Jakub Winiarski: Kim jesteś w literaturze? Jak widzisz w niej siebie obecnie? To coś związanego z losem, rodzaj powołania, czy po prostu sposób robienia kariery taki sam jak inne?
Bartosz Szczygielski: Kim jestem w literaturze? Tym facetem, co przybiję ci piątkę, jak podejdziesz do niego na Targach Książki i tym, który chętnie wysłucha i przeczyta, co sądzisz o jego powieściach. Jestem kimś, kto robi dobrą robotę i potrafi zaciekawić czytelnika, a przy tym wie, jak pisać, czego nie można powiedzieć o wszystkich, którzy tytułowani są mianem pisarza. Lubię pisać i sądzę, że znacznie trudniej w tym zawodzie zrobić karierę. Nie na tym mi zależało, gdy zacząłem pisać. Chciałem napisać książkę taką, jaką sam chciałem przeczytać. I tyle.
J.W.: Często, twoim zdaniem, osoby, które nie potrafią pisać, nazywane są „pisarzami” czy „pisarkami”? Częściej obecnie niż kiedyś? Z czego to wynika?
B.Sz.: Każdy, kto wydał książkę, traktowany jest już jako pisarz. Uważam inaczej. Na taki tytuł trzeba sobie zasłużyć. Ja jeszcze pracuję na to, by móc sam siebie nazywać pisarzem. Tendencja nazywania każdego, kto coś napisał pisarzem, wzięła się chyba z tego, że potrzebujemy wszystko „metkować”. Obecnie wydać książkę nie jest trudno, bo przecież są „wydawnictwa”, które za worek pieniędzy daje możliwość wydrukowania wszystkiego, co się im podeśle. Dostajemy wtedy ten magiczny numer ISBN i już możemy się obwołać pisarzem. Co z tego, że później w naszej piwnicy zalega 300 egz. dzieła, którego nikt oprócz rodziny i znajomych nie będzie znał. Ja po namalowaniu obrazu, nie nazywam się od razu malarzem, ale po „wydaniu” książki, wiele osób uważa się już za pisarzy. Więcej pokory.
J.W.: Czy w twojej rodzinie były jakieś tradycje artystyczne? Jakieś artystyczne ciągoty? Żyłeś wśród ludzi utalentowanych, ceniących sztukę, literaturę?
B.Sz.: Moi rodzice są nauczycielami, więc przez większość życia towarzyszyła mi raczej nauka, niż sztuka. Nabrałem dzięki temu zdrowego dystansu do tego, co akurat się dzieje, czyli mojego artystycznego życia i dzielenia się tym, co robię z innymi. Mam kuzynów, którzy malują czy tworzą własne wyroby ze skóry. Nie wiem, skąd w naszej rodzinie się to wzięło, ale widać takie tradycje kiedyś musiały się pojawić. Widać nasze pokolenie będzie tym pierwszym.
J.W.: Jako dziecko byłeś przez rodziców, bliskich popychany w kierunku sztuki? Czułeś wsparcie, jeśli chodzi o twoje pasje?
B.Sz.: Nigdy mnie nie ograniczano, a miałem bardzo dziwne pomysły. Chciałem grać na gitarze w zespole metalowym i nawet raz czy dwa szarpałem druty na „wiośle” podczas małego, kameralnego koncertu. Dalej potrafię zagrać kilka riffów, a gitara stoi dumnie w salonie, choć teraz służy do tego, żeby zbierać kurz. Wsparcie jednak miałem zawsze – od rodziców i siostry. Nawet wtedy, gdy postanowiłem zrobić sobie kolczyk w karku, co przyznaję po latach, nie było najmądrzejszym posunięciem.
J.W.: Masz jakichś znajomych pisarzy czy pisarki? Obracasz się w środowisku autorów, intelektualistów i intelektualistek? Czytasz współczesną prasę literacką?
B.Sz.: Znam kilku pisarzy i pisarki, choć nasze kontakty są raczej od festiwalu do festiwalu lub okazjonalnego piwa. Nie wiem, czy można nazwać to obracaniem się w środowisku, ale po części zapewne tak. Dopiero wchodzę w to środowisko i tak, jak w każdym innym, na przyjaciół trzeba sobie zasłużyć. Przyznam, że czytam „Książki. Magazyn do czytania” i ze względu na to, jaką prozę piszę, „Pocisk”.
J.W.: Jak wpadłeś na pomysł napisania akurat takiej powieści jak „Aorta”?
B.Sz.: Początek powstał jako opowiadanie, które później zaprowadziło mnie na krótki kurs pisania z Markiem Krajewskim. Sam pomysł zrodził się w chwili, gdy musiałem zadzwonić pod 112. Tak napisałem pierwsze pięć stron, a reszta pojawiła się naturalnie. Z czasem.
J.W.: Jak to było z tym opowiadaniem? Wysłałeś je na jakiś konkurs i wygrałeś te warsztaty z Krajewskim, czy jak?
B.Sz.: Dokładnie tak było. Warsztaty organizowane były w ramach Festiwalu Conrada i żeby się na nie dostać, trzeba było napisać krótki tekst. Jeden wieczór i spędziłem kilka miłych dni w Krakowie. Na warsztatach było nas całkiem sporo i do tej pory z niektórymi uczestnikami utrzymuję kontakt. Między innymi z Mateuszem M. Lembergiem, na którego kolejną powieść czekam.
J.W.: „Krew” była naturalną kontynuacją? Wiedziałeś od razu, że na „Aorcie” się nie skończy?
B.Sz.: Historia, która zaczęła się w „Aorcie”, od początku była zaplanowana na coś dłuższego. Miałem dość książek kryminalnych, które w każdej odsłonie mają to samo, ale podlane innym, obyczajowym sosem. Trylogia, bo na tyle zaplanowałem ten cykl, jest spójną historią, która dopiero po przeczytaniu całości, da jej pełen obraz. Wprawdzie „Krew” da się przeczytać bez bólu bez znajomości „Aorty”, ale dla mnie jako autora, idealnie byłoby, gdyby czytało się moje książki chronologicznie. Tylko wiesz, ja mogę być nieobiektywny.
J.W.: Ale jesteś tego świadom, a to już coś. (Śmiech.) Trylogia, mówisz. A co, jeśli czytelnikom (i twojemu wydawcy) tak się spodoba, że będziesz słyszał zewsząd: „Kontynuuj, pisz to dalej, nie przestawaj”? Twardo powiesz „nie” i przejdziesz do kolejnego projektu?
B.Sz.: Wydawcy już się podoba, bo wszyscy którzy czytali „Krew” zauważyli jedno. To powieść lepiej napisana. Taką tendencję chce utrzymać, ale tak, na trylogii się skończy, bo od początku tak założyłem. To skończona historia i nie mam zamiaru jej rozwadniać, choć wiem, że byłaby taka możliwość. Wiem też, że czytelnicy uwielbiają serie wydawnicze, ale cholera, ile można ciągnąć jeden temat. Trójka to idealna cyfra i przy tym zostanę, a później zobaczymy.
J.W.: Jak czujesz się po napisaniu i opublikowaniu dwóch powieści? Spełniony? Jak po rozgrzewce? Ciekaw reakcji krytyki i czytelników?
B.Sz.: Pierwsza książką i jej premiera była dla mnie czymś niesamowitym. Nigdy nie podejrzewałem, że zobaczę swoją twórczość na księgarskich półkach, bo choć wiedziałem, że jestem dobry, miałem do tego dość realistyczny stosunek. Z drugą już emocje, które mną targały, były inne. Jestem przerażony, bo choć odbiór „Krwi” jest póki co rewelacyjny, to dalej mnie to stresuje. Trzeba było sprostać wysokim wymaganiom czytelników i recenzentów. „Aorta” miała cudowny odbiór i chciałbym, żeby „Krew” miała jeszcze lepszy, bo wiem, że napisałem powieść jeszcze lepszą. Uczę się tego, by być dumnym ze swojej pracy, choć to ciężkie, dlatego każda opinia jest dla mnie niezmiernie ważna. O ile jest konstruktywna.
J.W.: Odbiór jest świetny, recenzje jeszcze lepsze, a ty się stresujesz? Czemu? Czego się obawiasz?
B.Sz.: Taki już jestem. Pracuje nad czymś rok i później wypuszczam to w świat. Nie mam już nad tym większej kontroli i to mnie stresuje. Chyba każdy twórca chciałby, żeby jego praca została doceniona i to przez jak największą liczbę odbiorców. Ja także. Wiem, że nie można dogodzić każdemu i nie każdemu sposób narracji czy nieoczywiste rozwiązania przypadną do gustu, ale nie będę tego zmieniał w przyszłości. Nawet za cenę permanentnego stresu związanego z odbiorem książki.
J.W.: Którą z wykreowanych przez siebie postaci cenisz najbardziej i dlaczego?
B.Sz.: Do każdej z nich jestem przywiązany. Powinienem pewnie powiedzieć, że najbardziej zżyłem się z Gabrielem Bysiem, ale po „Krwi” muszę przyznać, że Katarzyna Sokół to postać, która jest mi bliższa. Podejrzewam, że to dlatego, iż Kaśka to bardzo plastyczna i wielowymiarowa osoba. Wie czego oczekuje od życia i nie boi się po to sięgnąć, niezależnie od konsekwencji. Każdy z nas chciałby mieć taką odwagę, jak ona. Zżyłem się z nią i to doskonale widać w „Krwi”, gdzie większy nacisk położyłem właśnie na jej przeżycia. Gabriel, ze względu na to, gdzie go umieściłem, musiał wyglądać, zachowywać się i działać inaczej. Cenię ich oboje, choć do każdego z bohaterów mam zupełnie inne odczucia.
J.W.: Chciałbyś, żeby twoje czytelniczki utożsamiały się z Kaśką i też nie bały się sięgać po wszystko, co im się zamarzy, niezależnie od konsekwencji?
B.Sz.: Chciałbym, żeby każdy miał tyle odwagi, by po to sięgać. To cholernie trudne i trudno w znaleźć sobie siłę, by sprostać temu, co życie rzuca nam pod nogi. Życzę każdemu, by sięgał po to, co uważa za siebie dla najlepsze, ale może niech robi to odrobinę inaczej, niż moja bohaterka.
J.W.: Którego z bohaterów było ci najtrudniej opisywać?
B.Sz.: Pewnie zabrzmi to nieskromnie, ale nie miałem problemów z opisywaniem postaci. Każda z nich w powieściach powstawała w podobny sposób. Wcielałem się w nią i próbowałem myśleć tak, jak ona, dopóki nie miałem pewności, że jestem na tyle blisko prawdy, że nie zabrzmi to fałszywie. I mam na myśli nawet postaci poboczne. Każda z tych, która przewija się przez karty powieści, jest równie ważna, a ja nie uznaję półśrodków.
J.W.: Mówisz „wcielałem się w nią”. Możesz coś więcej powiedzieć, jak to wygląda? Chodzisz po domu i starasz się myśleć jak ktoś inny? Wyobrażasz sobie całe życie tego bohatera czy bohaterki, także to, którego nie będziesz opisywać? Czy to w ogóle jeszcze inny proces?
B.Sz.: Staram się przeżywać to, co bohater. Myśleć tak, jak on i reagować na sytuacje, jak on. Inaczej na stres zareaguję ja, inaczej policjant i prostytutka. Mają swoje doświadczenia, które ich ukształtowały i przez ten pryzmat staram się oceniać, jakby się zachowali. Wymaga to dużej wyobraźni, ale jeszcze daję radę.
J.W.: Od czasu, kiedy sukces odniosła „Gra o tron”, tematem stało się zabijanie ważnych bohaterów. Trochę żartem zapytam: jak sobie radzisz z uśmiercaniem postaci?
B.Sz.: Najśmieszniejsze jest w tym to, że za sukcesem „Gry o tron” stoi serial HBO. Książka na rynku była dużo wcześniej i niestety, ale nie przebiła się do mainstreamu, dopóki ludzie nie zobaczyli na własne oczy, że bohaterów można uśmiercać inaczej, niż do tej pory byli przyzwyczajeni. No bo kto mógłby przypuszczać, że – uwaga, spoiler – postać która pojawiała się na plakatach, kończy swój żywot bez głowy i to w pierwszym sezonie. Uśmiercanie bohaterów nie jest więc niczym nowym, ani ryzykownym. Jeżeli fabuła tego wymaga, nie waham się i odcinam pępowinę.
J.W.: Pępowina pępowiną, ale czy jesteś na tyle bezwzględny, by dla potrzeb fabuły, zwrotu akcji czy cliffhangera zabić kogoś, o kim czytelnicy przez dwieście stron myśleli, że jest niezniszczalny i, co ważniejsze, z kim ty się zżyłeś?
B.Sz.: Jeżeli mam zabić w powieści kogoś, tylko dlatego, żeby wywołać szok, to nie. Ważne jest dla mnie to, by wszystko było umotywowane czymś więcej. W życiu zdarzają się sytuacje, gdy takie same wydarzenia w fabule nie miałby racji bytu. I ja czegoś takiego staram się właśnie unikać. Mordowanie bohaterów tylko dlatego, żeby zbudować napięcie, to nie dla mnie.
J.W.: Czy twoi bohaterowie mają pierwowzory w świecie rzeczywistym? Mieszasz jakoś rzeczywistość z fikcją, czy tylko zmyślasz zdarzenia i postacie?
B.Sz.: Nie mają pierwowzoru, choć część cech, którymi je obdarzyłem, ukradłem. Każdy pisarz to złodziej historii. Słyszałem kiedyś opinię, że prawdziwy pisarz potrafi się odciąć od tego, kim jest w rzeczywistości. Ja w to nie wierzę. Uważam, że każdy piszący przekłada do książek część samego siebie. Zarówno Gabriel, jak i Kaśka, dzielą ze mną niektóre cechy charakteru i osobowości. Fabuła to mój pomysł, nie wzorowałem się na rzeczywistych wydarzeniach, choć te oczywiście pojawiają się w książkach, ale to wstawki mające na celu tylko jedno. By książka nabrała realnych kształtów. Piszę o Pruszkowie, który kojarzy się z mafią, więc takie nawiązania musiały się znaleźć. Daleko mi jednak do gloryfikowania „bohaterów” lat 90-tych.
J.W.: Zdarzyło się, że ktoś miał do ciebie pretensje, bo się rozpoznał w jakiejś twojej postaci, lub tak mu się zdawało?
B.Sz.: Nie, chyba dlatego, że jednak dość skutecznie mieszam cechami charakteru między bohaterami.
J.W.: Jacy autorzy są dla ciebie istotni? Jakie doświadczenie lekturowe uważasz za to, które cię uformowało? Było w ogóle takie?
B.Sz.: Chuck Palahniuk. Facet przeorał mnie, gdy dopiero zaczynałem czytać na poważnie. Jako gówniarz interesowała mnie głównie fantastyka, ale w momencie, gdy pochłonąłem „Podziemny krąg”, a później „Udław się” i „Niewidzialne potwory”, przepadłem bez reszty. Ostry język, narracja i treści, których obawiałbym się pokazać mamie. To wszystko złożyło się na to, że Palahniuk to mój ulubiony pisarz. Sądzę, że widać to w moich tekstach, a ja nie zamierzam się z tym kryć. Jednak, jak w przypadku wszystkiego, w nadmiarze proza Chucka potrafi zmęczyć i w pewnym momencie ma się go po prostu dość. Dlatego staram się rozwijać swój styl, by uniknąć tego pudełka, do którego on, moim zdaniem, trafił. Pudełka powtarzalności.
J.W.: Żadnych innych olśnień, prócz Palahniuka?
B.Sz.: Nie będę oryginalny, bo powiem, że Cormac McCarthy i jego „Droga”. Tak niesamowicie oddanego smutku nie czytałem nigdy wcześniej i nigdy później. Rzadko kiedy wracam do książek, a do „Drogi” chętnie, choć zawsze czuję się wtedy tak, jakby przejechał po mnie walec.
J.W.: Czy zgodziłbyś się z twierdzeniem Kundery, że powieść nowoczesna nie zrodziła się z ducha teorii, lecz z poczucia humoru? I, w nawiązaniu, jak myślisz: można zaliczyć cię do autorów piszących z humorem?
B.Sz.: Wydaje mi się, że Kundera mógł mieć odrobinę racji. Uważam, że powieść nowoczesna zrodziła się z tych dwóch rzeczy. Dalej czerpiemy z teorii, ale humor działa tutaj jak przeciwwaga. A przynajmniej u mnie tak to wygląda, bo umieszczam w książkach to, co ratuje mnie na co dzień. Czarny humor. Przełamanie poważnej, mocnej sceny czymś obniżającym napięcie, czasem działa na korzyść twórcy, ale nie wolno tego nadużywać. Może to wywołać odwrotny skutek i zamiast historii, która powinna uderzyć w najczulszą strunę, skończymy z groteską.
J.W.: Czy dostrzegasz może zapóźnienie polskiej kultury, jej wtórność, drugorzędność wobec innych kultur europejskich, czy światowych i czy – jeśli to dostrzegasz – miałbyś jakiś pomysł, jak można tę sytuację zmienić, na czym oprzeć się w walce o wysoki status kultury własnej? A może jest tak, że żadnego zapóźnienia nie ma i to inni powinni baczniejszą uwagę zwrócić na to, co polska kultura ma do zaoferowania?
B.Sz.: Lubimy patrzeć na inne kultury, porównywać i udowadniać za wszelką cenę, że nie mamy się czego wstydzić. Nie mamy, dla mnie jest to oczywiste, ale dla większości chyba niestety nie. Dalej mamy wrażenie wszystko co pochodzi z Zachodu, jest lepsze. Książki, filmy, muzyka itd. Czytając różne opinie w internecie można się natknąć na wypowiedzi, gdzie wyraźnie zaznacza się, że specjalnie nie sięga się po polską literaturę, bo brakuje do niej zaufania. I szczerze mówiąc, nie wiem, jak to zmienić. Obawiam się, że dopóki sami, na własnej skórze nie przekonamy się, że nasza literatura ma wartość, dalej będziemy gloryfikować wszystko to, co przyjdzie do nas z zagranicy.
J.W.: Myślisz, że nasi pisarze bestsellerowi, tacy jak ty, mieliby szansę na zachodnich rynkach? Bo ja mam czasem wrażenie, że większość nawet tych, co się u nas świetnie sprzedali, jest zadowolona z tego ograniczonego, polskiego sukcesu czy sukcesiku i chyba tylko Katarzyna Bonda na poważnie myśli o wyjściu poza ten grajdół. Co o tym sądzisz? Planujesz wyjść poza rodzime opłotki?
B.Sz.: Nie do końca zależy to ode mnie, czy zawojuję zagraniczne rynki. Prawa do tłumaczeń są przy wydawnictwie i choć teoretycznie mógłbym sam szukać oraz uderzać do wydawnictw za granicą, to nie stać mnie na to. Profesjonalne tłumaczenie to poważny wydatek, a autor sam dobijający się do drzwi wydawcy, choć ma za plecami swojego, nie wygląda profesjonalnie. Albo się nie znam, co też jest prawdopodobne. Chciałbym i będę dążył do tego, żeby wybić się poza granicę polski. I to nie dlatego, że jestem żądny sukcesu, ale dlatego, że wiem jak piszę. A jest to lepsze niż książki, które u nas święcą triumfy tylko z jednego powodu – obco brzmiącego nazwiska.
J.W.: Mówi się czasem, że książka składa się z dwóch części: z tego, co autor napisał i z tego, czego nie napisał. Co powiesz o tej drugiej części w przypadku twoich książek? Czego nie napisałeś? Jakiego tematu, który – być może masz taki – dręczy cię i męczy, nie poruszyłeś?
B.Sz.: Zgadzam się z tym stwierdzeniem. W moich książkach są ukryte tematy, które czytelnik sam powinien wypatrzeć i zinterpretować po swojemu. Wszystko, co siedzi mi na sercu, pojawi się prędzej czy później na kartach powieści. Nie szukam kontrowersji, ale chce, by czytelnik wyniósł coś więcej z lektury, niż tylko dobrą rozrywkę.
J.W.: Są tacy, co uważają, że pisarz nie pisze o swoich tematach, tylko jak gdyby obok nich. A zatem, zakładając przez moment, że to twierdzenie jest słuszne, obok jakich tematów, jak myślisz, ty piszesz?
B.Sz.: Pisarz powinien zagłębić się w temat i historię, a nie stać obok nich. Ale może nie zrozumiałem pytania.
J.W.: Miałem na myśli, że pewne sprawy mogą być zbyt wstydliwe, trudne do wyrażenia i wtedy szuka się sposobu powiedzenia o nich „na około”, metaforyzując, klucząc. Myślisz, że masz takie wątki w twojej twórczości?
B.Sz.: Ja ich nie widzę. Jeżeli coś byłoby dla mnie zbyt wstydliwe, by powiedzieć o tym wprost, to oznacza, że w ogóle nie chce o tym mówić. Można kluczyć i używać metafor, ale jeżeli pasują one do stylu pisania. U mnie pasują, ale nie używam ich dlatego, by czegoś unikać.
J.W.: Jakimi cechami powinien dysponować twój idealny czytelnik? Co powinien wiedzieć zawczasu i na co powinien być przygotowany? Czego oczekujesz od swoich czytelników?
B.Sz.: Niczego od nich nie oczekuję, ale chciałbym, żeby zadawali pytania. Żeby nie sądzili, że dostaną wszystko na tacy. Powinni odkrywać to, co jest pod powłoką, to co ukryłem. Czytelnik, który zdecyduje się na to, żeby sięgnąć po moje powieści, powinien być przygotowany na jedno – mocno naruszę jego psychikę i nie pozostawię go obojętnym.
J.W.: Czy nagrody literackie mają sens? Jest jakaś, którą chciałbyś otrzymać?
B.Sz.: Każda nagroda za dobrze wykonaną pracę ma sens. Nagrody literackie rządzą się swoimi prawami i nie jeden raz słyszałem to i owo na ich temat. Szczególnie te z „górnej półki”. Dalej jednak uważam, że nagrody są istotne. „Aorta” została nominowana do Kryminalnej Piły oraz Nagrody Wielkiego Kalibru i było to dla mnie niesamowite wydarzenie. Z Wrocławia zresztą wróciłem z Nagrodą Specjalną im. Janiny Paradowskiej. Dostałem wtedy kopa energetycznego, bo siedziałem na scenie z najlepszymi pisarzami kryminałów w Polsce. Dla debiutanta to coś niesamowitego.
J.W.: Co wtedy myślałeś, na tej scenie?
B.Sz.: Wchodząc po schodach na nią prowadzących powtarzałem sobie jedno – nie garb się. A potem zobaczyłem zdjęcia. Byłem też przejęty i zestresowany. Wszyscy się na mnie patrzyli i na początku szło mi dość opornie, ale gdy zrozumiałem, że po prostu powinienem być sobą, poszło już lepiej. Humor też mi pomógł, bo mój mózg tak właśnie działa. Napotyka problem i rzuca żartem. Tutaj na szczęście się to sprawdziło.
J.W.: Jak organizujesz sobie życie, żeby mieć czas na pisanie? Czy masz z tym problem?
B.Sz.: Nie jest łatwo, bo pracuję od 8 do czasem 10 godzin dziennie, plus dojazdy. Czasu na pisanie mam więc bardzo mało, ale gdy już zaczynam pisać, to robię to konsekwentnie i codziennie. Po dwie, trzy godziny lub dopóki nie padnę. Dochodzą jeszcze weekendy, które w ostatniej fazie pisania książki, spędzałem całkowicie przed ekranem laptopa. Zmęczenie stało się dla mnie czymś permanentnym. Czy mam z tym problem? Oczywiście, że tak. Wolałbym zajmować się tylko pisaniem, ale jeszcze nie dotarłem do takiego etapu.
J.W.: Celem jest życie z pisania? Myślisz, że to możliwe?
B.Sz.: Jest to możliwe. Tylko, że potrzeba być upartym, silnym i mieć wsparcie ze strony tego, kto wydaje Twoją powieść.
J.W.: A tak w ogóle, czym się zajmujesz? Kim jesteś z zawodu?
B.Sz.: Jestem copywriterem w agencji reklamowej, czyli poniekąd jest to związane z pisaniem, ale bardzo różni się od tworzenia powieści.
J.W.: Coraz popularniejsze robią się kursy pisania. Co myślisz o idei uczenia pisania tak, jak się w szkołach muzycznych uczy muzykowania, a w akademiach sztuk pięknych rzeźby czy malarstwa?
B.Sz.: Kursy są dobrym rozwiązaniem, by poznać opinię innych o tym, co wytworzyliśmy. Wiem coś o tym, bo trochę ich odbyłem, aż w pewnym momencie powiedziano mi wprost, żebym przestał na nie łazić, bo niczego więcej się nie nauczę. Nie wiem, czy można nauczyć się pisania, ale można nauczyć się konstruować fabułę. To podstawy i podobnie jak przy malowaniu i rzeźbieniu, bez tego nic nie ugramy. Nie oznacza to jednak, że sama ta wiedza zrobi z nas pisarzy. Nie zrobi, tak jak wiedza o tym, jak mieszać ze sobą kolory, nie zrobi z nas malarza. Kursy mogą nas pięknie zmotywować do pracy, dać podstawy, ale bez wyczucia i pomysłu, dużo nam nie pomogą.
J.W.: Tobie coś dało te warsztaty z Markiem Krajewskim, czy po prostu fajnie było zobaczyć autora „Mocka” na żywo, ale do twojego pisania nic to nie wniosło?
B.Sz.: Poznałem ciekawych ludzi z którymi przez całe dnie gadaliśmy o strukturze, pisaniu i książkach. Chociażby dlatego warto też uczestniczyć w takich warsztatach. Samo poznanie Marka Krajewskiego też było dla mnie ciekawym przeżyciem. Ile to wniosło do mojego pisania? Pewnie coś wniosło, dokładnie tak, jak wszystko co przeżyliśmy i co nas ukształtowało.
J.W.: Czego pisarz może nauczyć się od twórców filmowych i serialowych? Jest w ogóle coś takiego, czy te dwa światy nie mają wiele wspólnego? A może jesteś z tych, co nie oglądają seriali, oszczędzając każdą minutę na pisanie i czytanie?
B.Sz.: Oglądam seriale i filmy tak często, jak tylko mogę. Samo przyswajanie nowych treści pomaga w procesie twórczym. Uczymy się też podświadomie, jak budować sceny i fabuły. Tak jak przy czytaniu książek. Gorzej jest wtedy, gdy już znamy fabularne sztuczki oraz prześwity i od samego początku widzimy dokąd zmierza finał oglądanej przez nas opowieści. Niemniej uwielbiam dobrze skrojone seriale, a „True detective” to mój faworyt. O ile mówimy o sezonie pierwszym.
J.W.: Drugi ci się nie podobał? Przecież to też była świetna robota, nie?
B.Sz.: Drugi odpuściłem po trzecim bądź czwartym odcinku. Absolutnie nie poczułem „chemii” z bohaterami, a bez tego, nie odczuwałem potrzeby dalszego oglądania. Zresztą sam zalążek fabuł także nie wydał mi się interesujący. O wiele bardziej przemawiała do mnie atmosfera, którą wykreowano w pierwszym sezonie.
J.W.: Od lat powtarzany jest banał o upadku literatury i jej stopniowym przechodzeniu do defensywy, oddawaniu pola innym mediom. Jakie faktyczne zagrożenia dostrzegasz, patrząc na współczesną literaturę, postawy pisarzy i działalność rynku wydawniczego? Jest coś, co cię niepokoi szczególnie?
B.Sz.: Literatura przetrwa wszystko. Ja w to wierzę i mam nadzieję, że się nie mylę. Boli mnie degradacja treści i jej spłycenie. Najlepiej sprzedają się powieści źle napisane, wagonowe i takie, które zapominamy zaraz po przeczytaniu. A przecież taką rozrywkową literaturę da się napisać inaczej. Niepokoi mnie jeszcze to, że pisarz ma niewiele do gadania i dużo zależy od tego, na ile wydawnictwo w niego uwierzy i spełni obietnice. Twórców i książek jest tyle, że bez worka pieniędzy rzuconego na promocję, niewiele znaczymy.
J.W.: Co masz na myśli mówiąc, że pisarz ma „niewiele do gadania”? Mógłbyś to rozwinąć, bo nie wiem, czy dobrze łapię?
B.Sz.: Widziałeś, ile miesięcznie wychodzi książek? Nie starczyłoby nam życia, żeby przeczytać choć połowę z nich. Promocja jest królem, to gdzie książka będzie stała na księgarskiej półce, jest równie istotnie. Sukces w dużej mierze uzależniony jest właśnie od tego. Zresztą od wielu innych rzeczy także, ale dobra literatura powinna bronić się sama. Tylko jakoś trudno mi w to uwierzyć.
J.W.: Czy według ciebie tak zwany artysta, pisarz, poeta różni się czymś od innych ludzi, którzy artystami nie są? A jeśli tak, to czym?
B.Sz.: Wrażliwością to na pewno. Tylko, że czasem ta wrażliwość działa nie do końca na korzyść artysty. We wszystkim innym nie widzę różnicy. Jeżeli nie masz samozaparcia, nie będziesz pisarzem, malarzem albo piosenkarzem. Będziesz marzycielem, bo amerykański sen się nie ziszcza od tak.
J.W.: Czy za tę wrażliwość się płaci? Czy ty za swoją płacisz w jakiś sposób i jest to dla ciebie trudne?
B.Sz.: Gorzej znoszę porażki i płaczę na filmach, gdzie umiera pies. „Marley i ja” to był horror.
J.W.: Jak skomentowałbyś taki dwuwers poetki, Marty Podgórnik, który tu lekko strawestuję: „pilot mig-a zwycięża gdy samotnie leci / w pisarstwie nie ma miejsca na żonę i dzieci”?
B.Sz.: Pilot nie zwycięża samotnie, zawsze jest częścią czegoś większego. Z twórcami ciężko się żyje, bardzo ciężko. Nawet jak są w domu, to są gdzieś obok. To smutne i choć się staram, nie zawsze mi to wychodzi, by znaleźć dla najbliższej osoby czas.
J.W.: Bliskie osoby muszą mieć więcej wyrozumiałości do pisarza czy malarza w domu niż do hydraulika albo kasjera?
B.Sz.: Zależy. Jeżeli hydraulik po godzinach spędza czas dłubiąc non stop pod zlewem, to nie widzę różnicy.
J.W.: Od czego zależy i czym tak w ogóle jest według ciebie dzisiaj sukces w literaturze?
B.Sz.: Sukcesem mogę nazwać każdą pozytywną reakcję na to, co napisałem. Sądzę też, że sukcesem w literaturze jest poziom rozpoznawalności i liczba sprzedanych egzemplarzy. Nie zawsze przekłada się to na jakość, ale nie oszukujmy się. Literatura nie różni się w tym niczym od filmu czy muzyki. Na szczycie są ci, którzy przyciągają miliony.
J.W.: Jest coś, czego byś dla sukcesu, dla tej rozpoznawalności nie zrobił?
B.Sz.: Rozbierana sesja nie byłaby najlepszym pomysłem, ale trzeba za coś opłacić rachunki.
J.W.: Jak w ogóle oceniasz wpływ nowoczesnych mediów na życie literackie? Dzięki temu jest żywiej i ciekawie, czy tylko zamętu więcej? Podoba ci się ta demokratyzacja sztuki, która pojawiła się i dominuje wraz z postępem technicznym?
B.Sz.: Social media mogą kreować trendy i bardzo często to robią. Sama obecność w nich buduje wizerunek autora w mniejszym lub większym stopniu. Czy mi się to podoba? Ma to swój urok, a przede wszystkim łatwiej porozmawiać wtedy z czytelnikami. Ja to uwielbiam więc mogę być niemiarodajny.
J.W.: A nie przeszkadza ci, że sam się wtedy ustawiasz na tym samym poziomie, co twój czytelnik? Że niknie różnica między tym, kto tworzy, a tym, kto tylko konsumuje i grymasi?
B.Sz.: Nie jestem wybrańcem, żeby ustawiać się na innym poziomie. Wypuszczając książkę na rynek muszę liczyć się z tym, że wywoła ona reakcje. Jeżeli są one pozytywne tym lepiej dla mnie. A jeżeli komuś chciałoby się mnie obrażać i grymasić, bo on sądziłby, że zna się na pisaniu znacznie lepiej, cóż jego sprawa. Na szczęście nic takiego mnie nie spotkało.
J.W.: Jeszcze jedno w związku z mediami nowymi itd. Czujesz się „przeniknięty ilością” rzeczy, osób, wszystkiego w dzisiejszym świecie? Dręczy cię może Gombrowiczowska myśl, że bycie „jednym z dziesięciu tysięcy”, jak na przykład w starożytnej Grecji, to coś zupełnie innego niż bycie jednym z siedmiu miliardów obywateli dzisiejszego świata, jak w twoim pojedynczym przypadku? Wiesz, ilu pisarzy i pisarek próbuje sił w gatunku, który i ty uprawiasz?
B.Sz.: Nie wiem, ilu jest pisarzy, którzy zajmują się literaturą kryminalną w Polsce, ale samo to świadczy o tym, że jest ich sporo. Nie sposób znać wszystkich nazwisk. Każdy z nas, niezależnie od tego, czy jest pisarzem czy ogólnie twórcą, sądzi, że jest wyjątkowy. Moment w którym dowiadujemy się, że tak nie jest, potrafi docisnąć do ziemi. Social media potrafią wykreować świat, gdzie wszyscy czujemy się jedyni w swoim rodzaju. To męczy. Bardzo. Gorzej, że nic z tym nie sposób zrobić.
J.W.: Mówisz o Polsce. A co, jeśli spojrzysz dalej? Co w momencie, kiedy autor kryminałów z Polski, taki jak ty, zda sobie sprawę, że jego konkurencja to nie tylko Czubaj z Harnym i Krajewskim, czy może Pałasz z Zaborowską i Gają Grzegorzewską, ale też znani już na całym świecie Coben, Grisham, Patterson, Låckberg, Indriðason, Connolly i tysiące, może nawet dziesiątki tysięcy pisarzy i pisarek tego samego gatunku, z Ameryki, Europy, Azji, a pewnie też i Afryki? O świadomość – i co z nią ktoś taki, jak ty, robi – takiego „przeniknięcia ilością” pytam.
B.Sz.: Nic, bo i nic z tym zrobić nie mogę. Będę pisał i czekał na moment, gdy czytelnicy stojący przed księgarską półką nie będą zastanawiali się, które z nazwisk wybrać, ale gdzie stoi Szczygielski. Gdybym cały czas myślał o ilości innych autorów z którymi konkuruję, oszalałbym. Jedyne co mogę robić, to stale się rozwijać.
J.W.: Co jest dla ciebie najważniejsze w pisaniu? Styl, akcja, wymyślanie równoległego świata, a może sam fakt, że piszesz?
B.Sz.: Najważniejsze dla mnie jest to, by po przeczytaniu czytelnik miał o czym myśleć. To też wypadkowa wszystkiego, co zawarłeś w pytaniu. Samo pisanie to ciężka robota, najmilsze jest postawienie ostatniej kropki i te okres zanim siądzie się do redakcji tekstu. Pierwszej z wielu.
J.W.: Czy przy pisaniu trzymasz się jakichś zasad? Masz swoje pisarskie reguły?
B.Sz.: Bądź prawdziwy i nie idź na łatwiznę, to najważniejsze moje zasady. Pisarskich reguł nie mam, a przynajmniej ja sam ich nie widzę. Chyba, że chodzi o systematyczność, ta jest najważniejsza.
J.W.: Układasz plan, robisz dogłębny research, szkicujesz długo pierwsze sceny, czy od razu ruszasz, jak Stephen King: od początkowego obrazu w głowie do finału jazda bez trzymanki?
B.Sz.: To i to. Tworzę ramy, dość szczegółowe, ale później pozwalam sobie ruszyć z kopyta. Zdarza się, że po napisaniu planu wszystko wydaje się „spięte”, a dopiero po jakimś czasie widać luki. Wtedy odchodzę od planu i prowadzę fabułę w inną stronę. Reaserch to zupełnie inna kwestia i absolutnie konieczna.
J.W.: Co jest najprzyjemniejsze w pisaniu książki?
B.Sz.: Moment, gdy wiesz, że wszystko do siebie pasuje.
J.W.: Co jest najtrudniejsze w pisaniu książki?
B.Sz.: Moment, gdy wiesz, że coś do siebie nie pasuje.
J.W.: Co robisz, kiedy zaczynasz czuć, że coś nie pasuje?
B.Sz.: Wychodzę na papierosa i daję sobie czas na to, aż się „ułoży”.
J.W.: Pewien filozof z Europy Środkowej powiedział, że są trzy role intelektualisty: prorok, który tworzy i rzuca wizje przyszłości; sędzia – ten osądza czas, historię, rzeczywistość; w końcu świadek, który świadczy o czasie i miejscu. Która z tych ról jest ci najbliższa i dlaczego?
B.Sz.: Mówienie o sobie samym i ocenianie tego, do której z postaci jest mi najbliżej, jakoś nie leży w mojej naturze. Nigdy się nad tym nie zastanawiałem może dlatego, że to nie ja powinienem to widzieć, tylko moi czytelnicy.
J.W.: Ale jeszcze w nawiązaniu do poprzedniego: ten sam filozof powiedział, że Zachód, zachodni intelektualiści zawłaszczyli rolę „proroka” i „sędziego”, zostawiając dla reprezentantów kultur niższych, takich jak np. wschodnioeuropejskie, rolę „świadka”. Czy to by nie tłumaczyło, dlaczego np. Stasiuk i niektórzy jeszcze nasi pisarze „świadkujący” mają pewne wzięcie na Zachodzie, a nasi współcześni „prorocy” i „sędziowie”, a także nasi awangardziści – poza kilkoma wyjątkami, zazwyczaj na stałe zresztą mieszkającymi na Zachodzie – nie? A może inaczej to widzisz?
B.Sz.: Miejsce zamieszkania warunkuje to, jak piszemy i sądzę, że nie powinniśmy doszukiwać się tu głębszej filozofii. Nie ma to związku z kulturą niższą, a raczej z tym, co dany artysta czuje i jakie ma potrzeby. Wydaje mi się również, że prorokowanie i sędziowanie ustawia twórcę jako tego „lepszego” i „mądrzejszego”. Przynajmniej w jego mniemaniu.
J.W.: Jeszcze wrócę do techniki i nauki. Jak to jest z tą techniką i zdobyczami nauki? Czy tylko pisarze fantastyczni powinni się nimi interesować? Czy nie jest tragiczne, że na przykład w poezji współczesnej więcej znajdziesz „muren i moren” niż telefonów komórkowych, mejli, esemesów, skajpów, wideoczatów (ten słownik jest naprawdę bogaty i poetycko niewyzyskany, mam wrażenie, kompletnie)? Nie uważasz, że poeci współcześni polscy często zachowują się tak, jakby bawili się w pisanie wariacji na temat liryki sprzed stu albo dwustu lat, pełnej słońc, księżyców, gwiazd i nawet łąk, a nie widzieli za bardzo – i nie mieli chęci dostrzec – co jest tu i teraz, pod ręką? Jakby kompletnie nie mieli siły się z tym zmierzyć, wymyślić dla tego poetyki? Zresztą, nie tylko poeci. Bo i prozaicy zdają się czasem pisać, jakby technika ledwie ich musnęła. Co o tym myślisz?
B.Sz.: Technika i jej zdobycze są bardzo ważne we współczesnej prozie. Przecież pisząc o teraźniejszości, nie sposób zapomnieć o smartfonach. To element, którego nie sposób pominąć tak, jak wszystkiego innego z czym mamy do czynienia na co dzień. Nie możemy udawać, że takie rzeczy nie istnieją. Jest od tego wyjątek, gdy piszemy o odciętych od świata bohaterach. O poetach pozwól, że się nie wypowiem, bo nigdy nie było mi z tą sztuką po drodze.
J.W.: Gdybyś mógł kazać polskim krytykom współczesnym przeczytać jakichś polskich poetów i prozaików dwudziestowiecznych jeszcze raz, jakie nazwiska byś wskazał?
B.Sz.: Nie wiem, czy istnieją jeszcze współcześni krytycy z prawdziwego zdarzenia. Wnikliwe analizy zostały zastąpione krótkimi odczuciami, a jeżeli już pojawi się taki tekst, to niestety mam wrażenie, że czyta go tylko garstka osób. A ci, którzy zajmują się pisaniem recenzji, powinni czytać czasem coś, czego nie ma na TOP100.
J.W.: Skąd taki zanik krytyki? Nikomu nie chce się tego robić?
B.Sz.: Zmienia się konsumpcja literatury więc zmieniło się to, jak się o niej pisze. Mogę się oczywiście mylić i istnieją krytycy, którzy z wielką pieczołowitością opisują przeczytane powieści, a ja po prostu ich nie znam.
J.W.: A sami pisarze? Nie powinni wziąć się za recenzowanie książek kolegów i koleżanek? Bo chyba nie jest lepiej, jeśli wszystko zostawi się w rękach blogerów i blogerek?
B.Sz.: Pisarze mają inne zajęcia, choć zdarza im się puścić kilka słów. Jeżeli blogerki i blogerzy podchodzą do pisania recenzji profesjonalnie, nie mam nic przeciw temu, by zostawić to w ich rękach.
J.W.: Dostrzegasz, jak to się mówi, jakieś wybitne, a przegapione czy niedocenione zjawiska w literaturze współczesnej?
B.Sz.: Nie zastanawiałem się nad tym, bo jeżeli coś jest naprawdę wybitne, to prędzej czy później wypłynie na powierzchnię.
J.W.: Skąd takie optymistyczne przekonanie? Słyszałeś o takich dziełach?
B.Sz.: Knausgård, choć po jakimś czasie zacząłem zastanawiać się, czy aby na pewno na jego sukcesem nie stał rodzinny skandal. Facet jednak potrafi pisać i chciałbym wierzyć, że i bez tego skandalu, poradziłby sobie na rynku.
J.W.: Czy jest w twoim życiu jakaś przestrzeń, w której sztuki, literatury nie ma wcale? Jeśli jest, to jak się z tym czujesz?
B.Sz.: Nie, bo we wszystkim co robię, gdzieś ta kultura się znajduje. Czasem tylko jej nie zauważamy.
J.W.: Gdybyś miał przez moment wcielić się w rolę surowego krytyka czy recenzenta oceniającego twoje książki, to na jakie ich mankamenty wskazałbyś w pierwszym rzędzie?
B.Sz.: Jestem perfekcjonistą i obawiam się, że poprawiałbym je w nieskończoność, co wcale nie oznaczałoby, że byłby lepsze. I może zabrzmi to nieskromnie, ale nie dostrzegam w moich powieściach mankamentów, bo gdyby tak było, poprawiłbym to przed oddaniem tekstu do wydawcy.
J.W.: Donald Maass, agent literacki i znany pisarski coach dzieli autorów na „opowiadaczy” (storytellers) i „poszukiwaczy statusu” (status seekers). Opowiadacze, powiada, chcą tylko pisać. Chcą coraz lepiej opowiadać zajmujące historie i nie zastanawiają się, czy zyskają dzięki temu poklask, sławę, pieniądze, wyższy status oraz inne dobra cenione przez tłum. Poszukiwacze statusu natomiast kalkulują każdy ruch, uważając pisanie za tworzenie marki (brandu), element gry marketingowej, czasem nawet dodatek do ogólnego PR’u. Poszukiwacze zastanawiają się, „co ludzie pomyślą, jak napiszę to czy tamto?” albo wręcz „co powinienem napisać, żeby zyskać natychmiast sławę tego czy innego grona?” Co myślisz o tym podziale? Ma on według ciebie sens?
B.Sz.: Moim zdaniem tu nie ma tak klarownych podziałów między chęcią opowiadania, a tworzeniem marki. Obie te rzeczy się ze sobą przenikają, ale twórca może na którąś z nich nie zwracać uwagi. I lepiej żeby nie zwracał uwagi na budowanie wizerunku, niż na to, co pisze. Pisanie pod publikę, by tylko zyskać poklask, nie ma sensu. Czytelnik to wyczuje.
J.W.: Co uważasz za swoje największe dotychczasowe osiągnięcie i co jeszcze planujesz osiągnąć – w życiu, w literaturze?
B.Sz.: Największe osiągnięcie to dla mnie fakt, że pojawiły się osoby, które czekają na moje książki. To najbardziej budujące uczucie, jakiego może doświadczyć pisarz. Chce być coraz lepszy i zwyczajnie się rozwijać. Do tej pory wychodzi mi to całkiem nieźle.
J.W.: Czym jest dla ciebie poezja? Co daje ci wiersz – własny bądź cudzy?
B.Sz.: Poezja z pewnością jest ważna, ale ja jej po prostu nie czuje.
J.W.: Myślisz, że każda książka przeczytana wzbogaca nas duchowo i intelektualnie?
B.Sz.: Tak uważam, o ile pisarz przyłożył się do swojej roboty i w książce umieścił coś ponad. Jakąś wartość dodaną, a nie jedynie skupił się na tym, by doprowadzić historię z punktu A do Z.
J.W.: Czy pisarz powinien zajmować się kwestiami bieżącej polityki? Czy pisarz powinien angażować się w polityczne spory?
B.Sz.: Ja polityki unikam, ale jeżeli kogoś to interesuję, nie widzę powodu, żeby o tym nie pisał.
J.W.: Myślisz, że można uniknąć tematów politycznych, pisząc współczesne kryminały?
B.Sz.: Zapewne nie do końca, ale to nie oznacza, że nie warto próbować.
J.W.: Czy łatwo było znaleźć wydawcę dla twojego debiutu?
B.Sz.: Chciałem wydać książkę u konkretnego wydawcy z jednego powodu, by współpracować z pracującym tam redaktorem. Wysłałem tekst i chwilę później zaczęliśmy rozmawiać o tym, jak to dalej będzie wyglądać. Więc u mnie poszło to dość gładko.
J.W.: Gdyby jakiś wydawca odrzucił twoją powieść, to jak byś sobie z tym poradził?
B.Sz.: Pewnie byłbym zniechęcony, gdyby coś takiego nastąpiło, ale nie poddałbym się i szukał dalej.
J.W.: Jak wspominasz współpracę z wydawcami? Co jest czy też było w niej najlepszego, a co najtrudniejszego według ciebie?
B.Sz.: Nie mam większych powodów do narzekań, jeżeli chodzi o współpracę. Zapewne jak każdy autor, chciałbym żeby moja powieść była traktowana wyjątkowo, ale wiem też, że jestem jednym z wielu. Jeszcze.
J.W.: Czyli celem jest osiągnięcie takiej pozycji, żeby wydawca zaczął traktować cię wyjątkowo jako priorytetowego autora? Tak to sobie zamierzyłeś? A wyznaczyłeś sobie jakiś deadline, kiedy to ma nastąpić?
B.Sz.: Nie wyznaczyłem sobie terminu. Konsekwentnie robię wszystko, by moje pisanie było coraz lepsze. Reszta przyjdzie z czasem.
J.W.: Od kiedy wiedziałeś, że chcesz pisać?
B.Sz.: Na poważnie zainteresowałem się pisaniem na studiach i wtedy odkryłem, że jestem w tym dobry. Nigdy nie sądziłem, że mam do tego smykałkę, ale okazało się inaczej. Cieszę się, że wspomniane studia nie były związane stricte ze sztuką, bo dało mi to zupełnie inną perspektywę.
J.W.: Jak doszło do tego rozpoznania, że jesteś dobry w pisaniu? Co przeważyło szalę?
B.Sz.: Warsztaty we Wrocławiu. Napisałem pierwsze w życiu opowiadanie kryminalne i od razu sukces. To był literacki kop, którego potrzebowałem.
J.W.: Zamierzasz pisać kolejne książki? Co to będzie?
B.Sz.: Oczywiście, że zamierzam. W pierwszej kolejności chce dokończyć trylogię, a później zobaczymy. Nie wiem, czy będzie to kryminał, czy też pozwolę sobie na lekki romans z innym gatunkiem. Za to wiem, że cokolwiek napiszę, nie pozostawi nikogo obojętnym.
J.W.: Istnieje coś takiego jak sztuka czysta? Czym ona jest, jeśli jest?
B.Sz.: Jeżeli istnieje, to nie daje jej się zamknąć w żadne ramy. I wątpię, aby było to możliwe.
J.W.: Kim byłbyś w idealnym wszechświecie?
B.Sz.: Bradem Pittem.
J.W.: Czy literatura jest sexy?
B.Sz.: A czy inaczej cokolwiek miałoby sens?
J.W.: Dziękuję ci bardzo za rozmowę.
Fot. Maksymilian Rigamonti, dzięki uprzejmości wydawnictwa W.A.B. Specjalne podziękowania Urszula Niewirowicz.
Listopad 2017.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.