Pisz o tym, na czym się znasz?
Choćbym nawet chciał, nie mógłbym z czystym sumieniem doradzać nikomu, aby pisał tylko o tym, na czym się zna. Ani też, żeby pisał tylko o tym, o czym na pewno wie. Nie chodzi o to, że znaczna cześć literatury to fantastyka i trzeba by najpierw zagwarantować, że wie się coś o smokach, robotach, innych wszechświatach albo podróżach w czasie, żeby zabrać się do pisania, gdyby zasada „pisz o tym, na czym się znasz” miała obowiązywać wszystkich i pod każdym względem. Nie chodzi o fantastykę. Nie chodzi też o to, że zdecydowanie prościej jest nie popełnić błędu, kiedy się pisze o tym, na czym się człowiek zna – i że takie pisanie jest w cenie, bo ludzie lubią mieć do czynienia z ekspertem. Choćby to był tylko ekspert samozwańczy od własnego życia, a gatunek: autobiografia. Nie mógłbym – przejdę do sedna – doradzać nikomu pisania o tym tylko, na czym się zna, ponieważ sam nigdy nie wiem, co napiszę, zanim to się nie zjawi na kartce czy na ekranie. Układanie szczegółowych planów jest oczywiście dobre i zawsze je polecałem, ale nawet ono, nie łudźmy się, pomaga bardziej na nerwy niż w pisaniu. Bo pisanie, przynajmniej takie jak moje, rzadko trzyma się planu. A i z poczuciem, że znam się na czymkolwiek wystarczająco, by o tym pisać, różnie bywa. Powiedzmy, że w niektóre dni jestem na wpół przekonany, że coś tam wiem. Że jakiegoś wycinka rzeczywistości jestem pewien i że jeśli napiszę o tym na tyle klarownie, na ile mnie stać, to może nie narobię szkody, nie zmarnuję papieru i wstydu większego nie będzie (wstydy mniejsze to chleb powszedni w tej branży). Ale, jak powiedziałem, to są tylko niektóre dni. Te, powiem krótko: lepsze. Przez większość czasu natomiast pojęcia nie mam o niczym, oglądam sobie to widowisko zwane życiem i światem ze zdumieniem i w pomieszaniu prostaczka, we własnych oczach przypominając trochę biednego Wienieczkę Jerofiejewa, który mówił, że po kolejnej setce „stracił na chwilę przytomność, ale nie dał po sobie poznać”. Tak i ja, co tu kryć, w większości przypadków tracę na widok licznych cudów i okropności przytomność (bo przypuszczam, że nie tylko nic nie wiem, ale że wiedzieć też raczej nie będę), ale udaje mi się – taką mam cichą nadzieję – nie dać po sobie poznać. A przy odrobinie wprawy w tym traceniu przytomności z otwartymi oczami można nawet, jak się wydaje, zapracować na miano eksperta. I nie wydaje mi się, żebym był w takim myśleniu, w takim odbiorze świata odosobniony. To oczywiście nie znaczy, że prawdziwych ekspertów nie ma. Ależ są, istnieją, niektórzy nawet piszą o tym, na czym się znają. Tyle że ja im mogę jedynie z daleka zazdrościć. Mogę tylko zazdrościć i przyznać, że bliżej mi do tych, którzy zaczynają myśleć dopiero z piórem w ręce. Bo wcześniej nie wiedzą nic, lub niewiele, a i tej zimnej ciemności, która spowija ich, zanim się do pisania zabiorą, nie są zanadto pewni. Bliżej mi do tych, którzy jak znany Prażanin na co dzień nawet z samymi sobą mają raczej niewiele wspólnego. I nawet o samych sobie nie mogliby nic napisać, gdyby to miało opierać się o coś „pewnego” i zwanego „wiedzą”. Być może sugestia „pisz, aby się więcej o sobie i świecie dowiedzieć”, byłaby bardziej wskazana. Być może niektórzy piszący innego sposobu nie mają. Tyle pytań, o dęby – jak mówi poeta. – Tyle pytań, a pod każdym… Nie, nie rozpacz (tę zostawiam poetom). Ciekawość. Pisz o tym, czego jesteś ciekaw. Tak, to bym doradzał, jeśli by mnie ktoś pytał o zdanie. Jeśli napiszesz dobrze, jeśli się postarasz – może poznasz – choćby częściową – odpowiedź.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.