Porada dnia:
Mieć wyznaczony deadline to świetna sprawa. Pod warunkiem, że JKM Deadline nie zacznie pisać twojej książki (J.W.)
Zgadzacie się z tym?
Komentarz. Ponieważ coraz więcej osób chciałoby napisać książkę, a najczęstszą przyczyną, że tego nie robią, jest nie brak talentu, lecz nieumiejętność zaplanowania czasu i brak podstawowych pisarskich nawyków, niezwykle popularne stały się wszelkiego rodzaju pisarskie „wyzwania”. „Narodowy Miesiąc Pisania”, „Ten Rok To Rok Twojej Książki”, „Jedna Strona Dziennie” – takie, lub podobne (bo te akurat zmyśliłem) inicjatywy czy aplikacje (tak, są już też aplikacje dla pisarzy, podobne do tych dla biegaczy) gromadzą tłumy żądne sławy, twardych okładek i ekranizacji. Najlepiej od razu serialowej i z doborową obsadą. Nic w tym zresztą złego, popieram to nawet i szanuję. Nie mogę inaczej, bo przecież nawet grupa taka, jak prowadzona przeze mnie na FB „Jak minął twój pisarski tydzień?”, istnieje po to głównie, aby zarówno pisarze początkujący, jak i ci ze znacznym już dorobkiem mieli pewność, że ktoś ich rozliczy z czasu, jaki w tygodniu poświęcili na pisanie. I to prawda, że rozsądny autor czy autorka potrzebują deadline’u. Wszyscy cenimy takich rozsądnych autorów i autorki. To dzięki nim każda kolejna Gwiazdka i każde kolejne majowe czy wrześniowe Targi Książki stają się czytelniczym świętem. To dzięki nim kręci się ten biznes. Niekiedy jednak – już dochodzę do sedna tych uwag – wydarza się coś złego. Ktoś bierze książkę – na pewno byliście świadkami takiej sceny – i słychać pełne zawodu pytania: „Jak to możliwe? Taki dobry pisarz i taka świetna seria z tym bohaterem, a tutaj taka porażka? Akcja się sypie, dialogi drętwe, jak można było tak zepsuć temat?” Słyszeliście takie narzekania? Założę się, że słyszeliście. Może nawet wam samym zdarzyło się mieć taką nieprzyjemną przygodę z pisarzem, którego cenicie od lat i czytacie. I faktycznie warto zapytać: co się stało? Czy autor nagle stracił talent? Czy pogubił się we własnym geniuszu? Czy od wydania ostatniej książki słoń mu na ucho nadepnął i nie słyszy, jakich baboli nasadził? Niekoniecznie. Bardziej prawdopodobne jest, że wasz idol i targowa gwiazda podpisał umowę z paragrafem o morderczym deadlinie. Po czym zerkając w kalendarz każdego dnia robił się coraz bardziej nerwowy i coraz bardziej pozwalał, aby to deadline, czy też JKM Deadline, jak trzeba go od tej pory nazywać, pisał, decydując, co pojawia się w tekście, jak wyglądają dialogi, opisy, sceny pogoni czy miłości. A on, wasz idol i do niedawna panujący nad wszystkim autor, obecnie zredukowany do bycia sługą JKM Deadline’u, już tylko walił nieprzytomnie w klawisze, zagryzając wargi i modląc o dodatkowe godziny na sen i pisanie. Oczywiście, każdemu może zdarzyć się taka historia. Pisarz świadomy przyjmie z godnością porażkę (bo książki pisane w niewoli JKM Dealine’u to zwykle artystyczne, choć, trzeba dodać, niekoniecznie już sprzedażowe porażki; przynajmniej nie na początku, zanim się czytelnicy nie zorientują). Przyjmie porażkę, przyzna się, że zawalił, przeszarżował, i nie zawracając sobie tym więcej głowy będzie myślał już o następnym projekcie. Tym razem być może lepiej rozplanowanym w czasie. Ale książki – jak pisał poeta – książki potem i tak stoją na półkach. Niektóre zrodzone „z jasności, wysokości”, inne, pokraczne i niedorobione – z dotrzymanego deadline’u.
Ćwiczenie. Napisz opowiadanie wielkości 10 stron znormalizowanego maszynopisu (minimum 18 tys. zzs) na dowolny temat. Wyznacz sobie na to nieprzekraczalny termin (deadline) 3 dni, licząc od północy dnia pierwszego do północy kończącej dzień trzeci. Obserwuj, jak działa na ciebie to, że masz wyznaczony termin ukończenia tekstu. 4 dnia, czytając co napisałeś, postaraj się wyciągnąć wnioski.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.