Druga w dorobku powieść Laurenta Bineta, „The 7th function of language” (tytuł oryginału „La septième fonction du langage”, na ang. przeł. Sam Taylor) nie dostanie Bookera. Ale już samo to, że znalazła się na długiej liście nagrody, świadczy o tym, że ktoś tam dostrzegł, jak inteligentne, dowcipne i dobrze napisane jest to dzieło. Z zewnątrz to historia kryminalna z elementami thrillera politycznego, od środka zaś – fascynujący obraz świata najciekawszych, a przy tym swego czasu najmodniejszych filozofów, semiologów, postmodernistów i innych. Plus kawał francuskiej polityki i życia intelektualnego, czy może raczej seksualno-intelektualnego z roku 1980 w kraju, gdzie życie seksualno-intelektualne nigdy nie zamiera. Zacznijmy może jednak od początku.
Jest luty 1980, Paryż. Roland Barthes – autor „Stopnia zero pisania”, „Mitologii”, „Fragmentów dyskursu miłosnego” oraz innych wpływowych tekstów, niewątpliwie ikona europejskiego życia intelektualnego (do seksu zaraz przejdziemy), myśliciel, który z nauki o znakach (semiologii) uczynił narzędzie do czytania rzeczywistości przedstawionej nie tylko w tekstach literackich, ale też w modzie, kształtach samochodów, fotografii, kinie, kulturze popularnej i w zasadzie wszystkim, co cywilizacja i kultura są w stanie stworzyć czy wyprodukować – zostaje potrącony przez vana z logo pralni i ląduje w bardzo złym stanie w szpitalu. Sprawa byłaby nieistotna i paryska policja mogłaby się nią nie interesować, gdyby nie fakt, że przed wypadkiem Barthes spotkał się na obiedzie z François Mitterrandem, kandydatem socjalistów na prezydenta. To zmienia wszystko i komisarz Jacques Bayard, którego (co okaże się ważne) zrozumienie spraw filozoficznych, a także próg przyswajalności uniwersyteckiego slangu są, delikatnie mówiąc, ograniczone, zostaje przydzielony do sprawy, której celem jest dowiedzenie się, czy to aby nie w związku z wielką polityką ten wypadek. Bayard – ubierający się „jak Maigret”, ale tylko dlatego, jak mu to zostaje wypomniane, że „nie stać go, by ubierał się jak James Bond” – rusza więc na poszukiwanie prawdy o wypadku. Niestety, policjant przyzwyczajony do przepytywania słabo wyedukowanych łapserdaków, zderza się ze środowiskiem, z którego wywodził się Roland Barthes i już po pierwszej wizycie w Collège de France, gdzie najpierw wraz z rozentuzjazmowanym tłumem słucha wykładu Michela Foucaulta (tak, tego od „Archeologii wiedzy”, „Nadzorować i karać, „Historii szaleństwa”, „Historii seksualności” oraz wielu innych wpływowych, po dziś dzień studiowanych tekstów), a potem próbuje przesłuchać tego zdeklarowanego geja, przeciwnika władzy i biowładzy, a nade wszystko błyskotliwie kapryśnego i kapryśnie błyskotliwego mędrca – wie, że to dochodzenie będzie go kosztować więcej nerwów niż liczne poprzednie. Komisarz Bayard z tego, co mówi Foucault, rozumie piąte przez dziesiąte („W dupę niech se wsadzi tę całą episteme”, myśli podczas wykładu), ale skrzętnie notuje nazwiska jakie padają w zeznaniach filozofa: Picard, Pommier, Rambaud, Burnier. W ten sposób francuski łaps wkracza w świat kompletnie mu nieznany i gdyby nie to, że po drodze trafia na wykładowcę uniwersyteckiego, Simona Herzoga, którego zmusza do współpracy (polegającej głównie na tłumaczeniu filozoficznego idiolektu na możliwie jak najprostszy, zrozumiały dla niego francuski), to nie wiadomo, jak zakończyłaby się misja, ale raczej źle. Jednak dzięki Herzogowi, który jest w tym duecie (przypominającym wiele literackich duetów: Don Kichota i Sancho Pansę, Sherlocka Holmesa i dr. Watsona, Wilhelma z Baskerville i Adso z Melku, Szwejka i porucznika Lukasza, i kogo tam jeszcze chcecie z Robinsonem i Piętaszkiem włącznie) tym, który tłumaczy świat zbyt skomplikowany dla umysłu prostego policjanta – historia może nabrać tempa, a czytelnik (przynajmniej taki, jak ja) wyrusza w podróż, o której mógł tylko marzyć. Bo czegóż tu nie ma? Francuscy intelektualiści z popalającym Gitanes’y i wiecznie pokasłującym patriarchą Sartrem, zbuntowanym Deleuzem, umiejącym wkręcić się, gdzie go nie chcą Bernardem-Henrim Lévym, a także Badiou, Kristevą, Sollersem, Cixous, Duras, Althusserem, Romanem Jacobsonem i Umberto Eco (większość to role epizodyczne, ale i tak mocniejsze jest w powieści Bineta stężenie filozofów na stronie niż we wszystkich Bookerach za ostatnie kilka lat razem wziętych). Do tego mroczne podziemie erotyczne (znakomita, komiczna scena spotkania komisarza Bayarda z Foucaultem w homo-łaźni, gdzie Foucault zaznaje przyjemności z chłopcem, a jednocześnie bez skrępowania odpowiada na pytania przepasanego jedynie ręcznikiem komisarza, podczas gdy obok snuje się chyba niespełna rozumu Arab, usiłujący złapać każdego za przyrodzenie). Nie tak daleko podziemia erotycznego – życie uniwersyteckie. Z bijatykami „Spinozystów” z „Młodymi Heglistami” czy „Trockistów” z „Maoistami”, oraz mało filozoficznym, lecz najwyraźniej dającym ujście emocjom wyklinaniem i odgrażaniem się zwaśnionych stron przy pomocy okrzyków w stylu: „Spinoza rucha Hegla w dupę!”. Do tego polityka i politycy, gabinety władzy i salony. Andropow, KGB, Japończycy i Bułgarzy. Sale balowe, spelunki i darkroomy (Barthes, jak się okazuje, przed spotkaniem z Mitterrandem był z przystojnym młodzieńcem, tym samym, który w powyżej przywołanej scenie „obsługuje” rozleniwionego Foucaulta). Do tego: tajne stowarzyszenia (i pojedynki retorów), szpiedzy, szalone lata 80. poprzedniego stulecia. Filozofowie jak gwiazdy rocka (zwłaszcza Foucault), a filozofia jako strażniczka najważniejszych sekretów. I wszystko literacko, stylistycznie, bestsellerowo dopięte na ostatni guzik. Z akcją, suspensem i zabawnymi ripostami. Wszystko też wysmakowane, nawet najrubaszniejsze żarty (nie wspominając o tych, które może tylko studenci paryskich uczelni skumają).
Czym jest ta książka? Gdyby mnie zapytano, powiedziałbym: humor, filozofia, groteska, arcydzieło. Elegia i podzwonne dla wielkiej XX-wiecznej filozofii i hołd dla pop kultury, która tyle, ile mogła, z tej filozofii wchłonęła. Także pochwała literatury, która była i pozostaje najdostępniejszą lekcją czytania znaków, semiologią na prywatny użytek każdego czytelnika, który nawet nie musi rozumieć, co znaczy słowo „semiologia”. Ale – zanim rzucicie się wszyscy na francuski oryginał, angielskie tłumaczenie, lub zaczniecie mejlować do wydawców, by jak najszybciej ktoś kupił prawa do „Siódmej funkcji języka” i wydał to po polsku* – muszę ostrzec: to nie jest humor dla wszystkich. Niestety, bez choćby śladowej znajomości myśli francuskiej XX i XXI wieku, bez wiedzy o podstawowych faktach z życia naprawdę żyjących nie tak dawno ludzi, których Laurent Binet postanowił obdarzyć żywotami fikcyjnymi, lecz opartymi na cechach, nawykach, przywarach i anegdotach, o jakich dziś już wiadomo i w biografiach można przeczytać, książka ta może wydać się jedynie wydumanym kryminałem z masą żartów zrozumiałych jedynie w środowisku jajogłowych fanów „modnych bzdur”. Ja bawiłem się świetnie i uważam dzieło Bineta za genialny, przezabawny współczesny odpowiednik „Żywotów słynnych filozofów” Diogenesa Laertiosa, pożenionych pięknie z „Simenonami” (kryminałami Georgesa Simenona), a nawet Jamesem Bondem (na jego wykład komisarz Bayard także trafia; i to też jest jazda bez trzymanki). „Siódma funkcja języka” to coś niby „Imię róży”, ale lżejsze to dzieło, pikantniejsze, i bardziej współczesne (o to akurat nietrudno w kontekście powieści Eco). To „Proces” Kafki, w którym zdesperowanego K zastąpili francuski „pies” i młody semiolog, a zamiast talmudycznych rozważań mamy serię odniesień do dzieł filozofów wciąż współczesnych i ważnych (oraz drugą serię: żartów z tych filozofów i ich często bardzo „wsobnego” języka). To „Ferdydurke” z dorabianiem gęby elicie intelektualnej, „gwałceniem przez uszy” (komisarza, który musi słuchać intelektualistów), i marokańskimi, algierskimi, francuskimi i wszelkimi innymi męskimi prostytutkami zamiast parobczaków. To boska pikareska, wariactwo, a zarazem kawał soczystej literatury w stylu powiastek filozoficznych Voltaire’a czy Diderota, a więc – w ostatecznym rachunku – literatura najtrzeźwiejsza z trzeźwych. Odniesienia można by oczywiście mnożyć, w końcu każdy znak odsyła do następnego, a egzegezie nie może być końca. Gdyby jednak trzeba było zakończyć – bo czas, bo cierpliwość czytelnika, bo wszystkiego powiedzieć się nie da – powiedziałbym tak: jeśli czytałeś Sartre’a, Camusa, Barthesa, Foucaulta, Deleuza, Kristevę, Lacana i resztę wesołej gromadki, to na każdej stronie znajdziesz w „Siedmiu funkcjach języka” żart, gag, mrugnięcie okiem ze strony autora, które naprawdę będą ci się podobać. I będziesz śmiał się, zachwycał, odkładał tę książkę, brał znów do ręki i czytał po raz kolejny ten sam znakomity fragment, ciesząc się, że powieść była chociaż na długiej liście Bookera, bo choć nie wygra (już odpadła i w finałowej piątce jej nie ma), to przynajmniej tacy jak ty mogli się o niej dowiedzieć. Jeśli jednak do tej pory nie interesowałeś się filozofią, za najgłębszego autora uważasz Dana Browna, bo wie, gdzie leży Paryż i kto zbudował piramidy, to daruj sobie. Chyba że chciałbyś przeczytać naprawdę dziwny kryminał, po którym uznasz, że myśliciele, także słynni wykładowcy akademiccy, to banda większych świrów i degeneratów niż kiedykolwiek ktokolwiek przypuszczał – i że tak zwaną zdrową tkankę społeczną, a zwłaszcza młodzież trzeba trzymać od tych ludzi z daleka. I od takich książek.
Laurent Binet, „The 7th function of language”, trans. Sam Taylor, Penguin Random House UK, Vintage, London 2018.
*Dopisek 10.05.2018. Książka, o czym nie wiedziałem, ma się ukazać w przekładzie na język polski już 16.05.2018 r w Wydawnictwie Literackim.
Uwaga! Ostatnia książka Jakuba Winiarskiego to napisany wspólnie z Piotrem Ibrahimem Kalwasem „Archipelag islam. Czas Koranu, czas zmiany. Rozmowy bez cenzury”.
Książkę można zakupić na stronie wydawnictwa Błękitna Kropka:
http://www.blekitna.pl/tytuly/archipelag-islam/
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.