Rozmowa w łóżku (przeł. J. Dehnel)
Rozmowa w łóżku ma być z tych najprostszych,
Leżenie obok siebie to zwyczaj tak dawny,
Emblemat wzajemnej dwóch osób szczerości.
A jednak coraz więcej czasu w ciszy mija.
Na dworze wiatr próbuje po niebie rozproszyć
Chmury, lub, w niepokojach zmienny, w kłąb je zbija,
Piętrzą się ciemne miasta po horyzont. O nas
Nic nie dba, nie wyjaśni, czemu w rzadkich chwilach,
Gdy samotność zostaje wreszcie oddalona,
Coraz trudniej i trudniej przychodzi znajdywać
Słowa, jeśli nie naraz czułe i prawdziwe,
To chociaż nie nieczułe i nie nieprawdziwe.
Wysokie okna (przeł. J. Jarniewicz)
Kiedy widzę parę szczeniaków
I wiem, że on ją pierdoli, a ona
Bierze pigułki lub wkłada sobie kapturek,
Jestem pewien, że to właśnie jest raj,
O jakim każdy staruch marzył całe życie –
Więzy i gesty zepchnięte na bok
Jak przestarzała żniwiarka,
A wszyscy młodzi w dół lecą na długiej zjeżdżalni
Do szczęścia, bez końca. Ciekawe, czy
Ktoś patrząc na mnie czterdzieści lat temu
Pomyślał sobie: „Ten to będzie miał życie,
Żadnego tam Boga, ani lęku w ciemnościach
Przed piekłem, ani ukrywania,
Co sądzi się o księdzu. On
I jemu podobni polecą wszyscy w dół na długiej zjeżdżalni
Jak wolne, sakramenckie ptaki.” I wtedy natychmiast
Szybciej niż słowa zjawia się myśl o wysokich oknach:
Szkło, co pojmuje słońce,
A za szkłem głębia błękitu, która mówi
O niczym, i jest nigdzie, i jest bez końca.
Alba (przeł. S. Barańczak)
Tyram cały dzień, potem piję, żeby zasnąć.
O czwartej budzę się w bezgłośny mrok i patrzę.
Za jakiś czas firanki ponakłuwa jasność.
Na razie widzę to, co jest właściwie zawsze:
Nieznającą spoczynku śmierć, w tej chwili bliższą
O cały jeden dzień, śmierć, która poza myślą
O tym, jak, gdzie i kiedy będę sam umierał.
Nie pozwala na inne. Jałowe pytania,
Lecz groza śmierci, groza umierania
Ciągle na nowo błyska, dech w piersi zapiera.
Oślepia myśli ten błysk. Wyrzuty sumienia?
Nie, rzecz nie w żalu, że się wyrządziło mało
Dobra, skąpiło się komuś serca, bez zmrużenia
Oka trwoniło czas – i nie w tym, że się miało
Jedno życie, a całe zeszło na naprawach
Błędnych początków; nie to; raczej – ta jaskrawa
Pewność zupełnej pustki, tam, u kresu zniszczeń
I zniedołężnień: to, że tak totalnie człowiek
Nieobecnieje – tutaj, tam, gdziekolwiek –
I już wkrótce; nic nie jest straszliwsze, prawdziwsze.
Nie ma magicznych sztuczek, które by rozwiały
Ten jeden strach. Religia wmawiała jak mogła –
Rozsnuwając zmurszałe brokaty, chorały –
Że wcale nie umrzemy, a cała rzecz w modłach;
Z drugiej strony – ta słuszna na oko piosenka:
„Kto myśli racjonalnie, nie może się lękać
Czegoś, czego i tak nie będzie czuł” – jak gdyby
Brak dźwięku, woni, smaku, kontaktu, nadziei –
Narkoza, z której się nie przytomnieje –
Nie był właśnie istotą całej tej ohydy!
I tak to trwa, na samym skraju naszej wizji:
Rozmazana, nieostra plamka, która zwarzy
Chłodem każdy nasz impuls, zmrozi w brak decyzji.
Większość rzeczy nie zdarza się: lecz ta się zdarzy,
I zdanie sobie z tego sprawy jest tym ogniem,
Który buzuje w piecu naszych osamotnień,
Gdzie zmory widzi każdy, abstynent czy opój.
Nie straszyć innych – tyle znaczy odwaga.
Tobie – uniknąć grobu nie pomaga:
Śmierć jest śmiercią, czy skomlesz, czy stawiasz jej opór.
Zwolna wzmacnia się światło, pokój wyraźnieje.
To, co wiemy, co zawsze wiedzieliśmy, stoi
Przed oczami jak szafa: że nie ma nadziei
Ucieczki. Nikt nie przyjmuje tego jako swojej
Prawdy. Lecz będzie musiał. Tymczasem w uśpionych
Biurach przysiadły już do skoku telefony
I świat, ten wynajęty, zawiły kłąb zdarzeń
Ruszy zaraz, nie dbając, że kogoś z nas straci.
Niebo jest białe jak glina. Do pracy.
Listonosze już krążą jak czujni lekarze.
Alba (przeł. J. Dehnel)
Przez cały dzień pracuję, popijam nocami.
Obudzony w bezgłośnej ciemności o czwartej –
Gapię się. Zanim brzegi zasłon blask rozpali,
Widzę tę, która zawsze tam jest, tak naprawdę:
Niestrudzoną śmierć, teraz o cały dzień bliższą,
Co każdą myśl – prócz tej jednej – czyni niemożliwą:
Kiedy i w jaki sposób umrę. Swoją drogą,
Jałowe roztrząsanie: a jednak obawy
Przed śmiercią, byciem zmarłym,
Błyskają znowu, łapią i przejmują trwogą.
Ten blask poraża myśli. Nie głosem sumienia –
Że uczucia nie dane, że czas przebimbany,
Dobro niewyrządzone – ani biadoleniem
Żeś tyle sobie życia zmarnował, szmat cały,
Chcąc naprawiać początki, chociaż już ich raczej
Nie naprawisz; lecz pustką totalną, na zawsze,
Nieuchronnym wymarciem – to właśnie do niego
Podróżujemy, żeby zniknąć. Nie być tutaj,
Nie być nigdzie. Posłuchaj:
Nic bardziej straszliwego, bardziej prawdziwego.
Żaden trick nie rozproszy tej odmiany strachu.
Próbowała już kiedyś religia, ten bezmiar
Muzycznego, zżartego przez mole brokatu,
Stworzony by udawać, że nikt nie umiera,
I gładkie słówka: czemu człowiek racjonalny
Ma bać się rzeczy której nie poczuje?, jakbyś
Nie tego bał się: braku wzroku, słuchu, czucia
Smaku, zapachu, mózgu do myślenia, czegoś
Do kochania, bliskiego;
Narkozy, z której nikt z nas już się nie obudzi.
I tak na samym brzegu widzenia zostaje
Mała, rozmyta plamka, ten chłód, co nasz każdy
Impuls spowalnia aż po niezdecydowanie.
Większość rzeczy nie zdarza się – lecz ta się zdarzy,
A zrozumienie tego dzikie rozpala płomienie
W piecu trwogi, gdzie nagle jesteśmy schwyceni,
Bez ludzi i bez drinków. I na nic odwaga:
Oznacza niestraszenie innych. Bycie mężnym
Przed grobem nie ocali.
Śmierć jest ta sama – chcesz jej, czy się przed nią wzdragasz.
Światło coraz mocniejsze, pokój kształt przybiera.
Wielkie jak szafa stoi to, co wiemy, co też
Wiedzieliśmy od zawsze; uciec mu się nie da,
Lecz nie sposób go przyjąć. Któreś musi odejść.
Telefony warują, już by dzwonić chciały
W zamkniętych na klucz biurach; i cały niedbały,
Misterny, wynajęty świat wnet się ukaże.
Niebo białe jak glina, słońca na nim nie ma.
Jest praca do zrobienia.
Listonosze po domach chodzą, jak lekarze.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.