Pisanie nocne i dzienne. Przytaczam tu ze wstępu do „Głosów” Claudia Magrisa (przeł. Joanna Ugniewska, PIW, Warszawa 2010) uwagi na temat, jak to nazywa Ernesto Sábato, „dziennego i nocnego pisma”. W pierwszym przypadku, tłumaczy Magris, w przypadku „dziennego pisma” pisarz, nawet kiedy tworzy fikcję, wyraża świat, w którym rozpoznaje samego siebie; głosi swoje wartości, opisuje swój sposób bycia, sens, koncepcję i wizję świata. Natomiast w piśmie nocnym – czytam w „Głosach” – pisarz konfrontuje się z czymś, co pojawia się niespodziewanie w jego wnętrzu, on zaś dotąd nic o tym nie wiedział: niepokojące czy wręcz budzące grozę uczucia i impulsy zadziwiają nas, przerażają, ukazują nam naszą prawdziwą twarz, której istnienia nawet nie podejrzewaliśmy, mówią nam o tym, czym moglibyśmy – pragnęli lub obawiali się – być i tylko przez czysty przypadek tym się nie staliśmy. Mamy przed sobą oblicze życia, które nas wprawia w zakłopotanie, bulwersuje, wstrząsa nami. Co dzieje się w takiej chwili? Dla Magrisa to oczywiste: „Stoimy oko w oko z Meduzą i nie możemy wysłać jej do fryzjera, aby poprawił jej wygląd i uładził węże na głowie; kiedy pisarz spotyka takiego swojego sobowtóra, wolałby może, aby sobowtór mówił co innego, niż mówi, ale jeżeli pisarz jest uczciwy, musi mu pozwolić mówić również prawdy nieprzyjemne, musi jednym słowem oddać swoje pióro na usługi nocnego pisania. A wszystko to bez wdawania się we flirt z owymi ciemnościami, bez ustępowania im w kategoriach moralnych czy ideologicznych, lecz przeciwnie, trwając w naszym „dziennym” postanowieniu, że mamy z nimi walczyć.” Ważne jest – czytamy w „Głosach” – że pisarz, który zapuszcza się w owe ciemności, jak na przykład Sábato, z chwilą, kiedy jednak wynurza się z powrotem na powierzchnię, nie wykorzystuje tej swojej wiedzy po to, by oszukiwać przy płaceniu rachunku w restauracji.
Koncept ciekawy. A przy okazji, iluż to odkrywa twórców „nocnych”, choćby wśród autorów kryminałów, thrillerów, horrorów. Żartuję. Trochę żartuję, ale na poważnie powiedzieć muszę, że sprawa nie jest dla autora prosta. Nie może być, skoro wygląda to tak, że w przytomności umysłu snuje się całkiem rozsądne i przyjazne plany, chciałoby się napisać to ładne czy tamto przyjemne, jednak „nocne pisanie”, jeżeli takie jest naszym udziałem, weryfikuje te fantazje, kładąc przed nami swoje brutalne i bezlitosne, „nocne” prawdy. Pokazując nam to, co naprawdę wolelibyśmy zostawić ukryte, przywalone kamieniem, zmilczane. Być może miałbym cały ten podział za fantastyczny i wydumany, gdyby nie to, że sam jestem pisarzem „nocnym”. Spostrzegłem się późno, choć już przy „Loqueli” powinienem był się zorientować. Wtedy jeszcze wydawało mi się jednak, że to jedynie ekstrawagancja, wyskok i że nawet jeżeli powieść ta powiedziała mi o mnie samym rzeczy, jakich nie chciałem wiedzieć (typowa, jak teraz wiem, forma, w jakiej płaci się za bycie poddanym „nocnemu pisaniu”), to tylko wypadek przy pracy, i że kolejne książki nie zmuszą mnie do podobnej konfrontacji z tym, jak go nazywa Magris, moim sobowtórem. Który nie tylko chce, ale musi wręcz „mówić również prawdy nieprzyjemne”. Przy „Loqueli” jeszcze mi się upiekło, zachowałem nienaruszone niewinność i nieświadomość, lecz już przy „Piosenkach starego serca” nie dało rady wmawiać sobie dłużej, że to jakieś moje przyjazne „ja”, „dzienne” pisze. Stąd motto z Norwida w „Od autora” („Tego, coś dotąd czytał, pisać miałem wstręty (…).”). Stąd też moja świadomość, że choć to dobra książka, wolałbym takiej więcej nie napisać. Alas! Co zrobić, kiedy wiem już, że to nie jest ode mnie zależne? Ponieważ autor trybem „nocnym” piszący najwyraźniej ma już na stałe to łącze, ten kanał, to przejście między łagodnym, zabawnym, serdecznym „ja” dziennym i sobowtórem, czy może raczej należałoby powiedzieć: panem Hyde’m „nocnym”, piszącym wściekle, o wszystkim, i bez oglądania się na konsekwencje. Myślałem o tym, bo mnie to bardzo dotknęło, że nie do końca jestem w stanie pisać to tylko, co bym pisać lubił, lecz nie znalazłem sposobu na eksterminację tego pana Hyde’a. I coś mi się zdaje, że już tak zostanie, choć naprawdę wolałbym pisać wyłącznie tak, jak to robią autorzy kojarzeni z „dniem”. Ernesto Sábato był mędrcem, skoro odkrył i umiał tak precyzyjnie przedstawić te dwa tak zupełnie różne sposoby funkcjonowania pisarza. (Jasne, że był. W końcu to on kazał Koko, bohaterowi powieści „Abaddón – anioł zagłady” (przeł. Helena Czajka, WL, Kraków 1978) powiedzieć o Jamesie Joysie: „Facet sobie wynalazł coś na kształt odrzutowca i w ciągu następnych pięćdziesięciu lat sto tysięcy pisarzy coraz mniejszego kalibru poświęcało się wprowadzaniu zmian do popielniczek i kapelusików stewardess. Nazywają to Uczestnictwem w Rozwoju Współczesnego Lotnictwa. A najlepsze, że wymyślają popielniczkę, która była modna już w r. 1922, i uważają to za ostatnią nowość. Inni natomiast, co jedenaście lat (zapewne w związku z plamami na słońcu) odkrywają na nowo małe litery i mają się za cholernych geniuszy, ponieważ wypocili opowiadanko bez dużych liter i bez interpunkcji.”)
Po co o tym w ogóle pisać? O tych dziwnych podziałach. Wspominam o tym nie tylko dlatego, że mnie samemu coś słowa Sábato wyjaśniły, o moim pisaniu prawdę (jedną, ale dobra i jedna) odkryły, ale też bo uważam, że takie czasem ma dylematy dzisiejszy – że użyję archaicznego, ale też wciąż adekwatnego czasami zwrotu – artysta słowa. Takie mieć może. Przykładowo. O ile naprawdę w pisaniu interesuje go coś więcej niż „zrobienie kasy” i wydębienie jeszcze lepszej promocji przy publikacji następnego „dzieła”. Autor bestsellerów tymczasem, no cóż. On, rzecz jasna, nie będzie zawracać sobie głowy sofistyką, podziałem na „nocne” i „dzienne” pisanie. Książka mu idzie lub nie. Czytelnicy kupują jego „bestsellery” lub nie. Kasa płynie strumieniem lub nie. Jeśli nie płynie, coś z tym trzeba zrobić – to go zajmuje. Czy pisarz bestsellerów kiedykolwiek sięga w ciemność? Czy by nie mógł, bo jest organicznie niezdolny? Otóż, ciekawa sprawa, może mu się to zdarzyć, że sięgnie. Że i w nim się „nocna” strona (jeśli jest na nią podatny) odezwie. Tyle, że on nie będzie robić z tego wielkiego halo ani mitologii. Nie zastanowi się nad tym i nie spróbuje dzięki takiemu odkryciu zagłębić w siebie na sposób, jaki mu do produkowania kolejnych tytułów nie jest, jak słusznie przypuszcza, niezbędny. Prawdopodobnie zresztą, nie potrafiłby tak się analizować. A gdyby nawet potrafił, nie byłby zainteresowany. Czemu? Ponieważ, powiedziałby bez namysłu, to jest bajka dla garstki jajogłowych cmokierów. Dla mistrzów gry w szklane (tłukące się łatwo) paciorki. Nie taka jest jego publiczność. Twórcy „nocni” prawdziwi nie mają takiej możliwości. Nie mogą zbyć wzruszeniem ramion tego, co ich piórem kieruje. Nie zamkną oczu na widok Meduzy, choćby nawet i chcieli, i nie powiedzą: „Tego we mnie nie ma”. Przyjmą noc z tym, co przyniesie, i jedyne, co mogą, to postarać się, by coś z tego jednak dobrego powstało. Chociaż „dobro” w kontekście „nocnego” pisania to niekoniecznie to samo, co przy pisaniu „dziennym”.
Tu przeczytasz Piosenki starego serca (2011):
Piosenki starego serca (Jakub Winiarski) PDF
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.