O sztuce układania mandali
W „Samsarze” Rona Fricke jest scena, która kojarzy mi się z pisaniem. Nie każdym, ale takim, które chciałbym uprawiać. Obraz to wysmakowany, wciągający, z typowym dla tego filmu drugim dnem.
Mnisi usypują mandalę. Przy czym słowo „usypują” nie oddaje skupienia, zaangażowania, ani spokojnego, a przy tym czujnego przejęcia tym, co robią. Oni tę mandalę tworzą. Tworzą ją, bo to dzieło sztuki. Wszystko, co przy niej robią, każdy gest wykonują z pietyzmem, z jakim Proust mógł był wklejać kolejne „papirki” na marginesach zapisanych stron dzieła, które świat pozna jako „W poszukiwaniu straconego czasu”. Z namaszczeniem, z jakim Van Gogh kładł być może kolejną warstwę ognistej żółci, wydobywającą światło z pola słoneczników w sposób, w jaki nikt tego przed nim nie robił. W stanie – jak o tym myślę – stałego, nieusuwalnego oświecenia. Pracują cicho, gesty wydają się monotonne. Kiedy mandala jest gotowa – wszystkie pigmenty na miejscu, wszystkie drobinki równo obok siebie – i kiedy zaczyna być oszałamiająco piękna, tak piękna, że chciałoby się ją zatrzymać na zawsze – jak niektóre sceny z najlepszych książek, obrazy ulubionych malarzy – mnisi niszczą całą tę konstrukcję najpierw jednym skreśleniem kilku prostych linii przez jej środek, a następnie kilkoma jeszcze zamaszystymi gestami. Niszczą ją? Naprawdę? Tylko z naszego, zachodniego punktu widzenia. Z punktu widzenia Wschodu: to jedynie tymczasowa zmiana. Taką samą tymczasową zmianą było dla mnichów czasochłonne układanie kolorowych drobin w mandalę. Gest zniszczenia nie jest więc w istocie gestem zniszczenia, lecz przypomnieniem zasady: nic nie jest, a nawet nie powinno być trwałe.
Tym, co mnie porusza bardziej nawet niż sam gest unicestwienia mandali, sprowadzenia jej piękna do stanu chaosu i dezintegracji, jest fakt, że mnisi powtarzają tę czynność. Nie jest tak, że raz w życiu robią mandalę, rozsypują ją i już na zawsze pamiętają, że wszystko jest nietrwałe. Nie, robią jedną mandalę za drugą. Raz za razem. Rozsypując każdą ukończoną nie po to, żeby powiedzieć „Teraz już wiem, jak to jest”, lecz aby z zapałem – to niesamowite, kiedy o tym pomyśleć – zabrać się za kolejną, z punktu widzenia Zachodu kompletnie daremną pracę układania następnej, równie wspaniałej i równie nietrwałej co poprzednia.
Wyrzucając kolejną kartkę ze źle napisaną sceną czy dialogiem, kasując plik z opowiadaniem, które z jakiegoś powodu nie wyszło, albo zastanawiając się nad rozdziałem, który, choć może nawet dobrze napisany, nie pasuje do tej akurat książki – myślę o mnichach z „Samsary”. Przypominam sobie ich ogolone głowy, cierpliwe gesty i wytrwałość, z jaką dają do zrozumienia, że piękno i brzydota, akt tworzenia i akt niszczenia, nie są wcale tak od siebie odległe.
Uwaga! Ostatnia książka Jakuba Winiarskiego to napisany wspólnie z Piotrem Ibrahimem Kalwasem „Archipelag islam. Czas Koranu, czas zmiany. Rozmowy bez cenzury”.
Książkę można zakupić na stronie wydawnictwa Błękitna Kropka:
http://www.blekitna.pl/tytuly/archipelag-islam/
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.