O najwyższym wysiłku pisarza i czytaniu (wg Prousta, z komentarzem)
Proust o najwyższym wysiłku pisarza i czytaniu: „Najwyższy wysiłek pisarza jako artysty zmierza wyłącznie do częściowego uniesienia przed nami zasłony brzydoty i bezsensowności, która pozostawia nas w obojętności wobec świata. Tak więc powiada nam:
„Patrz, patrz,
(…)
Na pachnące koniczyną i piołunem,
Toczące żywe, wąskie strumienie,
Krainy Aisne i Oise.
Spójrz na dom z Zelandii, różowy i lśniący jak muszelka. Patrz! Naucz się widzieć!”. I w tym momencie wszystko znika. Taka jest cena lektury i na tym też polega jej niewystarczalność. Uczynić z niej dyscyplinę, to przyznać temu, co ma tylko pobudzać, zbyt wielką rangę. Lektura znajduje się na progu życia duchowego; może nas ku niemu doprowadzić: nie może nim być. (…)
(…) często cytuje się pisarzy, którzy przed przystąpieniem do pisania czytali niejedną piękną stronę. Emerson rzadko kiedy zaczynał pisać, nie przeczytawszy kilku stron z Platona. Dante nie jest jedynym poetą, którego Wergili doprowadził na próg raju.
Jako że lektura działa na nas pobudzająco, oferując magiczne klucze, otwierające w nas samych wrota domostwa, którego inaczej nie moglibyśmy zwiedzić, jej zbawczej roli w życiu nie sposób przecenić. Z drugiej jednak strony, staje się ona zagrożeniem, gdy zamiast pobudzać nas do życia duchowego, stara się je zastąpić, gdy prawda nie objawia się nam już jako ideał, do którego możemy dotrzeć jedynie dzięki wewnętrznemu postępowi naszej myśli i wysiłkowi naszego serca, lecz jako rzecz materialna, złożona między kartki książki niczym miód dostępny dla wszystkich i czekający tylko między półkami biblioteki, by go zebrać i smakować w doskonałym spoczynku ciała i umysłu. Czasami nawet, w pewnych wyjątkowych i – jak zobaczymy – mniej niebezpiecznych przypadkach, prawda pojmowana jeszcze jako coś zewnętrznego jest czymś odległym, ukrytym w trudno dostępnym miejscu. (…) Cóż za szczęście, co za ulga dla umysłu zmęczonego poszukiwaniem prawdy w samym sobie stwierdzić, że prawda tkwi poza nim, w kartach in folio zazdrośnie strzeżonych w holenderskim klasztorze i że – by do niej dotrzeć – trzeba wykonać pewien – niewątpliwie fizyczny – wysiłek, który dla myśli stanowiłby urokliwe wytchnienie.” (Marcel Proust, „Pamięć i styl”, przeł. M.P. Markowski, Znak, Kraków 2000.)
Komentarz. Dla kogoś, kto znalazł się blisko literatury, przybywając do niej nie od strony życia pełnego wyzwań, nieustającej walki z przeciwnościami, lecz od strony książek, a zatem nie jako sprawdzony i doświadczony człowiek czynu, lecz jako czytelnik, a zatem ktoś stroniący, na ile to możliwe, od gwałtowności i preferujący przeżywanie niesamowitych i groźnych przygód w wyobraźni, prawda wyrażona przez Prousta w eseju „O czytaniu” to być może najtrudniejsza rzecz do zrozumienia – zwłaszcza, jeżeli ktoś taki sam chciałby być pisarzem. Prawdopodobnie sam Proust był zaskoczony odkryciem, jakiego dokonał, i prawdopodobnie – tak myślę – wolałby, żeby było inaczej. Ale jest właśnie tak, jak to stwierdził: czytanie, choćby najbardziej szczere, namiętne, zachłanne i bezinteresowne nie jest – choć wielu czytelników łudzi się, że tak jest – równoznaczne z posiadaniem życia duchowego. Lub, mówiąc jeszcze prościej: to, że się czyta książki, nie oznacza wcale, że się ma życie duchowe. W zasadzie ilość czytających kretynów i kretynek powinna być wystarczającym na to dowodem, ale osoby pragnące myśleć, że posiadają także życie duchowe, potrafią przeoczyć ten fakt. Tak czy inaczej lektura – jeżeli książka jest dobra, wymagająca, a czytelnik przyłoży się i wysili, aby wydobyć z niej myśli i wrażenia, które w autor uważał za ważne – może jedynie doprowadzić tego, kto czyta, na skraj, na krawędź, na próg czegoś, co może stać się życiem duchowym (jego zalążkiem). Lecz co nie stanie się nim automatycznie, tylko dlatego, że akurat coś ciekawego żeśmy przeczytali. To zdumiewające, jak często ludzie biorący się za pisanie nie rozumieją tego. Wydaje się im – używam liczby mnogiej, bo poznałem takich ludzi legion – że sam fakt, iż czytają i potrafią wymienić tytuły oraz nazwiska autorów, a nawet przytoczyć jedną czy więcej ich myśli, czyni z nich samych twórców – podczas gdy są, w najlepszym wypadku, słabymi przekaźnikami wytworów cudzego ducha, cudzej wrażliwości i inteligencji. To na pewno przyjemne: myśleć, że wystarczy sięgnąć po Tołstoja, Dostojewskiego, Czechowa, Musila, Joyce’a, Becketta, Kafkę, czy samego Prousta, aby własny duch zajaśniał i ożył, niby po wielogodzinnym wysiłku docierania do prawdy o samym sobie i świecie. Tyle że to złudzenie. W ostatecznym rachunku to, do czego pisząc doszli Tołstoj, Kafka, Gombrowicz czy Proust, prawdy, do jakich się dokopali, pozostają wyłącznie ich prawdami. I choć lepiej jest znać wyniki ich pracy niż nie znać, to nie należy samej znajomości wyników cudzej pracy uważać za wynik pracy wykonanej przez samego siebie. Ta zaczyna się tam, gdzie kończy się czytanie cudzych tekstów, a zaczyna pisanie własnych. Zasłonę „brzydoty i bezsensowności” każdy piszący musi bowiem – i dzieło Prousta jest tego najznakomitszym przykładem, ale też niczym więcej jak przykładem, jeśli się myśli o pisaniu poważnie – unieść sam. Siedząc przy własnym oknie, na świat istniejący wokół patrząc – w końcu – własnymi oczami.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.