Mieszkanie Fernando Pessoi
Śpi cały świat. Karafka, szklanka, nóż
i chleb, fajanse, kryształ, stół, zastawa,
bielizna, zegar, nocnik, w kącie kurz,
drzwi, szyba, stopnie schodów. Noc nastała.
Josif Brodski, „Wielka elegia dla Johna Donne”
I met History once, but He ain’t recognize me.
Derek Walcott, „The Schooner Flight”
Pisarze współcześni, przynajmniej ci, o których się od czasu do czasu pisze, bądź których pokazuje się w telewizji w porach nikczemnej oglądalności, ale za to z przekonaniem, że tak wypada, bo dzięki temu nadawca może odnotować w papierach, że miał też w ofercie „kulturę”, zwykle dobrze wyglądają na tle swoich eleganckich biurek, półek z książkami, wygodnych, nowoczesnych lub antycznych foteli. Mam na myśli prawdziwe literackie gwiazdy, płacone prawdziwymi pieniędzmi i grubo – i kiedy o nich myślę, przypominają mi się ujęcia Dana Browna, Johna Grishama, Fredericka Forsytha, Danielle Steel czy Lee Childa, oraz to fantastycznie wykadrowane zdjęcie z perspektywą na przestronny biblioteczny korytarz, który okazał się częścią domu profesora Umberto Eco. Co widać w takich mieszkaniach pisarskich gwiazd? Zwykle dobrej jakości meble. Solidne regały. Jeśli nie czystość, bo nie każdy twórca jest jej niewolnikiem, to przynajmniej rodzaj artystycznej schludności, nawet jeśli z plamami po kawie czy dziurami od papierosów. Nie mówię o zwykłych autorach, którym zdarza się tonąć w chaosie, mówię o gwiazdach, działających jak kancelarie prawnicze. Jeżeli w ich życie zakrada się nieład, to jedynie chwilowy, znamionujący ekstazę twórczą i mękę. Dan Brown – tak mi się przypomniało – ma nawet pokój, w którym może sobie pofruwać ubrany w specjalny skafander, dla relaksu. Ale to w końcu Dan Brown. Wizerunki pisarzy przy pracy pomagają dziś sprzedawać ich książki, a oni sami, jeśli chcą utrzymać się na szczycie listy bestsellerów muszą prowadzić swoje życie twórcze jak manufakturę, kancelarię czy dochodowe imperium drobiarskie, nic więc dziwnego, że ten czy inny autor prezentuje się niby najlepszy w mieście prawnik albo jubiler. Tyle że zamiast równo stojących teczek z opisem spraw, lub kunsztownych wyrobów z metali szlachetnych, kiedy go pokazują ma taki bestsellerowy autor za sobą ścianę literatury – symbol przynależności do świata duchów, które wcześniej podążały tą samą ścieżką. Symbol własnej, duchowej wybitności. Jest z tymi obrazami – zwykle optymistycznymi i dającymi nadzieję milionom pisarskich wyrobników i grafomanów na całym świecie, marzących, że do nich także pewnego dnia uśmiechnie się szczęście, książka okaże się hitem, po czym zapuka wydawca z workiem mamony i wszechświat przestanie być czarny, a stanie się uśmiechniętym, przyjaznym znajomym, dzięki któremu możemy, jak nam się zachce, polecieć w kosmos – tylko jeden problem. Otóż duchy te żyły często zupełnie inaczej. Nie tylko bez nowoczesnych gadżetów, komputerów, asystentów, pomagierów, stada prawników i zespołu doradczego oddelegowanego przez wydawnictwo (jeśli trzeba, jeśli autor wyraża takie życzenie), ale w ogóle inaczej. Taki na przykład Pessoa.
W mieszkaniu Fernando Pessoi w Lizbonie byłem latem roku 2010. Niczego się nie spodziewałem, niczego nie planowałem, nie miałem pojęcia, jak potoczy się to zetknięcie z przestrzenią, którą uważałem za muzealną – i może dlatego spotkanie to było tak niesamowite i tak dobrze je zapamiętałem. Po części było to w istocie muzeum. W każdym razie na pewno na dole był sklep z pamiątkami. Samo mieszkanie? Chyba nigdy wcześniej nie byłem tak przytłoczony kontrastem między wybitnością inteligencji i wrażliwości, jej wielkością i mocą, a skromnością otoczenia, w jakim inteligencja ta i wrażliwość przebywały. To maleńkie biurko, na którym po rozłożeniu dwóch kartek A4 nie byłoby miejsca na rozłożenie, gdyby ktoś potrzebował, dwóch czy trzech książek lub artykułu z gazety. Ta podstawka pod fotografie, a może rodzaj prymitywnego schowka na zapisane kartki z informacjami w rodzaju „Spotkanie z O. czwartek, 17.30”. To krzesło, które Pessoi musiało się chyba wydawać całkiem wygodne, a które dzisiejszej literackiej młodzieży, wydelikaconej i przyzwyczajonej do sprężynujących miękkości, zdawałoby się narzędziem tortur. Zwłaszcza, gdyby to na tym krześle mieli siedzieć godzinami, obmyślając przewrót literatury światowej, poczynając od piśmiennictwa kraju, w którym mieszkają.
Nie lepiej prezentował się regał na książki, stojący obok kojarzącego się z umieraniem łóżka, przykrytego żółtą, powycieraną narzutą. Rzecz nawet nie w tym, że nie było już na nim książek, a tylko drobiazgi niewiadomego pochodzenia, ustawione niby kolekcja niezrównoważonego zbieracza, ale w drobnicowości, nieistotności zupełnej tego wszystkiego. Nie chodzi o to, że komuś takiemu, jak Pessoa, należałoby się trochę przestrzeni bardziej wyrafinowanej, chodzi o to, że wszystko w tym domu zdawało się prezentować stadium rozkładu, defragmentacji, być może zgodne ze stanem psychicznym najsłynniejszego lokatora, ale mimo to – przykre. Ten pokój żadną miarą nie wyglądał na miejsce, w którym ktoś mógłby chcieć żyć, pisać, myśleć. W moich oczach był jakby fragmentem wojny, zdemolowaną przez bombę klitką, w której zachowało się te kilka przedmiotów: łóżko, biurko, szafka, kilka obrazów, z czego jeden, nieduży, oparty o podłogę.
Dwa elementy wyróżniały się w tej wąskiej i, mimo sporego okna z czystym dostępem do światła, klaustrofobicznej przestrzeni. Pierwszy to regał z półkami na leki za przeszkloną szybą. „Po cholerę mu były te wszystkie flakoniki?”, pomyślałem, gdy zobaczyłem, co on tam na tych półkach trzymał. Ale potem dotarło do mnie, że przecież był przesądny, nie bez przyczyny był tam także w pobliżu, w muzeum, grawerunek jego horoskopu, a i kontakty z ezoterykami, nawet z satanistami jak Crowley, o czymś w końcu świadczyły. Pewnie wyobrażał sobie, że jest kruchego zdrowia i tylko utrzymując w bezpośredniej bliskości te wszystkie piguły, mazie, wywary, te wszystkie strzykawki, bandaże i – tak, to chyba też tam było – lewatywy, zapewni sobie przyjemniejsze, a przynajmniej mniej bolesne chorowanie na śmierć. Łatwo mi o ironię, bo choć sam lubię mieć pod ręką aspirynę i ibuprofen, nie wyobrażam sobie trzymania w domu całego regału na leki. Apteczka, jasne, nie ma sprawy. Ale regał? Być może jednak myślę tak, bo nie wiem czegoś istotnego. To bardziej niż prawdopodobne. Nie mam w istocie żadnej wiedzy o zdrowiu Pessoi, skłonności do przeziębień czy wytrzymałości żołądka. Nie pomaga także świadomość, że ta niezwykła jaźń mnożyła heteronimy, z których każdy przecież mógł cierpieć na inny zestaw dolegliwości, domagając się innego zestawu medykamentów. Jeśli nawet Soares był zdrowy na żołądku, to nie znaczy, że Ricardo Reiss także. Brak bólów głowy u Alberto Caeiro nie jest równoznaczny z tym samym brakiem u de Camposa. Niektórzy mogli być delikatni, choć ten od poezji pastuszej chyba był krzepki jak rolnik. Ale czy na pewno? Przecież rolnik też może skarżyć się na podagrę i katar. Wychodzi na to, że pojęcia nie mam – mówiłem. Widzę jedynie ten mebel, te fiolki, dzbanuszki, gumki aptekarskie i opakowania po dawno zwietrzałych środkach. Widzę ten zestaw, jakiego nie powstydziłby się praktykujący w średniej wielkości mieście konował i gdzieś tu kończy się moja wrażliwość, nie potrafię się nie śmiać na myśl, że wielki poeta zażywał na przemian pijawek i lewatywy. A potem obstukiwał żyły, by sobie wstrzyknąć tą długaśną igłą – co? Wszystko zagadka, wszystko tajemnica, zwłaszcza jeśli chodzi o hipochondryka ze zwielokrotnieniem jaźni.
Zresztą, czy gdyby Pessoa wiedział, że po latach u zwiedzających jego świątynię sztuki i azyl te wszystkie gruszki lekarskie, nożyczki, pilniczki, tubki, gaziki i kanciaste pojemniki opatrzone łacińskimi napisami budzić będą naprawdę nieuniknione, trudne do opanowania rozbawienie – pozbyłby się tego „zestawu małego hipochondryka” przed śmiercią? Zebrałby cały ten kram w parciany worek lub starą, nie nadającą się już do niczego teczkę i wyniósł w miejsce, gdzie w tamtych czasach zostawiano śmiecie? Poprosiłby Reissa, by to zabrał?
Drugi przedmiot, mniej od „apteczki” pobudzający do żartów, to oprawiony w jasną, prostą ramę średniej wielkości obrazek. Przedstawiający kościotrupa stojącego przy stole z jedną rękę opartą o blat i podpierającą podbródek, w geście typowym dla zamyślenia, i drugą ręką na leżącej przed nim czaszce. Szkielet stoi i zdaje się patrzeć na to, co spoczywa pod kośćmi jego prawej ręki, a pod nogami ma albo zrzucone niedawno ubranie, może koszulę, albo cień czegoś nieokreślonego. Trudno powiedzieć. Całość przywodzi na myśl Hamleta ze słynnej przemowy, tyle że tutaj książę sam jest już tylko kośćmi. Memento mori? Przypomnienie o ulotności wszystkiego? Aż tak często Pessoa i jego heteronimy czuli się nie tylko genialni, ale i nieśmiertelni, że pisarz musiał, by nie stracić kontaktu z rzeczywistością, powiesić to w domu, aby służyło za przypomnienie, jakie jest przeznaczenie człowieka? Obstawiam żart. Ja bym tak zrobił. Bez filozofowania, które bywa nudne i do niczego nie prowadzi, bez szukania czy sugerowania głębi, bo głębie zwykle są nie tak bardzo głębokie, powiesiłbym to u siebie w mieszkaniu dla żartu. Dla hecy. Żeby się takie matołki jak ja dziwowały. Żeby zastanawiali się ludzie, co takiego miał poeta na myśli.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.