie nie ma miejsca na męża i dzieci”?
K.B.: Bardzo się uśmiałam. Ale tak na poważnie to wy pisarze–mężczyźni macie w tej materii o wiele łatwiej. Znam bardzo wiele zgodnych wieloletnich małżeństw, w których pisarz ma w swej żonie oparcie i ona – poza zaszczytem bycia jego muzą – ma ciężkie zadanie do wykonania: strzeże przysłowiowego ogniska domowego. Karmi go specjałami domowej kuchni, rozpieszcza pochlebstwami, chodzi na paluszkach, gdy jej ukochany tworzy, pamięta o tonerze do drukarki, wygania dzieci z gabinetu, robi korektę i na dodatek spełnia funkcję agenta. To ona awanturuje się z wydawcami i pilnuje, by nikt autora nie oszwabił w zawartych umowach. Takich mężczyzn, którzy dbaliby w podobny sposób o swoją żonę znam – tu się zawahałam – nie znam osobiście, więc nie ręczę, że jest tak, jak opowiadają szanowne autorki.
J.W.: to jak jest z wami, piszącymi kobietami?
K.B.: Znam za to wiele samotnych z wyboru pisarek, lub takich, co skaczą „z kwiatka na kwiatek”, głośno krzycząc: nie chcę mieć męża, nienawidzę dzieci (co jest wierutną bzdurą, poświęcają się dla pisania – gwarantuję, znam je). Jeśli próbujesz mnie wziąć na spytki prywatne, to się nie dam. Kocham moje dziecko, męża obecnie nie posiadam. Jeśli znasz takiego, co by był jak twoja święta kobieta, chętnie poznam go z koleżankami. Powyższa wypowiedź, mam nadzieję, jednoznacznie wskazuje raczej kierunek pisarki w regule klasztornej, czasem udającej się na „podryw”, by po jakimś czasie znów ukryć się pod habitem „tworzenia”. Tutaj chodzi o kryzys autorytetu. Mężczyzna pisarz jest z natury swej kimś ważniejszym, wielkim, wspaniałym. Jeśli tę dominującą rolę zaczyna w związku wypełniać kobieta, nieuchronnie zmierzamy po równi pochyłej. Czekają te parę tarcia i jeśli facet jest mądry – zrozumie. Te bitwy mogą przebiegać różnie – ona może się poddać i przestać pisać, albo wypełniać obie funkcje (najpierw ugotuje, potem popisze), on może zostać pantoflarzem (ale za chwilę ona przestanie go kochać i znajdzie innego, lepszego, choć to zaraz pryśnie jak bańka mydlana). Może też być trzecia opcja – dotrą się, ustanowią nowy porządek i będzie git, czego wszystkim i sobie życzę. Jak powiedziałam, to trudniejsze, choć nie twierdzę, że niemożliwe. Zaznaczam, że nie mówimy tutaj o kobietach piszących weekendowo, czy przed debiutem. Mówimy o regularnych pisarkach, które jak maszyna są w wirze dzieła. Zresztą kobieta pisarka w domu to horror: nieposprzątane mieszkanie, łażenie w dresie bez makijażu, często z papierosem w ustach (jak nie pali, to je i tyje, albo wciąż się odchudza), wściekła, kiedy jej nie idzie, obciążona obowiązkami życia zwykłego od których musi się odciąć, by móc pisać, skłonna do depresji z błahego powodu, jakim jest jej nowa książka. Kółko się zamyka. Codziennie makaron z sosem pomidorowym, w zlewie filiżanki po kawie, brak świeżego chleba, brak kontaktu z rzeczywistością, bo wpatruje się wciąż w ten cholerny komputer. Przemądrzała, zarozumiała, ma na wszystko swoje zdanie, na dodatek ma tak wysokie mniemanie o sobie i nie chce nawet udawać słodkiej idiotki. Kto by z taką wytrzymał?
J.W.: Faktycznie, jak tak to przedstawiłaś, to horror. (Śmiech.) Zmienię temat. Od czego zależy i czym tak w ogóle jest według ciebie dzisiaj sukces w literaturze? Zdarza ci się myśleć o sukcesie? Jaki masz do tego stosunek?
K.B.: Cóż za odważne pytanie. Myślę o tym od jakiegoś czasu i dziwię się, że go nie doświadczam. Z drugiej strony jest tak wielu pisarzy mądrzejszych, lepszych, bardziej utalentowanych ode mnie. Dlaczego to mam być akurat ja? To, co ma być, będzie. Sukces w przestrzeni twórczej osobistej już mam za sobą. Piszę, robię to, co lubię, bawię się doskonale i kiedy ktoś mi napisze, że czytał moją książkę, a jeszcze, że mu się podobała, czuję się wspaniale. Czego chcieć więcej? Czasem to właśnie mi wystarcza – jedna opinia osoby, której nigdy nie widziałam potrafi podbudować nadwyrężone ego pisarza. Podobnie jak krytyka – podciąć skrzydła. Najgorsze jest jednak przemilczenie. Cisza po wydaniu twojej książki to jest prawdziwy koszmar. Nikt cię nie czyta, nikt cię nie chce, nie lubi, nie rozumie. Kogo obchodzi, co tam nabazgrałam? Jasne, trzeba z tym skończyć. Grafomani sami powinni się eliminować, by zachować resztki twarzy. Tak sobie czasem o sobie myślę, a nawet bardzo często. Znacznie częściej niż o sukcesie. Potwierdzam jednak ponownie: nie zamieniam się z nikim na życia, nie ma mowy, jeszcze nie składam broni! Choć tak naprawdę liczy się przecież sukces prestiżowy i ten drugi, do którego nikt się nie chce przyznać – komercyjny. By cię ceniono, to raz – pompuje twój balon próżności, zaś dwa – realny, wymierny sukces – by kolosalna sprzedaż pozwoliła ci pisać dalej, być niepodległym, wybierać te projekty, które są ci bliskie, decydować o tym samemu, nie w desperacji, mierzyć się z coraz poważniejszym wyzwaniem. Osiągnęłam tyle, że nie chodzę do żadnej pracy i zajmuję się pisaniem zawodowo. W sumie, gdzie miałabym pójść? Nic innego nie umiem. Czekam jedynie, by moje książki sprzedawały się lepiej i mój poziom życia się podwyższył. Liczę jak wariatka, że to się kiedyś stanie. Ale już wiem także, że trzeba mieć plan B. Polega on na tym, że jednak ten „prestiż” i „komercja” mogą nigdy nie przyjść, nie wolno więc na niego stawiać i trzeba pisać dalej, cieszyć się tym, co jest. W żadnym razie nie zawracać z raz obranej drogi. W końcu nie dla pieniędzy się pisze, nie dla krytyki, ale dla ludzi. To oni są wymiernym papierkiem lakmusowym. Nietrudno to ocenić: albo się książka podoba albo nie. Zawsze możesz napisać rzecz wiekopomną. Wielu jest wielkich, a tak naprawdę to często autorzy jednej świetnej (czasem ósmej, jedenastej!) powieści. Każdy z nich miał te same wahania i bóle jak ja, a jednak się nie poddał, walczył dalej. W końcu praca przyniosła efekt. Przykłady? Nabokov, Bułhakow, Saramago – ten facet to mój faworyt – w wieku 60 lat został doceniony i osiągnął „prestiż” (Nobel) i „komercję” (po Noblu to raczej normalne). Ile on miał w sobie siły, by się nie poddać wcześniej? Bo to, co będzie, jest niewiadomą. Nie ma więc sensu dzielić skóry na niedźwiedziu. To mrzonka. Mam tylko nadzieję, że nie będę wkrótce odszczekiwać tego, co powiedziałam i nie spotkamy się w pocztowym okienku, kiedy przyjdziesz zapłacić za światło.
J.W.: Jak będzie trzeba, to przyjdę. Ale jaki masz plan teraz?
K.B.: Na razie chcę po prostu móc pisać dalej. Bo pisać będę. Jeśli ktoś doświadczył choć raz wydania jego książki ma ochotę na jeszcze raz, i kolejny, kolejny, choćby inni sądzili inaczej. Jak sam rozumiesz, jestem nałogowcem. A odwyk za bardzo boli. Zrobię wszystko, by móc wciąż trwać w tym wspaniałym nałogu. Jeśli chcesz mi teraz coś zasugerować, na przykład: Kasia, odpuść sobie, masz inne zalety, po cholerę ci to, jest tyle wspaniałych rzeczy, które można robić, tylko przestań już pisać, wal śmiało, tylko bez owijania w bawełnę, przemyślę to w fazie najniższej amplitudy, kiedy zamiast o sukcesie będę myślała ciepło o stałej pensji i pracy od siódmej do piętnastej.
J.W.: W fazie najniższej amplitudy powiedziałbym ci raczej: „Weź się w garść. To ty napisałaś „Florystkę”. To ty wymyśliłaś Meyera. Mogą ci skoczyć”. Jak widzisz, słabo się nadaję do roli tego, kto odciąga ludzi od ich życiowego powołania. Grafomankę bym tępił, ale ty jesteś z książki na książkę lepsza, więc sorry, nie ułatwię ci tego. Rozczarowana? Wolałabyś, żebym cię odwodził od pisania? (Śmiech.)
K.B.: Słysząc taki komplement z twoich ust, amplituda skacze mi do góry. Dziękuję bardzo. Wiem, że jest coraz lepiej, nie tylko dlatego, że mówią mi to inni. Sama w procesie pisania czułam ten progres. Pierwszy plan (a pracuję najpierw na wielu planach, które konkretyzuję i dopieszczam) napisałam w dwa tygodnie. To nigdy wcześniej mi się nie zdarzyło. Nigdy nie miałam tak wielkiej świadomości opowieści, jaką szykuję. Weszłam w nią „na miękko”. Tylko, że miałam też dużą przerwę, zajmowałam się scenariuszami, szkoleniem się, rozwijaniem swojego warsztatu itd. Można powiedzieć, że byłam znów spragniona, wygłodniała nowej książki. I teraz, jak z tamtą poszło tak łatwo, boję się, by „nie spalić akcji”. Tym bardziej, że ten projekt mam bardzo trudny, pod wieloma względami (nie chcę zdradzać szczegółów). Zresztą przed każdą nową książką mam stracha. Nigdy nie można być siebie pewnym. To niedopuszczalne! Nie chodzi tutaj o taki strach, niepewność, jaki mają debiutanci, którzy nie wiedzą jeszcze jaką buławę mają w plecaku. Chodzi o mnie samą, o to, że znam dokładnie swoje wady, a to one mogą mi pokrzyżować plany. Zalety też znam i chwała Bogu, że jakieś są. Bo tym razem nie chodzi już o proste „czy dam radę napisać tę książkę”? Jasne, że tak. Siadam i piszę. No problem. Chodzi o to, czy to, co zaplanowałam ma sens głębszy. Czy uda mi się dobrze opowiedzieć także tę historię? A może przepiszę ją na coś innego? Sam wiesz jak to jest. Pisanie to przygoda, a z przygodami jest różnie: raz są dobre, a czasem narażasz życie i z trudem wracasz do domu, bywa, że i nie wracasz. Jak wiesz ja idę swoją drogą i znów zamierzam poniekąd zmienić skórę. Byłam już dziennikarką, dokumentalistką, pisarką kryminałów. Dla mnie samej to ta sama droga, tyle, że coraz bardziej zaawansowana, dla opinii publicznej znów będę kimś innym, może nawet to będzie inny odbiorca, który mnie nie zna. No nic, zobaczymy jak skończę.
J.W.: Czy jest w twoim życiu jakaś przestrzeń, w której sztuki, literatury nie ma wcale? Jeśli jest, to jak się z tym czujesz?
K.B.: Staram się, by takiej przestrzeni nie było. Nie po to zrujnowałam moje poukładane życie, przeżyłam, to co przeżyłam, by teraz zajmować się czymś innym. Może jedynie nie odważyłabym się nazwać mojej działalności sztuką, ale to już moja osobista opinia. Zawsze byłam lekko odleciana i miałam trudności w odnalezieniu się w zunifikowanym społeczeństwie, więc brak sztuki otaczającej mnie oznaczałby wywrócenie mojej osobowości podszewką na wierzch. Właściwie się nad tym nie zastanawiam, wychodzę z założenia, że to świat musi się dostosować do mnie. I tak właśnie się dzieje.
J.W.: Gdybyś miała przez moment wcielić się w rolę surowego krytyka czy recenzenta oceniającego swoje książki, to na jakie ich mankamenty wskazałabyś w pierwszym rzędzie? Co chciałabyś jeszcze ulepszyć?
K.B.: O cholera, jesteś bezlitosny. To ma być opublikowane? Czy to taki sprytny manewr na wiwisekcję autora, by zrzucić go z jego własnego wyimaginowanego piedestału? Nie wiem, czy to uczciwe, ale się zabawię. Dobrze, więc osądzam. Nadal mam problem ze strukturą. Wciąż się z tym biedzę, nie wiem czy kiedykolwiek się nauczę. To trudne, ale takie historie chcę opowiadać. Nie mam misji wieszcza. Lubię dobrze opowiedziane historie i to jest podstawa. Za dużo słów, wątków, rozmnażam postaci i jestem upiorną detalistką (potem to poskładać w całość – koszmar!). Za dużo zbrodni, trupów, patologii, dziwek, oszustów, ofiar, ludzi małostkowych, pokancerowanych postaci, brzydkich miejsc, brzydkich ludzi, za dużo wszystkiego, za mało miłości, dobrych rzeczy, pięknych, miłych, ale nie mdłych i cukierkowych. Chciałabym mniej, umieć tak lapidarnie, tak krótko, tak mini. Nie umiem, nie wiem, czy się kiedykolwiek nauczę (wątpię). No i język. Problemy z puentą. Onanizm opisu. Siedem zakończeń. Powtórzenia. Znów za dużo kolokwializmów, przekleństw, brak szlachetności języka, brak własnego stylu, brak w ogóle wszystkiego, co jest znamieniem dzieła, a nie rzemieślniczą robotą. No tak, to wszystko ważne rzeczy, ale inaczej nie umiem. Piszę tak, jak piszę. Niestety mam świadomość, że zmienić mogę tylko niektóre, reszta pozostanie, samej siebie nie zmienię. Ale walczę, wiem o tym wszystkim. Obiecuję się poprawić. Tylko na mini nie licz. Szczegóły to podstawa w mojej opowieści. A tak poza tym to czy którejś fabule zaszkodziło kilku dodatkowych zwyrodnialców, którzy kłamią, łajdaczą się, a ich motywacje wiszą nad bohaterem głównym jak miecz Damoklesa? Zapraszam do Biblii, mitologii, baśni Andersena, braci Grimm, baśni chińskich. Opowieść dzięki nim nabiera tempa, jest ostrzejsza, aromatyczna, drażni kubki smakowe czytelnika, jak oregano i czosnek w kontrze do mdłego (dobrego) tagliatelle.
J.W.: Co uważasz za swoje największe dotychczasowe osiągnięcie i co jeszcze planujesz osiągnąć – w życiu, w literaturze?
K.B.: Życiowo mój największy sukces to moja córka, którą osobiście urodziłam. Literacko – wszystko nadal przede mną. Bardzo lubię każdą z moich książek i wydaje mi się, że dobrze oddają etapy mojego pisarskiego rozwoju, bo uważam, że pisarz uczy się całe życie. Nie ma sytuacji, kiedy może usiąść w fotelu i powiedzieć: „dobra, to ja już wszystko powiedziałam i mogę się wyluzować”. Każda nowa książka to nowe wyzwanie, nowe doświadczenie, nowa sytuacja życiowa. Nie działamy w próżni, poza światami jakie stwarzamy musimy też żyć realnie. Też płacimy rachunki, mamy rodziny, dzieci, nasi bliscy mają swoje kłopoty. Jesteśmy ludźmi, nie jakimiś cyborgami czy półbogami, jak myślą o sobie niektórzy (ja od takich z dala chadzam). Sądzę, że dopiero zaczynam, dopiero zyskałam samoświadomość, dopiero teraz mogę coś napisać bez strachu, że poruszam się po omacku. „Florystkę” lubię, bo jest dobrze skonstruowana i po niej widać już, jaki mam styl, jak lubię i chcę. A chciałabym już nie być nigdzie szufladkowana, mieć swoich czytelników, którzy świadomie wybierają moją powieść, idą po nią z ciekawością. I ta, nad którą pracuję teraz może wreszcie nie będzie wyłącznie kryminałem. Taką mam nadzieję, bo może być tak, że wyzwania nie udźwignę. Zobaczymy. Zawsze „przed” boję się o siebie i wątpię we własne możliwości. Myślę, że to jest zdrowe, z pewnością daje kopa adrenaliny.
J.W.: Jak w ogóle oceniasz wpływ nowoczesnych mediów na życie literackie? Tych wszystkich fejsbuków, kindlów, portali? Dzięki temu jest żywiej i ciekawie, czy tylko zamętu więcej? Podoba ci się ta demokratyzacja sztuki, która pojawiła się i dominuje wraz z postępem technicznym?
K.B.: Byłam jeszcze niedawno przeciw, chciałam się wypisać z fejsbuka, ale to daje jednak więcej możliwości niż uszczerbków. Kiedy piszę staram się nie wchodzić na fejsbuk, mail, ba, wyłączam telefon, ale potem nadrabiam to wszystko ponad miarę. Sądzę, że w dzisiejszych czasach byłoby głupotą odrzucać ten rodzaj komunikacji, skoro jest taka możliwość. Dzięki tym wszystkim łączom ludzie do mnie piszą, mam komentarz natychmiastowy odnośnie własnej twórczości. Zaś jeśli chodzi o kindle, tablety – jestem w tej kwestii całkowicie zacofana, ale rozumiem, że ludzie tego potrzebują. Moje książki są grube, myślę, że dla młodego odbiorcy wzięcie ją na kindlu na wakacje jest prostsze niż cegłę w formie papierowej. Ja sama zaś nie używam tego typu urządzeń.
J.W.: Wolisz papier?
K.B.: Lubię papier, objętość, siłę i magiczną moc tego tradycyjnego medium jakim jest książka. Lubię bazgrać na książkach, zaginać, dotykać, macać, zatłuszczać, zalewać kawą, moczyć w wannie i to wszystko, co robi się z „żywą” książką. Lubię książki zużyte, stare, zniszczone, bezokładkowe, po wielkich przejściach. Mają w sobie duszę. Naprawdę w to wierzę! Elektroniczna książka zupełnie do mnie nie przemawia, tak jak hodowanie wirtualnego zwierzątka w zabawce. Wolę mieć normalne chomiki (choć srają jak opętane), psa (mimo iż wciąż muszę z nim wychodzić) i rybę (nie nawiązałam z nią jeszcze kontaktu, ale rusza się, więc nadal jest żywa), obcować z nimi. Tak samo mam z książką. Zresztą kurz w mojej biblioteczce, ich odkrywanie, przeglądanie, dotyk sprawia mi wielką frajdę. Boję się jednak, że to już końcówka. Zaraz wszystko będzie na dyskach i nikomu nie będą potrzebne normalne książki. Boję się tego, naprawdę. Może też dlatego, że urządzenia mnie nie lubią i co jakiś czas wysadza mi w kosmos komputer, dysk traci pamięć, następuje kompletny reset systemu, wirusy mnie atakują, płyty się psują, telefony gubią i wiem, że dane jakie na nich miałam przepadły na amen. Ta ulotność elektronicznej książki odstrasza mnie definitywnie i będę bodaj ostatnią, która wciąż będzie krzyczała: chcę normalnych książek, choćby były siedem razy droższe.
J.W.: Jeszcze jedno w związku z mediami nowymi itd. Czujesz się „przeniknięta ilością” rzeczy, osób, wszystkiego w dzisiejszym świecie? Dręczy cię może Gombrowiczowska myśl, że bycie „jedną z dziesięciu tysięcy”, jak w politei Demokryta, to coś zupełnie innego niż bycie jedną z siedmiu miliardów, jak w przypadku Bondy i współczesnego świata?
K.B.: Właściwie nie dręczy mnie to, bo ja nie istnieję teraz w tym obiegu. Odkąd odeszłam z dziennikarstwa, nie wiem co się dzieje. Nie czytam gazet. Nie oglądam wiadomości. Nie słucham radia. O tym, kto jest naszym prezydentem dowiedziałam się z fejsbuka. O katastrofie smoleńskiej donieśli mi znajomi. Mama mi relacjonuje co dzieje się w świecie polskich celebrytów. W kolejce do fryzjera z zachwytem oglądam zdjęcia tzw. znanych osób w kolorowych gazetach i okazuje się, że ja żadnej z tych osób nie znam, zaś ich lukrowane bajdurzenie wcale mnie nie obchodzi. Bycie na oucie jest cudowne, uwielbiam to. Choć nawet bardzo się starając być poza tym wszystkim, wciąż jestem osaczana danymi i staram się być raczej wybiórcza, wchłaniam tylko to, co mnie interesuję i drążę w głąb. Drażni mnie ta pulsacyjność mediów, nastawionych na negatywizm, wiem jak to się nakręca, sztucznie pompuje, by nakład się sprzedawał, a program święcił triumf oglądalności – brałam w tym udział latami. Dziś chwalę sobie życie bez tego, choć przecież mieszkam w samym sercu Warszawy. Czasem są z tego bardzo zabawne sytuacje, bo ja nie wiem oczywistych rzeczy, którymi żyje cała Polska. Wychodzę do ludzi i oni nie wierzą, że nie znam tych zdarzeń, patrzą na mnie jakbym spadła z księżyca. Wniosek: jakoś żyję bez mediów, nie mam pojęcia, nie znam się, nie orientuję się, a wcale mi to nie jest potrzebne do szczęścia.
J.W.: Pewien filozof z Europy Środkowej powiedział, że są trzy role intelektualisty: prorok, który tworzy i rzuca wizje przyszłości; sędzia – ten osądza czas, historię, rzeczywistość; w końcu świadek, który świadczy o czasie i miejscu. Która z tych ról jest ci najbliższa i dlaczego? Wydawać by się mogło, że autorzy i autorki kryminałów nie mogą mieć takich aspiracji, ale weźmy takiego Stiega Larssona: jego „Millenium” to było nie było poważny głos w poważnej publicznej debacie. Dlatego cię o to pytam.
K.B.: Nie jestem intelektualistką. Nie interesuje mnie publicystyka ani poważna debata publiczna. Nigdy nie wychodziłam przed szereg i nie wołałam: „chodźcie za mną, bo ja wiem”. I nie zamierzam tego zmieniać. Siedzę sobie na uboczu i patrzę na mały dramat nieistotnej dla świata osoby, coś tam zapisuję i przez jej pryzmat staram się pokazać różnicę między dobrem i złem. Dobro jest jak biała karta, zło jest wyraziste, plastyczne, widoczne i tylko dlatego po nie sięgam. Najbliżej mi do świadka, ale tak naprawdę jestem wyłącznie obserwatorem zdarzeń. Raczej analizuję niż oceniam. Na pewno nie ośmieliłabym się niczego wieszczyć. Jeśli ktoś czuje w sobie taką moc, patrzę na niego z obawą.
J.W.: Jeszcze w nawiązaniu do poprzedniego: ten sam filozof powiedział, że Zachód, zachodni intelektualiści zawłaszczyli rolę „proroka” i „sędziego”, zostawiając dla reprezentantów kultur niższych, takich jak np. wschodnioeuropejskie, rolę „świadka”. Czy to by nie tłumaczyło, dlaczego np. Stasiuk i niektórzy jeszcze nasi pisarze „świadkujący” mają pewne wzięcie na Zachodzie, a nasi współcześni „prorocy” i „sędziowie”, a także nasi awangardziści – poza kilkoma wyjątkami, zazwyczaj na stałe zresztą mieszkającymi na Zachodzie – nie? Czy autorzy kryminałów, ponieważ uprawiają literaturę tzw. rozrywkową w ogóle nie mają takich problemów i nie zastanawiają się nad podobnymi kwestiami?
K.B.: Nie wiem, co sądzą inni, ale moja, jak to nazywasz, rozrywkowa literatura ma na celu zwrócenie uwagi na jakiś problem. Nie zgodziłabym się, że w moim przypadku chodzi wyłącznie o rozrywkę. Być może się mylę, ale choćby książka dokumentalna Polskie morderczynie to raczej świadectwo czegoś bardzo ważnego, to właściwie praca pionierska. Jeśli ktoś czyta ją jak Super Express, to on ma problem, nie ja. Poświęciłam jej dwa lata solidnej dokumentacji i nawet przez myśl mi nie przeszło, by pisać ją w celach sensacyjnych. Miałam wyraźną determinację pokazania problemu, ważnej kwestii, która mnie samej była bardzo bliska. Ta pozycja jest zresztą znana na tzw. Zachodzie, a na przykład uczennica profesora Davida Cantera, znanego brytyjskiego psychologa, twórcy metody behawioralnej w psychologii, pisze na postawie zebranych przeze mnie materiałów unikalną pracę o tzw. narracjach sprawców przestępstw. W tym celu musiała moje bazgroły przetłumaczyć na angielski i przeanalizować metodologicznie. Jest także pozycją znaną w większości wydziałów psychologii, kryminalistyki, resocjalizacji i pedagogiki, napisano na jej temat wiele prac naukowych. Oczywiście to dokument, jeszcze inny rodzaj dzieła, ale jednak nie tylko rozrywkowy. Raczej kij wsadzony w mrowisko, otwierający dyskusję, tyle że nie na arenie, ale za akademickimi drzwiami.
J.W.: A technika, jej zdobycze najnowsze? Czy tylko pisarze fantastyczni powinni się nią interesować? Czy łatwo wprowadza się nowinki techniczne do powieści kryminalnych?
K.B.: Jestem anty–techniczna i chylę czoła wobec wyobraźni, wiedzy i możliwości twórczych w tej materii wszystkich autorów powieści fantastycznych. Doceniam jednak i wiem, że konieczne jest przystosowanie się, choć, gdybym mogła, miałabym wszystko jak najprostsze, co „gniotsia, nie łamiotsia”. Co do kryminałów: powtarzam raz jeszcze – jest to konieczne by książka dotarła do ludzi, którzy tego wszystkiego używają, ale autor sam powinien się na tym znać, inaczej czytelnik zauważy, że pisarz się do niego łasi. Tego odbiorca z pewnością nie zniesie. Nikt nie lubi lizusów. Dlatego na razie w moich powieściach takich fajerwerków nie będzie, chyba, że coś bardzo mnie zafascynuje. Cały czas odkrywam w sobie nowe talenty. Na przykład nie umiem w ogóle hodować kwiatów (mam dwa od lat, to cud, że żyją, podlewam je jak sobie przypomnę), a moja ostatnia książka nosi tytuł „Florystka”, co mówi samo za siebie. Ludzie mi mówią, że dobrze znam się na kwiatach, a to przecież nieprawda. Zrobiłam wyłącznie doskonałą dokumentację. Nauczyłam się tego wszystkiego, weszłam w skórę osoby o której pisałam. Nigdy więc nie wiadomo.
J.W.: Kim byłby idealna Katarzyna Bonda w idealnym wszechświecie?
K.B.: Psychicznie i fizycznie byłabym sobą. Taka, jaka jestem, z moimi wadami i zaletami. Z moim uwielbieniem pracy dla niej samej. Urodziłabym się zdolniejsza, by się tak nie męczyć ze strukturą opowieści i w zamożniejszej rodzinie, bym nie musiała się martwić, że odetną mi prąd. Bank by do mnie nie dzwonił, że zapomniałam zapłacić rat za kredyt mieszkaniowy, bo miałabym swojego asystenta, który by pilnował prozaicznych spraw. On też walczyłby o moje zaległe tantiemy i udzielał za mnie wywiadów. Wiedziałby co mówić i jak przedstawić mnie, bym nie wyszła na zarozumiałą pańcię przed 40–tką, która pisaniem coś sobie kompensuje. Byłabym romantyczna, łagodna i delikatna. Mieszkałabym w cieplejszym klimacie, codziennie spacerowała między cyprysami albo po polach słoneczników, opalała się, jeździła konno, łapała rosę z rana i zza szyby w moim przestronnym domu obserwowała jak morze się złości i wzdyma bałwany szykując się do sztormu. Pisałabym regularnie po dwie godziny dziennie, a nie ciurkiem non stop aż nie widzę na oczy ze zmęczenia. Przez moje okno widać byłoby morze i niebo zlewające się kolorem głębokiego turkusu, a mój pies miałby gdzie biegać, bo trawa przed moim domem nigdy nie byłaby zadeptana. Nie spóźniałabym się, bo bym nigdzie nie chodziła, a mój samochód byłby czyściejszy i jeździł na wodę, by nie zanieczyszczać środowiska. Częściej mogłabym podróżować (najchętniej samolotami) poznawać nowych ludzi i ich historie. Zamiast się wściekać, że ludzie są jacy są, uśmiechałabym się jak Mona Lisa, nie przejmowałabym się ani tym bardziej nie biegła im na pomoc. Urządzenia same by się naprawiały, a najlepiej technologie nie byłyby potrzebne. Podobnie jak telewizja z jej irytującym pulsowaniem niepokojących wieści z frontu, radio grałoby jedynie Schuberta, a kiedy byłabym zakochana włączałabym stare jazzowe płyty na gramofonie i piła wino z kimś kto występuje jedynie na kartach romansu pisanego męską ręką. Wszystko byłoby łatwiejsze, spokojniejsze, bezpieczniejsze i słoneczne. Aha, a w nocy jeszcze cykady by grały. I komarów by nie było w ogóle. Tylko czy to miałoby jakiś sens dłużej niż przez kilka dni? Zaraz by mi się znudziło i zabierając jedynie wygodne trampki i notatnik oraz paczkę ołówków (bo bym przecież nie paliła) pojechałabym z ekipą zwiadowczą na jakąś inną planetę poszukać przygód godnych opowiedzenia. Ale komu? W idealnym świecie pogrążonych w szczęściu lunatyków to wszystko nikogo by już nie obchodziło. Niech więc będzie jak jest.
J.W.: Czy przy pisaniu trzymasz się jakichś zasad? Masz swoje pisarskie reguły?
K.B.: Wypracowałam sobie własny system pracy. Piszę plany fabuły, wyjeżdżam na dokumentację, przywiązuję wielką wagę do wiarygodności opisywanej historii. Rozmawiam z ekspertami, badam teren, osobiście wszystko, co mogę sprawdzam. Daje mi to dużo przyjemności, często inwestuję w książkę, zanim ją jeszcze zakontraktuję u wydawcy. Przede wszystkim jednak nie zajmuję się kilkoma rzeczami jednocześnie. Bardzo lubię stan obsesji, jaka pojawia się w pracy nad kolejnym projektem i przebywam długo w świecie opowieści, dotąd, aż ją poczuję. Do pisania samej książki przystępuję dopiero po tych wszystkich przygotowaniach. Wtedy, gdy jestem gotowa. Wtedy zamykam się w domu i staram się nie podłączać do sieci – zbyt mnie to wybija z opowieści. Zanim nie skończę, jestem podenerwowana, niepewna i boję się, że poniosę fiasko. Kiedy skończę, oddycham z ulgą i daję sobie czas na odpoczynek. Dopiero wtedy biorę się za coś następnego. Teraz opowieści same do mnie przychodzą, nie mam problemu z wyborem projektu. Zawsze to serce decyduje, czy to jest dobry moment na tę historię. Nigdy nie robię nic na zamówienie, choćbym miała na tym zarobić. I nie idę na kompromisy twórcze, także sama ze sobą, choć jestem leniem i czasem chcę coś zrobić szybciej i łatwiej (zawsze muszę wtedy napracować się podwójnie). Już się nauczyłam, że podstawą jest samodyscyplina. Kiedy pracuję, jestem jak na wojnie. Nie przeszkodzi mi choroba, zepsuty komputer, świetny bankiet, romans czy wakacyjny wyjazd. Po skończeniu odkładam i daję do czytania kilku osobom. Słucham uwag i przepisuję na nowo. Tego nienawidzę, ale to już ulga, ten moment to już z górki, widać szczyt góry. Kiedy skończę za każdym razem nie mogę uwierzyć, że znów się udało. I czuję się wtedy jak mistrzyni świata. Mojego małego świata, ale mnie to wystarcza.
J.W.: Kiedyś podobno była, ale czy dzisiaj literatura jest jeszcze sexy?
K.B.: Moja tak. Wyznaję zasadę, że relacja czytelnik–pisarz jest najbardziej intymną z możliwych bezkontaktowych i może być najtrwalszym związkiem na lata, a bywa, że i stulecia (uff, ale bosko to zabrzmiało, na razie mi nie grozi). Pewnie, że chciałabym wedrzeć się do ludzkich serc, a nie tylko głów, chciałabym kusić, flirtować i uwodzić, a nie tylko dostarczać rozrywki. Powiem nieskromnie, że czasem się udaje. Choć fakt, nie zawsze trafia się odpowiedni adorator/ka. Zresztą mówiłam przecież, że książki to maskarada kuglarzy–pisarzy: bohaterowie to my sami, a opowieści nasz świat. Spójrz mi w oczy. Czy masz jeszcze jakieś wątpliwości?
J.W.: Kasiu, bardzo ci dziękuję za tę wyjątkową rozmowę. Kto nie czytał, ten trąba. (śmiech.)
K.B.: Gorąco pozdrawiam szanownego interlokutora i czytelników portalu literaturajestsexy.pl. Czytajcie i piszcie jak najwięcej.
Zdjęcia z archiwum K. Bondy.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.