O poszukiwaniu pisarskiego Graala
Blisko był Stendhal, gdy po latach czekania na błysk geniuszu postanowił pisać „dwadzieścia linijek dziennie, genialnych lub nie”, co zaowocowało nie tylko „Kronikami włoskimi” i „Pamiętnikiem egotysty”, ale też dwoma niekwestionowanymi arcydziełami, które każdy szanujący się pisarz powinien możliwie wcześnie przestudiować z ołówkiem w ręku: „Czerwonym i czarnym” oraz „Pustelnią parmeńską”. A wszystko to w przeciągu zaledwie jakichś dziesięciu czy piętnastu lat. Inni także szukali pisarskiego Graala, czyli metody tworzenia jak najbardziej skutecznej, a jednocześnie dającej coś więcej niż płaskie, zupełnie nieistotne czytadła, które po lekturze zostawia się dokładnie w tym miejscu, gdzie się było. Jak skończyłeś w pociągu, zostawiasz w pociągu. Jak w poczekalni do dentysty, to w poczekalni. Jak w hotelowym pokoju, to tam. I nie będziesz tęsknić do powtórnej lektury, bo po zamknięciu okładek nic cię to już nie obchodzi.
Ale, wracając do Graala. Zbliżył się do niego także Philip Roth. Twierdzi on – i nie ma powodu, by mu nie wierzyć – że zanim zacznie pisać na dobre, zdarza mu się zapełnić nawet setkę stron ułamkami scen, refleksjami, dialogami, opisami miejsc i postaci. Stara się przy tym, a jakże, żeby to było spójne, lecz nie spójność jest na tym etapie pracy najważniejsza. Wie bowiem dobrze – lata doświadczenia – że i tak w pewnym momencie trzeba będzie do tego siąść i przeczytać sieczkę, wyławiając – uwaga! – może jedno, może dwa zdania. Czasem pół akapitu, który wyróżnia się na tle pozostałych. Który jest artystycznie lepszy. Żmudna metoda. Ale jeżeli ma zaowocować powstaniem książek takich, jak „Kompleks Portnoya”, „Teatr Sabata” czy „Duch wychodzi” – nie można narzekać.
Gdy po raz pierwszy przeczytałem o metodzie Rotha, uderzyło mnie, że to dokładnie tak, jak powstawała „Kronika widzeń złudnych”. Jakiś czas temu to było, ale pamiętam dobrze, że najpierw zapisałem dwa zeszyty A4. Potem wpisałem to do komputera, dodając wszystko, co mi do głowy przyszło. A później, gdy wydawnictwo Zielona Sowa ogłosiło konkurs, wydrukowałem te blisko 400 stron (tyle miałem; 14-punktową czcionką Times New Roman) i zacząłem czytać – i skreślać. Skreślać, skreślać, i skreślać. Po skreśleniach zostało stron blisko 80, a i tak myślę dziś, że za mało skreśliłem. (Dziś zostałyby pewnie dwie, trzy sceny, może jeden dialog; czyli bardziej jak u mistrza Philipa.) Do tych około 80 stron – a zostawiłem głównie to, co uznałem za zabawne, lub co już z grubsza wyglądało już jak powieściowa scena – trzeba było teraz dopisać tylko tyle, by tekst miał znowu w miarę solidną objętość. Pojęcia nie miałem, ile to jest dokładnie, ale zależało mi, żeby książka nie ginęła na półce, jak jakieś tomik poezji. (Próżność, wiem; w historii poszukiwań pisarskiego Graala nawet próżność może mieć jednak swoje miejsce.) Nazywałem tę pracę (i nazywam nadal, bo lepszej metody do tej pory nie wymyśliłem) „dociąganiem do najlepszego”. Nazwa może nie najzgrabniejsza, ale lubię ją, bo oddaje hołd ładnej myśli Ernesta Hemingwaya, który powiedział był kiedyś, że w niektóre dni udawało mu się pisać lepiej od samego siebie i że to była najwspanialsza nagroda, jaką pisarz może otrzymać, gdy pisze. Może niedokładnie tak mówił, ale to z „niektórymi dniami” i „pisaniem lepiej od samego siebie” utkwiło mi w pamięci, a dokładnego cytatu nie mam teraz pod ręką i internety też okazują się bezradne. Anyway, jak mawiają Francuzi. Hemingway także był blisko, bo żeby osiągnąć to, co obecnie uchodzi za Hemingwayowską doskonałość formy, wywalał czasem po czterdzieści wcześniejszych wersji napisanego. Rzecz bowiem w tym – niektórzy pewnie już domyślili się puenty – że poszukiwania pisarskiego Graala, a zatem poszukiwanie metody twórczej zapewniającej nie tylko obfitość i ciągłość tworzenia, ale też gwarantujące jego jakość – to przygoda nie mniej czasochłonna i wyczerpująca od tej, jaka była udziałem sir Lancelota i pozostałych Rycerzy Okrągłego Stołu. Czasem tylko wydaje się mniej szalona i przypominać może pracę urzędnika. Zwłaszcza, jeśli jak urzędnik pocztowy Anthony Trollope prowadzić się będzie zapiski dotyczące ilości napisanych stron (dziennie) i pilnować, by ilość nie spadała poniżej pewnego – uznanego przez nas za odpowiedni – poziomu.
Tak, świętym Graalem pisarzy nie jest geniusz, to kapryśne bóstwo, które może pojawić się i dopomóc, lub nie. Graalem, i to naprawdę świętym, jest zwykła, chciało by się powiedzieć: bydlęca siła woli. Geniusz jest ważny i skoro już się pojawi, trzeba – jak pisałem gdzie indziej – robić wszystko, by był zadowolony, lecz siła woli to coś, co może w ostatecznym rachunku okazać się elementem znacznie bardziej od geniuszu kluczowym. Wszystkim zaś tym, którzy wciąż trwają w przeświadczeniu, że czasy nasze czekają na nic innego, jak geniusz, proponuję zajrzeć do „Mojej walki” Karla Ove Knausgårda (najlepiej po uprzednim zapoznaniu się z „W poszukiwaniu straconego czasu” Prousta), a następnie przemyśleć jedną tylko myśl Woody’ego Allena. Który bez entuzjazmu, ale przenikliwie, jak myślę, ocenił stan publiczności współczesnej, gdy mówił w Erica Laxa „Rozmowach z Woody Allenem” (przeł. Jarosław Rybski, Axis Mundi, Warszawa 2008): „Większość pracy większości ludzi, włącznie z moją, jest zła, gdyż trudno jest stworzyć coś dobrego. Dlatego trzeba założyć, że większość dzieł filmowców, autorów, dramatopisarzy, malarzy nie jest pierwszego sortu. Raz na jakiś czas trafia się autentyczny talent czy nawet geniusz, ale rzadko. Mamy się dobrze, bo publiczność nie jest nazbyt wymagająca i dzieło nie musi być wybitne, żeby odniosło sukces. Ale trzeba mieć szczęście”. Siła woli, niepoleganie wyłącznie na kapryśnym geniuszu, i łut szczęścia, oraz wiara, że się go będzie miało – jeśli tak się do tego podejdzie, można znaleźć pisarskiego świętego Graala. Lub stworzyć. Na własną miarę i dla własnych, codziennych potrzeb.
UWAGA! „Kronika widzeń złudnych” dostępna jest pod linkiem:
Jakub Winiarski – Kronika widzeń złudnych (PDF)
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.