O uniwersaliach, które nie istnieją
Piotr Millati, „Tratwa Meduzy. Szkice o literaturze” (Wydawnictwo słowo/obraz terytoria, Gdańsk 2013): „Tak jak Kościół nie będzie istnieć bez wiernych, tak literatura nie może istnieć ani się rozwijać bez czytelników. I nie wystarczy dla ich przetrwania i twórczego rozwoju mała, izolowana grupa, choćby najbardziej oddanych im pasjonatów. Wielu jest jednak takich, którzy w pogłębiającej się niszowości literatury czy katolicyzmu nie widzą żadnego problemu. Argumentują, że takim samym procesem objęte są wszystkie zjawiska społeczne w postnowoczesnym świecie, który nie jest już zwartym kontynentem z jasno określonym centrum, ale archipelagiem równoprawnych postaw, idei i wierzeń. Tak więc trzeba się z tym raz na zawsze pogodzić i jakoś żyć, robiąc po prostu swoje. Myślę, że można by i nawet przystać na tę uczącą pokory myśl, gdyby nie fakt, że są takie części tego rozbitego kontynentu, które, gdy stają się samotnymi wyspami, zaczynają się kurczyć, zanikać i w końcu rozmywać w obmywającej je zewsząd obojętności. Literatura i religia, według mojego przekonania, do nich właśnie należą. Pisać książki to nie to samo, co zbierać znaczki czy militaria. Wierzyć w Chrystusa nie jest tym samym, co być „wyznawcą” linuxa przeciw windowsom. W literaturę i w religię jest z definicji wpisana powszechność ich obowiązywania, wiara w ich uniwersalizm oraz ogólnoludzką ważność. Bez tego nie powstałoby żadne literackie arcydzieło. Pisarz musi mieć przekonanie, że mówi coś, co jest istotne dla wszystkich, choć nie wszyscy go przeczytają. Podobnie jak żaden z męczenników Kościoła nie zdecydowałby się na śmierć, aby pozostać wiernym temu, w co wierzy, gdyby miał uznać, że to tylko jego prawda i gdzie indziej nie obowiązuje.
Józef Conrad, zrażony nikłym zainteresowaniem czytelników swoimi zbyt ambitnymi dla nich książkami, pisał: „Tego, czego się zawsze najbardziej obawiałem to nieświadomego dryfowania do pozycji pisarza dla zamkniętej koterii; dryfowania do pozycji, która byłaby dla mnie równie wstrętna, jak poddanie pod wątpliwość słuszności mego przekonania o solidarności rodzaju ludzkiego na płaszczyźnie prostych idei i podstawowych emocji” ([w:] Jecelyn Baines, „Joseph Conrad”, London 1993, s. 382., tłum. P.M.).”
Cytuję to, ponieważ – poza fragmentem z Conrada, który zresztą co innego miał, zdaje się, na myśli, niż chciałby zasugerować autor „Tratwy…” – jest to śmieszne. Śmieszne, bo roszczeniowe. Pisać książki to jest, jestem pewien, dokładnie to samo, co zbierać znaczki czy militaria. Wierzyć w Chrystusa jest tym samym, co być „wyznawcą” linuxa przeciw windowsom. Przyznawanie literaturze czy religii jakichś szczególnych praw nie ma mocy, by się utrzymać. Przypuszczenie, że literatura jest czymś uniwersalnym i ogólnoludzko ważnym nie wytrzymuje krytyki. Pamiętam fragment „Jak rozmawiać o książkach, których się nie czytało” Pierre’a Bayarda, gdzie opowiada on o zdumieniu jakiegoś plemienia, gdy im przedstawiono treść „Hamleta”. Wszystko tam według nich było nie tak, bo to oczywiste, że wuj opiekuje się żoną zmarłego brata, a młokos, Hamlet, powinien stulić dziób i nie występować przeciwko starszyźnie, która zawsze przecież wie lepiej. Inne by jeszcze można podawać przykłady na to, że żadnej „uniwersalnej” wartości dzieła literackie nie mają, ale ten jeden na razie wystarczy. Z Kościołem tak samo. Tyleż jego przesłanie „uniwersalne” będzie w Chinach czy na Antarktydzie, ile się tamtejszym mieszkańcom spodoba przyjąć. A jak to jest z „uniwersalizmem” jednej kultury, gdy się ją próbuje przełożyć na inną, o tym najlepiej mówi opowiadanie Borgesa „Dociekania Awerroesa” z „Alefa” i fragment o tym, dlaczego uczony musiał zatrzymać się podczas pracy nad przekładem „Poetyki” Arystotelesa: „Poprzedniego dnia dwa wątpliwe słowa zatrzymały go na początku Poetyki. Słowami tymi były tragedia i komedia. Spotkał jej już przed laty, w trzeciej księdze Retoryki; nikt, w obrębie Islamu, nie domyślał się, co one znaczą.” (J.L. Borges, „Historie prawdziwe i wymyślone”, przeł. Andrzej Sobol-Jurczykowski, MUZA S.A., Warszawa 1993.) Co ważniejsze, nie ma też powodów, by takim roszczeniom, jakie wysuwa Piotr Millati, by takim sugerującym „uniwersalizm” podszeptom ulegać. A już na pewno nie powinno się im ulegać w społeczeństwie współczesnym, nowoczesnym, to znaczy: świadomie unikającym zabobonów. Ciekawe, że tam, gdzie Millati pisze o konkretnych twórcach i dziełach, gdzie nie próbuje podawać intuicji i mętnych wrażeń jako prawd objawionych, jest nawet interesujący i – bywa – odkrywczy. W esejach o Gombrowiczu, Miłoszu, Schulzu – daje radę. Tylko synteza jakoś mu się nie udała. Za dużo jęku. Za dużo klęczenia przed dawnymi bożyszczami, bicia pokłonów przed martwymi przekonaniami, lamentowania nad prawdami, które czas zweryfikował. Za mało wsłuchania w moment obecny z jego – tak jest! – urokami. A jednak, to jest jeszcze książka z rodzaju tych, jakie warto czytać, choćby dla przyjemności nie zgadzania się z zawartymi w niej twierdzeniami.
Zainteresowanych procesem pisarskim zachęcam do sięgnięcia po moją i Jolanty Rawskiej książkę „Po bandzie, czyli jak napisać potencjalny bestseller”. Można ją kupić m.in. na stronie Wydawnictwa Prószyński (kliknij tutaj)
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.