O myśleniu myślami i myśleniu słowami
Rozdział „Pokaż i powiedz” z książki „Świadomość” Daniela C. Dennetta (przeł. Ewa Stokłosa, Copernicus Center Press, Kraków 2016), a szczególnie podrozdział „Słowa, obrazy i myśli”, zawiera uwagi, które, jak myślę, mogą zainteresować tych piszących, którzy mają ochotę zdobyć nieco większą świadomość niż Molierowski pan Jourdain, który pewnego dnia po prostu skonstatował, że „mówi prozą” i choć go to zaskoczyło, nie trudził się ze zrozumieniem, co to by mogło znaczyć. Jeżeli nie jesteś jak pan Jourdain, to znaczy nie tylko „mówisz prozą”, ale też piszesz, a do tego interesuje cię twórczy aspekt języka, na pewno zastanowi cię motto z pracy H. Stephena Straighta, którym Dennett poprzedził rozważania z tej części „Świadomości”:
Prawdziwie „twórczy” aspekt języka leży nie w jego „nieskończonej zdolności do generowania”, ale w cyklach realizacji i rozumienia, zapośredniczonych przez umysł zdolny do refleksji nad wieloma znaczeniami, które można przypisać zdaniu, znaczeniami, które nie musiały być obecne w myśli tworzącej to zdanie, ale które stały się dostępne poprzez samozrozumienie (lub głęboką interpretację zdania innej osoby) i mogą prowadzić do nowych myśli, wyrażanych i reinterpretowanych, i tak dalej, w nieskończoność.
Po tym zmuszającym do myślenia (jak wszystko w tym oraz innych dziełach Dennetta) początku, filozof daje ciekawy passus o Keynesie oraz pracy mózgu:
Brytyjskiego ekonoma Johna Maynarda Keynesa zapytano kiedyś, czy myśli słowami, czy obrazami. „Myślę myślami” – odpowiedział. Słusznie oparł się sugestii, że „rzeczy, którymi myślimy” są słowami lub obrazami, gdyż – jak widzieliśmy – „obrazy umysłowe” nie są dokładnie takie jak obrazy w głowie, a myślenie „werbalne” nie jest dokładnie takie jak mówienie do siebie. Jednak powiedzenie, że ktoś myśli myślami, nie jest lepsze. Jedynie oddala pytanie, ponieważ myśl jest właśnie tym, cokolwiek się dzieje, gdy myślimy – a co to jest dokładnie, to już nie takie jasne.
Język zakaża i odmienia nasze myśli na każdym poziomie. Słowa, które znamy, są katalizatorami mogącymi wytrącić utrwalone treści, gdy jedna część mózgu próbuje porozumieć się z drugą. Struktury gramatyczne narzucają dyscyplinę naszym myślowym nawykom, kształtując sposoby, w jakie badamy nasze własne „bazy danych”, próbując, jak hodowca ptaków u Platona, przywołać odpowiednie ptaki. Struktury historii, których się uczymy, zapewniają wskazówki na innym poziomie, zachęcając nas do zadawania samym sobie pytań, które mogą z największym prawdopodobieństwem przydać się nam w bieżących okolicznościach.
Nic z tego nie ma sensu, dopóki nadal ujmujemy umysł jako idealnie racjonalny i doskonale dla siebie przejrzysty czy jednolity. Co miałoby mieć na celu mówienie do siebie, jeśli wiadomo już, co masz zamiar powiedzieć? Gdy jednak dostrzeżemy możliwość częściowego zrozumienia, niedoskonałej racjonalności, problematycznej komunikacji między różnymi obszarami, możemy zobaczyć, jak ogromne siły wyzwalane przez język w mózgu mogą być wykorzystywane w różnych formach podnoszenia siebie samego na wyższy poziom (bootstrapping), niektórych dobroczynnych, a innych – złośliwych.
Oto przykład: Jesteś wspaniały!
A oto kolejny przykład: Jesteś żałosny!
Wiesz, co oznaczają te zdania. Wiesz również, że właśnie przywołałem je znikąd, jako pomoc w wyjaśnieniu pewnej kwestii filozoficznej, oraz że nie są to zamierzone wypowiedzi żadnej osoby. Z pewnością ani ci nie schlebiam, ani cię nie obrażam, a nie ma tu nikogo innego. Ale czy można schlebiać sobie lub obrażać siebie, korzystając z jednego z moich zdań i wypowiadając je wielokrotnie do siebie „z naciskiem”? Spróbuj, jeśli masz odwagę. Coś się dzieje. Przez pierwszą minutę sobie nie wierzysz (mówisz do siebie), lecz stwierdzasz, że powtarzanie sobie tych słów rozbudza pewne reakcje, być może nawet lekkie zaróżowienie uszu, łącznie z reakcjami, odpowiedziami, sprostowaniami, obrazami, wspomnieniami, projektami. Te reakcje mogą oczywiście mieć różne rezultaty. Dale Carnegie miał rację co do mocy pozytywnego myślenia, ale jak z większością technik, łatwiej je stworzyć, niż kontrolować. Gdy mówisz do siebie, nie musisz sobie wierzyć, aby pojawiły się reakcje. Z pewnością one nastąpią i z pewnością będą miały związek w taki czy inny sposób ze znaczeniem słów, którymi się stymulujesz. Kiedy już rozpoczną się reakcje, mogą one poprowadzić twój umysł w miejsca, w których okaże się, że jednak sobie wierzysz – uważaj zatem, co do siebie mówisz.
To oczywiście tylko fragment, skromny i na zachętę, książka Daniela C. Dennetta jest bowiem dużo bogatsza i nie tylko o słowach w niej mowa. Ale sięgnąłem po tego Dennetta nie bez powodu. Sięgnąłem, bo przyłapałem się na tym, że bardzo często nie myślę słowami, a nawet jeśli, to nie tak, jak bym sobie życzył. Czasem jest to zabawne, takie przyłapanie własnego umysłu na pracy, która odbywa się nie werbalnie i nie obrazami, ale jakoś tak, jak to Keynes przypadkiem błyskotliwie uchwycił – myślami. Tylko czym są te myśli, zanim pojawi się w umyśle obraz możliwy do zinterpretowania słowami ułożonymi w zdania? Można być znakomitym pisarzem, cenionym i rozchwytywanym, nie poświęciwszy ani minuty na zastanawianie się nad takimi rzeczami. Skłamałbym jednak, gdybym powiedział, że mnie to zupełnie nie interesuje. Interesuje mnie to, bo jakkolwiek wiem, że ta nasza cząstka, którą starożytni zwali geniuszem, nie lubi, kiedy próbuje się odkryć sekrety jego poczynań, to jednak czasem wolałbym wiedzieć, czemu akurat – że posłużę się metaforą Miłosza – taki tygrys wyskoczył ze mnie i bije się ogonem po bokach, a nie inny. Niewiedza bywa błogosławiona i nawet przyjemna, nie przeczę, jednak czasem chciałoby się wiedzieć więcej i rozumieć więcej z tego, co się robi. W każdym razie: ja nie miałbym nic przeciwko. Prace Daniela C. Dennetta mogą w tym dowiadywaniu się pomóc, ponieważ umożliwiają przynajmniej prześledzenie niektórych procesów, jakie mają miejsce w umyśle, kiedy składamy słowa, zdania, akapity, tworzymy poetyckie lub rygorystycznie naturalistyczne obrazy i budujemy historie, które choć często miewają jakiś wzór w historii literatury, to pod naszym piórem zmieniają się w coś, co tylko my byliśmy w stanie ułożyć. Zresztą, czy nie jest tak, że pisanie, ten akt angażujący nie tylko umysł, ale też ciało i zmysły, jest zawsze, jak by to ujął inny filozof, próbą myślenia czegoś innego niż myślało się wcześniej? I czy nie jest tak, że w pisaniu to jest najciekawsze, że tak naprawdę nawet przy najprecyzyjniej ułożonym planie nie wie się, co się napisze i każde kolejne zdanie jest niespodzianką? Jaka by to była straszliwa nuda, gdyby było inaczej!
Zainteresowanych procesem pisarskim zachęcam do sięgnięcia po moją i Jolanty Rawskiej książkę „Po bandzie, czyli jak napisać potencjalny bestseller”. Można ją kupić m.in. na stronie Wydawnictwa Prószyński (kliknij tutaj)
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.