Hemingway uważał, że jednym z trudniejszym zadań, jakie stają przed kimś, kto chciałby zostać pisarzem, jest nauczenie się dostrzegania i nazywania prawdziwych uczuć, a nie tylko tych, które powinno się mieć, bo są społecznie akceptowalne. Nie chodzi nawet o to, że dostrzeżenie i nazwanie prawdziwych uczuć, jakkolwiek nieprzyjemne czy szokujące by one były, czyni pisarza łatwym celem dla nie najwyższych lotów krytyki, która przywykła wyżywać się na wszystkim, co wykracza poza normy zwykłego, a więc przepełnionego hipokryzją społeczeństwa. Chodzi o strach przed dowiedzeniem się czegoś niewygodnego o samym sobie. Podobne myśli, jak sądzę, musiały skłonić E.L. Doctorowa do głęboko melancholijnego stwierdzenia, że „być może w naturze prozy artystycznej leży to, że (w przeciwieństwie do reportaży w „The New York Times”) musi ona uznać i uwzględnić wszystko, każdy aspekt i każdą formę myśli, zachowania, uczucia, nieważne jak straszliwe by były”. Proza artystyczna – dodał jeszcze Doctorow – „nie ma granic; wszystko jest otwarte, masz nieograniczone możliwości dowiedzenia się prawdy”. Nigdy nie patrzyłem w ten sposób na gazety, czy to „The New York Times” czy „Wyborcza”, ale coś w tym, o czym mówi Doctorow, jest – i jest to, mam wrażenie, ważne. Pewnych spraw, uczuć, sytuacji najwyraźniej nie da się ani poznać ani przedstawić ludziom bez tej niewidzialnej, ale skutecznej ochronnej otoczki, jaką jest słowo „fikcja”. Kłopot w tym, że to, co prezentowane jest jako „fikcja”, jeśli naprawdę nosi znamiona dobrej literatury, dotyka spraw i emocji, które fikcją (ani „fikcją”) nie są. „Nie mam ochoty przyznawać się do tego, co wiem o sobie” – miała powiedzieć Janet Flanner do Hemingwaya, z którym się przyjaźniła. Po czym dodała: „Zatem ta wiedza zostaje anulowana ze względu na to, jak jest nieprzyjemna. Ten podstawowy unik prawdopodobnie zamyka przede mną możliwość zdobycia głębszej samowiedzy”. To odważne słowa tchórzliwej (i świadomej swojego tchórzostwa) pisarki. To odważne słowa, ale należy dodać, że nie tylko samowiedzy pozbawia się ktoś, kto nie jest w stanie przyznać się do prawdziwych uczuć. Nie mniejszą, jeśli nie większą stratę ponosi literatura uprawiana przez takiego kogoś. Może on pisać książki, artykuły, eseje, może nawet brać czynny udział w życiu literackim kraju i doczekać się powszechnego uznania – tyle że zawsze będzie mu towarzyszyć świadomość (miała ją Janet Flanner), że jest jedynie szalbierzem, oszustem strojącym się w szatki pisarza. Bywa też czasem odwrotnie. Zdarza się, że czytając książkę, która miała być lekką, odprężającą lekturą i której autor nie zapowiadał się na kogoś, kto będzie starać się dojść jakiejś prawdy, natrafiam na fragment świadczący o tym, że autor ten czy autorka w pewnym momencie jednak przyznali się do czegoś przed samymi sobą. Celebruję takie momenty lektury, kilkakrotnie odczytując na głos każdy tego rodzaju cudownie znaleziony kawałek autentycznej ludzkiej świadomości. Z drugiej strony, ileż to razy w książkach, które obiecywały coś prawdziwego, coś, co nie zostałoby przyjęte do druku w „The New York Times” czy „GW” tylko dlatego, że mogłoby przerwać czyjś sen na jawie śniony – trafia się fragment, strona, akapit, które wyjawiają z całą bezwzględnością, że ich autor albo woli nie przyznać się do czegoś, co wie, albo, gorzej jeszcze, nawet nie wie, że nie wie.
„Autorzy – pisał Ralph Keyes – stale zauważają, że to, co napisali nie ma związku z tym, co zamierzali napisać. Że jakiś chochlik zaczyna tańczyć im po klawiaturze albo kieruje ruchami pióra. <<Diabeł we własnej osobie wlazł mi do kałamarza>>, narzekał Nathaniel Hawthorne.
Trzeba odwagi, by iść tam, gdzie przyzywa chochlik. Podczas tego procesu niektórzy autorzy praktycznie tracą przytomność. Jest tak, jak gdyby zostali zabrani na pokład kosmicznego statku, żeby pisać, a następnie wrócili do biurka bez pamięci o tym, gdzie byli, ani co zrobili.”*
Prawdopodobnie to właśnie doświadczenie, tak malowniczo przedstawione przez Keyesa, do pewnego stopnia tłumaczy, dlaczego tak często dobry pisarz po pewnym czasie odczytuje własny tekst, jak gdyby napisał go ktoś zupełnie inny, z kogo umysłem może nawet wolałby nie mieć nic wspólnego. I dlaczego to doświadczenie jest jednym z tych, o których mówi się najmniej. Co prowadzi mnie prostą ścieżką do myśli, że to niekoniecznie piękno, jak uważał Rilke, lecz prawda jest raczej „przerażenia początkiem”. Ale nie ta prawda, którą powinniśmy znać i uznawać, bo jest społecznie akceptowalna i oswojona, tylko ta, która jest wynikiem upartego śledzenia pracy własnego umysłu i w efekcie odkrycia czegoś w samym sobie. Przerażenia tego rodzaju każdy piszący, jeśli zależy mu na tym, co i jak pisze, nie powinien – jestem o tym przekonany – unikać.
*“Authors routinely find that what they write bears no relation to what they meant to write; that some gremlin begins dancing across their keyboard or pushing their pen around. „The devil himself gets into my inkstand”, complained Nathaniel Hawthorne.
It takes courage to go where this gremlin beckons. In the process some writers virtually black out. It’s as if they’d been taken on board an alien spacecraft to write, then returned to their desk with no memory of where they’d been or what they’d done.” (Ralph Keyes, „The Courage to Write. How Writers Transcend Fear”, wyd. Henry Holt and Company, New York, 1995.)
.
Zainteresowanych procesem pisarskim zachęcam do sięgnięcia po moją i Jolanty Rawskiej książkę „Po bandzie, czyli jak napisać potencjalny bestseller”. Można ją kupić m.in. na stronie Wydawnictwa Prószyński (kliknij tutaj)
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.